Wojownicy
Leżeliśmy w łóżku, w mundurach: ja – jasnowłosy Niemiec, ty – Rusek w budionnówce na głowie. Byliśmy gotowi do walki od wielu lat.
Zasnąłem tylko na chwilę i zaraz przystawiłeś mi rewolwer do skroni. “Dawaj cygarety, hitlerowski degeneracie” – rzuciłeś. “Wsadź se w dupę cygarety, zawszony Wańka” – odpowiedziałem leżąc bez ruchu.
Chwyciłeś mnie wolną ręką, rozdarłeś mi mundur na klacie, ale – spójrz, co tam mamy? Pod esesmańskim mundurem miałem ubranie kubańskiego bojownika!
Spojrzałeś na mnie zaskoczony. Sam też zmieniłem się w Kubańczyka: krzaczasta broda, lśniące oczy, cygaro za uchem.
Odrzuciłeś rewolwer, rozpłakałeś się ze szczęścia: “Wiedziałem, w głębi serca zawsze wiedziałem, że koło mnie będzie leżał towarzysz i druh!”. “Niech żyje rewolucja!” szepnąłem, całując cię w szyję. “Poddaję się!” zamruczałeś cichutko i pozwoliłeś mi cię rozebrać.
Ale, odpiąwszy guziki twojego munduru, odsunąłem się z odrazą – pod ubraniem miałeś mundur amerykańskiego marynarza!
A ty, leżący przy mnie, rzeczywiście – prawdziwy Amerykaniec: uśmiechnięty szeroko, pokazywałeś zęby żując gumę.
Chwyciłem sztylet i przystawiłem ci do szyi, ale ty zachichotałeś tylko: “Widzisz, compadre, nie wszystko jest takie proste!”.
Moje ostrze leciutko ześlizgnęło się po twoim nieogolonym jankeskim policzku, zostawiając czerwoną linię. “Nie masz jak uciec ode mnie, kapitalistyczna świnio”, powiedziałem, zaciskając zęby. Uśmiechnąłeś się tylko: “Żałosny fanatyku, zawsze będę z tobą”.
Leżymy w łóżku w mundurach: ja – brodaty Kubańczyk, ty – uśmiechnięty Amerykaniec. Gotowi do walki. Pod łóżkiem pełno niedopałków cygar i kawałeczków przeżutej gumy.
Na jakimś przedstawieniu
Na paluszkach, z pochyloną głową wciśniętą w ramiona, przychodzę ofiarować ci moje skromne towary.
Na scenie młodzi mężczyźni, chwytający się za krocza, poruszający powolnie opalonymi udami. Przejścia między rzędami zatłoczone, psy zaganiają stada na balkony, nikt się na mnie nie patrzy, ale i nikt mnie nie wyrzuca.
Nie mogę zgadnąć, kto tutaj jest najważniejszym szefem, kogo mógłbym poprosić: pozwól mi wdrapać się na górę, pod te światła, żebym pokazał, jakie serwetki umiem dziergać i jakie łubianki wyplatać.
Zaczynam się przeciskać do miejsca, z którego rozbrzmiewa słodka muzyka, ale największa torba pęka i wszystko wysypuje się na podłogę.
I kiedy ratuję, co da się uratować, widzę – jakiś prosiak wgryza się w łubianeczkę, krowy tratują białe serwetki, wokół wyją i rechoczą trąbki.
Czuję, że napływają łzy i już chcę pytać, kto tu jest najważniejszym szefem i kto mi pokryje straty, kiedy ktoś rzuca ze sceny butelkę i trafia mnie prosto w głowę.
Przed oczami rosną czarne kręgi, padam na plecy, kopytami do góry, między rzędami. Kątem oka widzę jeszcze, jak młody facet na środku sceny podnosi ramiona w geście zwycięstwa.
W polu dharmy
Siedzimy tutaj, jedząc kartofle, a tymczasem Rimbaud z Verlainem dawno już pojechali do Brukseli. Mówią, że napisali mnóstwo nowych wierszy.
Siedzimy tutaj, na Wielkim Cmentarzu, pijąc piwo, nauczając jeden drugiego, z coraz kwaśniejszymi minami. Jakieś dziecko płacze na skraju alejki.
Powiedział Ardżuna: “Nie trzeba mi królestwa ni szczęścia, ale jeszcze jednego dnia z dala od tego cholernego komputera”. I zwalił się przy szarych nagrobkach.
Ciiii…, czytaj dalej! Mówią, że są już w Londynie. Wszędzie dookoła żółta mgła. A my tymczasem mamy w kuchni kiełek bambusa, rosnący w wazonie.
Doniesienia szpiegowskie z Londynu są już sprawdzane na brukselskich komputerach. My tymczasem mamy w kuchni cebulę w niebieskim słoiku. Cała pomarszczona, oddała wszystkie siły zielonemu pęczkowi szczypioru.
Procedury wewnętrzne
Nie odpowiedziałem, tylko patrzyłem i siedziałem cicho, westchnąłem, usiadłem przy moim biurku. Więcej, do nikogo się za bardzo nie odzywałem, tylko niektórym powiedziałem, co miałem na myśli.
