Latem 1987
A było tak, że twoja śmierć usiadła w moim cieniu,
żeby się o mnie oprzeć, odetchnąć moimi myślami.
Zerwałem się z miejsca, szukałem słońca w zenicie.
Uzbroiłem się po zęby w humor i witaminy.
Wzruszyłem ramionami i strząsnąłem duszę,
zerwałem czarny bandaż, czarną łunę z pamięci.
Dodałaś mi polotu. Jadłem owoce garściami.
Mikroelementy stanęły na straży komórek.
Szybko, celowo chodziłem, od sprawy do sprawy,
wskoczyłem nawet w ślub nucąc epitalamia.
Zacząłem nawet ćwiczyć: biegi, pompki, sprężyny –
i żadnych nadużyć na niewczesny umór.
To dni były na umór, a każdy sen wściekły
po aurze przywidzeń i zawrocie zmysłów
jak wielki napad na powierzchnię ziemi,
kołatanie ciała, żeby wejść w zimową kwaterę.
I goniłem w piętkę, traciłem wysokość,
gubiłem krok i miarę, i traciłem oddech –
zgubna poriomania, szalone podróże –
nie z Bordeaux do Nürtingen, ale zawsze.
Ziemia pod stopami wszędzie taka miękka –
czułem, że stopy grzęzną w niej po kostki.
A w nocy – łóżko było jak zapadnia
i bez szmeru usuwało się spod ciała.
Później luki w pamięci, zapatrzenia w okno –
tam mała dziewczynka w bloku naprzeciwko
uśmiecha się z żyletką pomiędzy zębami.
Myślę o jej chłodnych pocałunkach.
Chodź
J.
Czy pamiętasz swój naprawdę pierwszy
raz i jakie to było trudne? Kluczyk, rząd
światełek na tablicy i nagle muzyka
rośnie nam u ramion i poważniejemy
jakbyśmy naprawdę mieli się rozbierać.
Och, to nie żarty lecz sto na godzinę
w kółko w garażu w podziemiach hotelu.
Jakby ktoś nożem wodził cię za nos.
Jakby ktoś brzytwą głaskał cię pod włos
na gardle, pozwól, że ja to zrobię, lubię
brnąć w nieznane. Ot, paskudna sprawa:
nasza prawda była tak mało prawdziwa
więc poszukaliśmy trochę innej prawdy
wewnątrz zabawki – kółeczka, sprężyny,
wszystko tak proste, a nie da się złożyć.
I teraz życie bardziej przypomina
powrót ze schronu po nocnym nalocie.
Pył już opada, trzesz czerwone oczy
i uśmiech kierowcy w krzyżyku lusterka
znów zawisł nad nami jak błogosławieństwo
na drogę. Idzie o gardło. Mała kierownica
wiruje jak śmigło a obraz zastyga
w taśmę z tamtym sensacyjnym filmem
na który w szkole nigdy nas nie wzięli.
Te twarze o skupionych uśmiechach,
te włosy muskane przez wiatr,
pamiętasz? W mgnieniu oka ból
ścina to wszystko, zagryzasz wargi,
usta odwracają się z jękiem, uśmiechy
rozpryskują jak zimne ognie.
Odrębnie będą omówione oceany.
Tachymetria
E.
Kiedyś te domy przejdzie wiatr
szyby nabiegną tęczą jak wodospad
obudzimy się w zimnych pokojach
zdjęcia sfruną ze ścian i rzecz
nie przyzna się do rzeczy i głos
załamie się gdy cyfry na tarczach
zamienią się miejscami
teraz tak jest że mamy wiatr
niech już zostanie na zawsze
I na czworakach poszukamy starych
listów i jak pajęczyna będzie czas
na mojej twarzy jak zetlałe płótno
farba na twoich palcach Uważaj
nie skalecz się Pleśń jest dobra
siwy chleb pajęczyna i słońce
A słońce wejdzie po schodach
i wyskoczy przez wybite okna
teraz tak jest że mamy blask
niech już zostanie na zawsze
A życie będzie nocą na horyzoncie
łuną otoczoną pierścieniem neonów
i autostrad Saturn Dziecko bez tchu
przybiegnie nad krawężnik W oczach
błyśnie aureola aut więc wróci
żeby nam śpiewać nowinę lecz my
będziemy przetrząsać pola i pleść
szare ogniska z folii
teraz tak jest że mamy mróz
niech już zostanie na zawsze
Czujesz ten błysk w węźle gardła?
