książki / POEZJE

Połów. Poetyckie debiuty 2012

Dawid Kujawa

Maciej Kulis

Maciej Papierski

Oliwia Betcher

Patryk Czarkowski

Piotr Nita

Seweryn Górczak

Szymon Słomczyński

Fragmenty książki Połów. Poetyckie debiuty 2012, która ukazała się w Biurze Literackim w serii Poezje 2 kwietnia 2013 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Patryk Czarkowski

[naucz mnie mowy i spraw]

naucz mnie mowy i spraw
by na mnie w niej
nie było miej­sca


[tak bardzo mnie kochasz]

tak bar­dzo mnie kochasz
mówisz, tak rosną drze­wa.

i ból

ból też rośnie


[wyobraź sobie]

wyobraź sobie
że nie ma tam
two­je­go domu,
i nie ma tam domu two­je­go sąsia­da
i innych domów
zwie­rząt ludzi

nie ma.

i wyobraź sobie
że nie ma w tym żad­nej iro­nii,
jest tyl­ko proś­ba

cicha i otwar­ta


Oliwia Betcher

kalambur, słyszysz?

patrz! dla pięk­na brak ska­li. ska­ka­li do odry, szli na udry z życiem. męt­na woda
życzy­ła­by sobie lep­szych tury­stów. tur­nus się skoń­czył, limit wyczer­pał – kolej­ne­go topiel­ca
nikt nie zauwa­ży – może powie­sze­nie zawa­ży jedy­nie na wątłych wier­szach. dla poezji
nie ma miej­sca. mie­sza się świa­tło, sta­pia­ją świa­ty rów­no­le­głe. z mar­twych wsta­je mia­sto.

za szyb­ką – szyb­ko, szyb­ciej! szy­bu­ją szkła, szkol­ne lejt­mo­ty­wy lecą
ze wschod­nim wia­trem, wcho­dzą w wir. szy­der­stwo? śmiesz­na

jest wul­gar­ność, któ­ra pła­cze. tu gra się tyl­ko serio. seria­mi
strze­la w kola­na wro­gów. w rogi pusz­cza przy­ja­ciół z odzy­sku. więc prze­stań

się zaci­nać (zaczy­nać od nowa?). zamy­kać w pół sło­wa. bądź. zawsze
prze­gry­wam, bo znaj­du­ję powo­dy. i patrzę.


autokorekta

jeśli się wypro­wa­dzić, to teraz. zanim czas sta­nie. zanim wszyst­ko sta­nie
się ciche i ciem­ne. jak zbio­ry noc­nych zdjęć. moc­nych kadrów, z któ­rych nie­wie­le
nada­je się do dru­ku. na razie jest upodo­ba­nie błę­du i bra­ku. obłę­du? zabra­kło
miej­sca dla dłuż­szych stresz­czeń, więc tyl­ko spóź­nio­ny
coming-out dla leni­wych. tro­chę dzie­cię­cej reto­ry­ki, gra
w skacz albo wypier­da­laj. potem możesz stra­cić punkt
opar­cia. będziesz dry­fo­wać na tyle dłu­go, by zapo­mnieć
skąd zaczą­łeś i po co przy­sze­dłeś.

jeśli się wypro­wa­dzi, to teraz. za nim pój­dą wszy­scy, któ­rych nie war­to
zatrzy­my­wać. pój­dą wszy­scy, któ­rych war­to zapa­mię­tać. zosta­nie
zapo­mnia­na wspól­no­to­wość, uda­wa­ny współ­udział w wypad­ku
nie­for­tun­nych zda­rzeń, o któ­rych nic nie wiesz, nie opo­wiesz.


przestrzenny

zatem jestem, czy sta­ję się smut­nym wspo­mnie­niem – sto­ję
i krzy­czę: nie mie­ści się w kie­sze­ni cała ta filo­zo­fia
cza­su. nie, stać, mnie, wła­śnie mnie musisz dobrze
zro­zu­mieć. zaczy­na­my od nowa. odbu­do­wa
zaufa­nia wyma­ga zbyt mało

wysił­ku? poważ­nie, za dużo uwa­gi mnie to kosz­to­wa­ło. niech tyl­ko bóg
tra­fi oce­ną. niech wresz­cie na mnie spoj­rzy moimi ocza­mi i daru­je­my sobie
wszyst­kie smut­ne rewo­lu­cje, któ­re nie chcą się wyda­rzyć, modli­twy
bez układ­nych fra­ze­sów i dro­gi wytar­te do gra­nic
wytrzy­ma­ło­ści ulu­bio­nych butów. ale naj­pierw trze­ba mieć

za czym tęsk­nić. trze­ba mieć czym tęsk­nić.


