Krok Sitonena
I
Przychylne były mi wielkie równiny: La Guardia, Kennedy, Logan, Ferihegy, Arlanda
Nocą wyglądające jak górskie hale, na których posadzono pod sznurek różowe, żółte i szafirowe krokusy
Zbliżałem się do nich z lękiem jak ktoś urodzony na nizinach
Kto jeszcze tak niedawno słysząc warkot podnosił głowę i krzyczał: Panie pilocie, dziura w samolocie, panie lotniku, dziura w nocniku
Komu po nocach śniły się balony rozrzucające ulotki zatrute jak czekolada, o powłokach bardziej śliskich niż szelest nylonowych pończoch na nogach kobiet
O których marzyły jego ciotki, wtedy kobiety, dzisiaj jeszcze dziewczyny; tylko imiona zdradzają, z jakiej były epoki
I mufki, które zostały na fotografiach
W sepii, jak plakat „Piękności nocy” Rene Claira przy kasie kina, ale nas prowadzono na „Skanderbega”, radziecki epos o bohaterze narodowym Albanii
Pewnie dlatego wiedziałem, w którym domu przy głównej ulicy mieści się dom rozpusty, choć źródła o tym milczą, a jedynym dowodem jest domysł dziecka sprzed lat
II
Przy naszej ulicy mieszkał szewc, dorożkarz i dwóch furmanów, za rogiem huczał młyn i drzewnym pyłem pachniała wytwórnia cygarniczek
Oto szewc macha do mnie z werandy, a ja nie pamiętam jego nazwiska, jakby na zboczach Głębokiej Drogi nie pojawiały się Pantofelki Matki Boskiej każdej wiosny
III
Orzech był mi wieżą obserwacyjną, wypatrywałem z niego ojca wracającego z pracy
IV
Wiele musiało się zdarzyć, by świat przestał mi się dzielić na przedwojenny i powojenny, choć nadal brak mu ciągłości
Zostaje tajemnica lustra: rozbite odbija wciąż całość: najstarszą cukiernię w moim mieście
Na białej ścianie cienie trzech morelowych drzew – w sieni słoje z morelowym kompotem
Z psychozabawy wynika, że ktoś tu jest sybarytą
V
Oto słyszę, że umarł producent trumien, mój niezbyt daleki krewny. To on oprawiał pierwsze narty, jakie dostałem na Gwiazdkę. Dymił trociniak i ludzi wypuszczano z więzień
Nie pamiętam ich koloru tylko zapach rzemieni; w jakimś muzeum sportu można by znaleźć podobne
W ogrodzie pod jaśminami przy płocie znajdowałem największe monety – ten ze snów się nie sprawdził – nawet nie pamiętam, co chciałem za nie kupić
Nie czułem się oszukany jak ktoś, kto nie wychodząc za próg dziecięcego pokoju zwiedził wszystkie burdele świata. Jednak płakałem widząc, jak maleją pierwsze litery paru pojęć
„Doktora Żywago” czytałem po angielsku, na kartonikach seledynowej papeterii tłumaczyłem wiersze Pasternaka
Śmieszyli mnie mówiący, że historia osądzi ich sprawiedliwie – stara szachrajka rodząca wciąż nowe bękarty
VI
Choć nie najwyżej, byłem wysoko – wyżej niż Mont Blanc
Niewiele z tego wynika poza widokami – nie będzie nowego „Kordiana”, nowego „Pana Tadeusza” ani nowego „Wesela”,
nowe bowiem nie może być stare, choć przyjemniej byłoby poczuć grunt, który stwardniał pod cudzymi stopami
Kamizelka ratunkowa wydawała się dowcipem Panamerican Airlines
Widziałem śnieżne przestrzenie, kontynent niepokalanej zimy
Przydałyby się raczej tamte deski, na których biegałem po mleko do leśniczówki, która stała na skraju lasu. 30 lat temu odkryłem krok łyżwowy, który teraz nazywa się krokiem Sitonena
VII
Być może jedynym grzechem jest grzech przeciwko rytmowi, domyślałem się tego pod tablicami z plexiglasu, gdy jeszcze były drewniane
W biegu przez płotki, w którym nie chodzi o pierwszeństwo, w obrocie dyskobola, w oddechu kochanków, w sinusoidzie rozkoszy
Któregoś dnia pomyślałem, że jeszcze tylu jest ludzi starszych od PRL‑u
Jak na kogoś z rocznika 45 to było duże odkrycie
Niewiarygodne, mur berliński jest młodszy ode mnie
VIII
Nad Chicago widziałem neon przypominający czyjeś imię; nie zasłużyłem na tyle podróży i przynosiłem pecha dyplomatom
W pewnym oknie susząca się biała koszula powiewa jak biała flaga; czerwcowy upał wchłania kropelki wody i łzy
Nawet jeśli właściwym pytaniem nie jest, co ci przyniesie, ale czego od ciebie oczekuje ten dzień, w jakiejś mierze wszystko było spóźnione; mówię to dla porządku, a nie żeby się skarżyć
Moi przodkowie rodzili się i umierali na Mokradkach, w księgach parafialnych włostowickiego kościoła widnieją ich krzyżyki