To czułość Już nic nie pamiętam
Słonce leci z zachodu na wschód
stawia nam włosy na głowie i robi się
tak ciepło wyciągnij dłonie
W te domy w końcu włożą dynamity
i obłok będzie jak wzruszenie ramion
popielaty upadek jak ukłon
teraz tak jest że mamy strach
niech już zostanie na zawsze
Glossa
Teraz bardziej z gołą głową i boso.
Teraz zimniej na mieście i jaśniej.
Śnieg . Ale nie myśli się o tej ozdobie
na włosach, bo to nie nowy klimat: ta noc,
zimno i widno, syk lamp i strata z tytułu
słówka loss w tytule wiersza “Glossa”.
Los. Sypie śnieg. A co się robi? Traci.
Najpierw trzewiki. Ktoś zabiera sobie
jeden na kołyskę. Drugi bez śladu
ginie, z całą prostotą “bez śladu”.
Szczęść Boże. Nie można się nie krzyżować.
Z nikim nie ranić, słowem, nie zabliźniać,
to dawny klimat. Bo idzie się na noc
z gołą głową i boso, a więc mając jeszcze
coś po stronie strat, po tej stronie nocy,
której czerń się zmywa jak lakier z paznokci
acetonem światła, całkiem niepotrzebnie,
bo i tak jest coraz widniej i zimniej,
coraz bardziej z gołą głową i boso.
Śnieg. Coraz zimniej i jaśniej. Idzie się
bez śladu, z gołą głową i boso, idzie się
z całą prostotą w kąt między domami, się
siada, kurczy, nogi podciąga pod siebie,
bo pantomima tak chce. “Z całą masą zapałek”
marznie się o niebo lepiej i – Ach – mówi –
jedna mała zapałka, jakby to dobrze było!
Baśń cię pochowa jak chłopca z zapałkami.
Gminna wieść zachowa jak małą dziewczynkę.
Pali się. Nowy Rok. Potrzeba słów i obrazów.
Nowych słów i obrazów, więc pali się jaśniej,
żeby rozgrzać palce (i pisze się tak samo,
żeby ogrzać palce: przy tej dziwnej świecy
zacny piec z drzwiczkami z mosiądzu i gęś
czołga się po podłodze jak wierna kobieta
z nożem i widelcem w grzbiecie) i – Ktoś umarł –
mówi się, i robi się jaśniej – ktoś umarł –
pisze się z niedopałkiem siarnika w ustach,
kiedy nikt nie wie, jak pięknie rzeczy się widzi
i w jakim blasku wstępuje w szczęśliwość Nowego Roku.
Cztery wiersze dają się zamknąć w dekadzie od 87 (“Latem”) do 97 (“Glossa”, której akcją jest zima). We wszystkich występują kobiety (w czwartym jest dziewczyna z zapałkami). Trzy pierwsze są dwuosobowe (“ja” + druga osoba), czwarty popada w bezosobowość. W pierwszym pierwsza osoba jest młodzieńcza, w czwartym nie ma jej w ogóle, co może ilustrować jakiś proces. Wszystkie cztery są w miarę serio, to znaczy, figurują w nich czas i strata. Wszystkie są kameralne, to znaczy, odpadają od dużego świata. Wszystkie mają proste tytuły: jedno słowo (i raz: cztery cyferki).