Piotr Nita

Proteza

zna­la­złam swo­ją pro­te­zę
schy­lo­na wśród krze­wów ogro­du
liceum żeń­skie­go sióstr pre­zen­tek
mię­dzy chłop­ca­mi od ojców pija­rów

pro­te­zę zna­la­złam osta­tecz­ną
zgię­ta w pół i jak nigdy dotąd peł­na
wśród krza­ków kwit­ną­cych
gdzie przyj­mo­wa­łam wszyst­ko
co wska­za­ne z tym co nie wska­za­ne było

pro­te­zą osta­tecz­ną wypeł­ni­łam kli­sze
z dzie­ciń­stwa wyrwa­ne gar­dło­we kadry
te zim­ne i prze­wiew­nie ską­pe rol­ki
schy­lo­na tak nad mar­no­ścią wła­sną
i mar­no­ścią chłop­ców od pija­rów
bo wska­za­ne było pochy­lić się im


Kwiaty, minuty i urobienie

umy­wam ręce po łok­cie, roz­gry­zam czas na minu­ty,
pęp­kiem docho­dzę sed­na spraw, roz­gry­zam trud­ne i zło­żo­ne kwia­ty,
trud­ne i zło­żo­ne zła­ma­nia, trud­ne i zło­żo­ne minu­ty,
sam na sam w sekun­dzie; umy­wam ręce po brzuch,
mie­rzę puls, roz­grze­wam czas w sobie; mię­śnie odpi­nam,
zdej­mu­ję z haków, z kości, ścię­gna roz­pla­tam,
brzuch utu­lam, wyj­mu­ję zęby z dzią­seł, korzeń po korze­niu,
kro­pla po kro­pli, minu­ta po minu­cie, sam ze swo­imi sło­wa­mi
– minu­ta po korze­niu, kro­pla po minu­cie pły­nie; w pępek się­gam,
zacią­gam powie­ki i zaklu­czam uszy, twa­rzą w brzuch
– gdzie źró­dła tych spraw do roz­gry­zie­nia.


Prządki, pająki, kotary

 

Wie­ko, robiąc za powie­kę, mru­ga raz, po czym zabie­ra zawar­tość gdzieś głę­bo­ko w skroń. Uśmiech szka­tuł­ki zbi­ty jest z paję­czyn. Srebr­ne osno­wy pobły­sku­ją odbi­tym wdzię­kiem, roz­cią­ga­ją się, wypo­wia­da­ją do dna, by opaść zaraz, na powrót, w pulch­ne leni­stwo. Bo tyl­ko napię­cie daje dźwięk. Wyszczer­bie­nie brze­gu szka­tuł­ki nie pozwa­la wej­rzeć do środ­ka. Mignąć zdą­ży­ło jedy­nie:

Nie ma nagich kobiet w kra­ju inkwi­zy­cji. Zakryj sobie wstyd, choć­by wodą, bo nie ma nagich kobiet w kra­ju inkwi­zy­cji. Wstyd zakryj sobie jaj­kiem, sko­rup­ką, wian­kiem, bo nie ma tu tak nagich kobiet, w tym kra­ju inkwi­zy­cji.

Szpry­chy roz­to­pi­ły się w migo­czą­cym krę­gu. Sta­ra prząd­ka sto­pą poru­sza węzły, osno­wy, stru­ny. Sło­wa pozo­sta­wia się tu jak obier­ki – na paszę dla bydląt. Wpraw­nie wybi­te zęby sku­tecz­nie wspo­ma­ga­ją pamięć. Gest huczy łaciń­ską skład­nią, nada­je rytm, koło­wro­tek poda­je dalej – w eter. Kot, wier­ny kłęb­kom, zre­zy­gno­wał z barw.

Wre paję­cza manu­fak­tu­ra, w takt świer­go­tu przęd­nej nici. Wrze­cio­no się roz­ma­za­ło, twarz roz­su­nę­ła się na zbyt krót­kim cza­sie mru­gnię­cia, przy za szyb­kiej migaw­ce – jesz­cze bez bie­gło­ści. Foto­gra­fia zle­wa się z gobe­li­nem, gobe­lin jest pędz­lem, szma­tą do pod­ło­gi. Kota­ra obna­ża sznur­ki, widać szwy, włócz­ki, zaple­cze języ­ka. Sztyw­ne kry­zy, mdła infant­ka, pulch­na tka­ni­na – w jed­nym kuble, cze­ka­ją na wple­ce­nie. Frędz­le, kędzio­ry, obrót monet.

Wszyst­kie wło­sy są upię­te, wszyst­kie sto­py bose. Kro­sna są pio­no­we i cię­żar­ko­we. Maneż ostat­nich chwil brzmi odwrot­nie, niż maneż pierw­szych. Gwoź­dzie tkwią w sto­pach, każ­dy w swo­jej. Gał­ga­ny u słu­pa toczą się w fikoł­kach, jak spo­wied­ni­cy cier­ni. Nie­wier­ne bywa odbi­cie, ryby na pół­mi­sku cza­sem zaszy­te są z każ­dej stro­ny.