Nikt tak naprawdę mnie nie pytał, wszystko było zrobione po cichu i potem nic się już nie dało zrobić.
Dopiero potem usłyszałem, jak ktoś powiedział, że w przyszłości wszystko będzie inaczej – wszystko będzie objaśniane z wyprzedzeniem, niektórym nawet pokaże się jak, i nie będzie nam wolno rozmawiać o tym między sobą ani, broń Boże, wygadać obcym. Więc opowiedziałem to innym, ale ktoś był na tyle głupi, żeby polecieć i zapytać, czy naprawdę tak będzie.
I teraz wszyscy są na nas wściekli i dostaniemy za to niezłe cięgi. Trochę mnie to zasmuciło, ale nie mówię o tym głośno. Usiadłem tylko w naszym pokoju przy moim biurku; kiedy weszła, rozejrzała się dookoła, a wychodząc powiedziała: “Nie ma tu nikogo”.
Remont
Tylko w soboty, niedziele i święta możemy leżeć w tej samej trumnie – uchylać kruche wieko pogiętym uchwytem, oddychać wzajemnie nieświeżymi oddechami, tarzać się w prochu noc całą.
Tak, że rano, wróciwszy na miejsce, widzimy: kolejny półwysep zetlały, kolejny przylądek przetarty, kolejne chmury opadłe na ziemię, wszystko zawinięte w pościel, pokryte bladym popiołem.
Po południu łopocą pajęczyny, otrzymujemy wiadomości o ostatnich klęskach żywiołowych, które nawiedziły różne części globu. Kupujemy wino, nawiedzamy przyjaciół.
Omawiamy osobliwe samobójstwa, szczególnie zabawne ryty pogrzebowe. Od czasu do czasu ktoś udaje trupa, pozostali opowiadają piękne historie i mówią, jak nam go będzie brakowało.
W tej suchej piwniczce, gdzie ogórki i grzyby lśnią za szkłem, kołyszą się wianki cebul, a bezzębne usta pomarańczowych dyń szczerzą się na półkach.
Wspomnienia Sanczo Pansy
We wsiach i na co większych polanach oczywiście muszę się trzymać dwadzieścia kroków za nim – pan z pewnością myśli, że mój zapach może odstraszyć dziewczyny. Jeśli w ogóle myśli, oczywiście.
Nocami często muszę spać przy świniach, kiedy pan śpiewa z kotami serenady albo chodzi po kalenicy, wyciągając do księżyca ramiona. Jeśli, oczywiście, nie jest pochmurnie.
Pan nie ma pojęcia, gdzie prowadzi nasza droga, po mojemu – tylko do piekła. Kilka razy dawałem mu do zrozumienia, że wolałbym pójść tam prosto, a nie za nim, poprzez cały świat. Mówi, że jestem pesymistą.
Ale czasami, kiedy jedziemy przez głębokie lasy, pan głaszcze mnie po tyłku i mówi mimochodem – jestem jego jedynym i najlepszym przyjacielem. Potem, oczywiście, jest pijany.
Zaś czasami pan przychodzi do mnie w noce gwiaździste i kładzie się obok, tam, między świniami. A gwiazdy i pot pana i łzy spływają po mnie strugami kiedy, popłakując, wzywa imienia najpiękniejszej dziewczyny.
Wspomnienia doktora Watsona
Na blacie kuchennym stwierdzono brak brudnych szklanek, w popielniczce nie było niedopałków, na półce stała nietknięta butelka whisky. W pamięci komputera nie znaleziono plików z porno, a w koszu na śmieci – opakowań po prezerwatywach. Spał już głębokim snem, pochrapując.
Na komórce nie było nowych wiadomości, w jego torbie ani w kieszeniach nie odkryto podejrzanych przedmiotów. Tylko niepewna mgiełka wątpliwości wisi w naszym mieszkaniu.
Cośmy przegapili? – zastanawiam się, popijając whisky. Jakim sposobem zawsze udaje mu się zatrzeć ślady?
Nigdy też nie mówi mi o swojej pracy, o wszystkim dowiaduję się, kiedy morderców już zaaresztowano, a ich zdjęcia są we wszystkich popołudniówkach!
To jak żyć z obcym, pomrukuję, zmywając puste szklanki. Spojrzałem – chrapie, trzymając poduszkę, w głębokim śnie.
Jeszcze bardziej się wściekam, zwijam dłoń w pięść i walę go w goleń; znowu zachrapał. Oby miał siniaka. Wtedy sobie może poużywać tej swojej dedukcji i odkryć, kto go walnął.
Przełożył Jacek Dehnel
[Rzeki na twarzy mojego kraju]
lato wzdycha
za mostem deszcz
Ingmāra Balode
Rzeki na twarzy mojego kraju jak pasma mokrych włosów.
Popluskaj się nieco, popatrz, jak poezja skapuje z naszych ramion, jak
niepostrzeżenie wysycha miłość.
Stoisz jak zamarznięty na kamiennym moście i czekasz na noc, kiedy
na powierzchnię wypłynie zaskroniec i będzie na ciebie patrzył
zielonymi oczami.
Przełożył Jacek Dehnel