Babka umarła wcześniej, niż dokończyłem pierwszy wiersz, tymczasem kończyła się epoka pisma
IX
O, przebiegła kurteczko, jak ci na niej do twarzy
Jedwabny guziczku, czemu spod palców się wymykasz
W dalekobieżnym pociągu nocą to się może zdarzyć
Oto ja służebnica żywego języka
X
Miałem wieczór autorski na Uniwersytecie w Uppsali – ach, jak to brzmi, jak to brzmi slawistyki na całym świecie są mniej więcej takie same, to samo jarzeniowe światło, za którym nie przepadam, i te same na ogół książki i czasopisma
Katedra polonistyki jest zawsze ubogą krewną filologii rosyjskiej i nie ma się czemu dziwić
I zawsze się zbierze od trzech do piętnastu osób o jakby znajomych nazwiskach
Uniwersytet w Uppsali, Uniwersytet Harvarda, Uniwersytet w Budapeszcie to brzmi i chciałbym z tego miejsca pozdrowić profesora Barańczaka, docentów Ullę i Bańcerowskiego, doktorów Kovácsa i Snopka, pamiętam również o Witoldzie Maciejewskim
A skoro mowa o Uppsali szczególnie serdecznie pozdrawiam Małgorzatę Szulc-Paskalčn; warto przelecieć się przez Bałtyk, by spotkać kogoś ładnego i miłego, i mówiącego do rzeczy w kraju, gdzie w domu towarowym trudno odróżnić manekina od żywego człowieka (biorę Pawła Śpiewaka i Grzegorza Musiała na świadków)
XI
Bogusław mnie pyta, czy nie boję się lecieć O’Harą. Czemu nie Whitmanem, ale mniejsza z tym, lecę jumbo-jetem
Od miesiąca strajkują kontrolerzy lotów
Niemowlęta na pokładzie dodają mi odwagi
Burza oklasków po starcie, jakby podniosła się kurtyna
XII
Oto zaczął się spektakl i trwa, ale czy to naprawdę obłoki? Wyglądają jak śnieżny kontynent, minus siedemdziesiąt na zewnątrz, wszystko jest na wiarę
Zmrożony oddech ziemi
Grzywa Atlantyku
Kora mózgowa planety
Neonoosfera?
XIII
Jedliśmy rostbef, a za szklaną ścianą czekał już na nas waniliowy budyń chmur polany malinowym sokiem zachodzącego słońca
Najdłuższy dzień wraca najdłuższą nocą
Oto znów miałem pod stopami ocean, pod siedzeniem fotel, pod fotelem kamizelkę ratunkową
Zmęczenie jak campari siostrzanego pocałunku
A przed nami tyle nowych, trudnych i pięknych zdań
1987
Na wszelki wypadek
Albowiem nie jestem nieśmiertelny; podobnie jak niektórzy z moich czytelników
Albowiem ciąża słonia trwa 24 miesiące
Albowiem chciałbym powiedzieć swej ojczyźnie coś miłego i dzień za dniem nie znajduję stosownego pretekstu
Albowiem przez stropy Dworca Centralnego przecieka nie tylko deszcz
Albowiem na ruchomych schodach, jeśli są czynne, czuję jak mam mało czasu i jak ktoś śmieje się ze mnie
Albowiem każdy kij ma dwa końce choć zakaz fotografowania odsłania tajemnice anonimowych budynków
Albowiem coraz więcej chorób dookoła i umierają matki przyjaciół
Albowiem nawet przedmiotom nie wolno dochować nam wierności
Albowiem słońce wędzonego piklinga przebija się przez chmury na krótko i bardzo rzadko
Albowiem papierosy które palę kupiłem w sklepie filatelistycznym
Albowiem mimo wszystko zbyt łatwo się przywiązuję
Albowiem nie wiem czemu de mortuis nil nisi bene skoro nic nie wskazuje na to że cokolwiek boli umarłych
Albowiem zmiany na kolei są godne podziwu
Albowiem trzeci to drugi jakby B było trzecią literą alfabetu; kto nie wierzy niechaj sobie policzy wagony
Albowiem jakby było mało istniejących podziałów zaczynają nas dzielić na palących i niepalących
Albowiem chciałbym szanować prawo lecz tylko w granicach rozsądku
Albowiem zostało mi dane poczucie śmieszności
Albowiem słyszałem durnia który mówił że zbyt długo tolerowaliśmy durniów a nie chciałbym aby o mnie ktoś tak powiedział
Albowiem Kraków się wali
Albowiem znając swoje możliwości znam swoje ograniczenia
Albowiem słowa są jak pestki słonecznika i nie da się z nich wyłuskać ziarnka po raz drugi o czym wie każdy wróbel
Albowiem pisarz ze mnie jak z koziej dupy trąba czego mówić nie powinienem przekonany że są ode mnie gorsi
Albowiem obiecana kartka z Panamy nie przychodzi od pół roku choć sam coraz częściej nie odpowiadam na listy
Albowiem dobrze mieć przygotowaną odpowiedź choć pytanie jeszcze nie padło i może nie paść nigdy