Nie ma nagich kobiet w kra­ju inkwi­zy­cji. Zakryj sobie wstyd, choć­by wodą, bo nie ma nagich kobiet w kra­ju inkwi­zy­cji. Wstyd zakryj sobie jaj­kiem, sko­rup­ką, wian­kiem, bo nie ma tu tak nagich kobiet, w tym kra­ju inkwi­zy­cji.

Kręć się, kręć wrze­cio­no. Mło­da przą­śnicz­ka zacię­te ma usta i wrze­cio­nem zacię­ty palec. Mię­dzy baj­ki wkła­da luk­sus snu, drzem­ki i fuszer­ki. Kręć się, kręć wrze­cio­no. Cegła w cegłę wej­dzie, krew w szkar­łat­ną wle­je się tka­ni­nę, bez śla­du kolo­ry się prze­nik­ną. Kręć się, kręć wrze­cio­no; naj­le­piej pamię­tasz, czy­ja dłuż­sza nić.

Psia sierść po kry­jo­mu wpla­ta się w tka­ni­nę. Niczym pro­chy zmar­łych wsy­pa­ne w zapra­wę, sierść sil­niej wią­że ple­cion­kę. Kun­dla przej­ście na salo­ny, kun­dla uwznio­śle­nie, kun­dla wpi­sa­nie się w anna­ły. Takie grzesz­ki par­ty­zanc­kie mło­dej przą­śnicz­ki. Płod­ność z pier­si, mle­ko z przy­pad­ku, prze­ko­na­nia z weł­ny. Kręć się, kręć więc.

Prób­na tka­ni­na ukła­da się tak, by wdro­żyć pal­ce do swo­jej melo­dii, zapleść się do ryt­mu i tak­tu. Arcy­dzie­ło dopie­ro w dro­dze, dopie­ro kurier je nie­sie, dopie­ro co wyru­szył, lecz pędzi. Mło­da prząd­ka w sobie upa­tru­je począt­ku tej tka­ni­ny, od niej alfa­bet star­tu­je, ale nie prze­pro­sto­wuj ręki – sobie powta­rza – bo ją osła­biasz. Trze­ba się roze­rwać, mło­dzi mają to pod skó­rą i roz­ry­wa­ją to, co prze­zna­czo­ne było trwać. Jesz­cze węzeł­ko­wym zapi­sa­no – mło­dzi chcą być wier­ni i nie są, sta­rzy chcą być nie­wier­ni i nie mogą. Ale cze­go nie ma w kra­ju inkwi­zy­cji?

Nie ma nagich kobiet w kra­ju inkwi­zy­cji. Zakryj sobie wstyd, choć­by wodą, bo nie ma nagich kobiet w kra­ju inkwi­zy­cji. Wstyd zakryj sobie jaj­kiem, sko­rup­ką, wian­kiem, bo nie ma tu tak nagich kobiet, w tym kra­ju inkwi­zy­cji.

W pysk tka­ni­ny wrzu­co­ne wiot­kie, gołe, wcze­sne życie, w pysku tka­ni­ny frędz­le, kędzio­ry, kunszt zapla­ta­nia, z pyskiem tka­ni­ny kły, kipią­ca czer­wień i włócz­ka na gar­dle zbra­ta­ne. Tkac­kie, nie­do­ści­gnio­ne pierw­szeń­stwo sku­tecz­nie poku­si­ło. Komu mil­sze pom­po­ni­ki, trocz­ki, wełen­ka? Komu wdzięcz­niej w dło­ni cze­sak, motecz­ki, regan tań­czą; czy­jej obse­sji wyro­szo­ny len przy­chyl­niej­szy? Oszu­ka­ne­mu zwy­cięz­cy stry­czek sto­py pode­rwie z kle­pi­ska, jak­by pod­bie­ra­kiem z dna snu wyry­wał, wła­sno­ręcz­nie ple­cio­nym, zało­żo­nym i zaci­śnię­tym powro­zem. Z krzyw­dą trud­no dojść do zgo­dy, zwłasz­cza gdy mło­da krew kipi i z opusz­ka kapie.

Zaśle­pie­nie gnie­wem ustę­pu­je w jasnym poran­ku. Nie­li­ne­ar­ne są boskie inter­wen­cje. Stry­czek luzu­je się i mięk­nie. Z runa owcy wrzo­sów­ki utka­na histo­ria słów. Sta­ra prząd­ka zapę­tli­ła weł­nia­ny war­kocz – od naro­dzin, po kres bie­gną­cy tuż przy uchu. Zapę­tli­ła w prec­la.

Oddech wra­ca w cia­ło, cia­ło jed­nak odmie­nio­ne – prost­sze napę­dza­ją je żądze. Kręć się, kręć wrze­cio­no, pry­sła wątła nić. Wsty­dem dziew­czę pło­nie, wstydź się, dziew­czę, wstydź. Paję­czy­nów­ka stoi w kie­lisz­ku, po kres mile­nium stać będzie. Ple­cion­ka ple­ciu­gi się ubi­ja, wyostrza, nabie­ra wyra­zi­sto­ści. O – sens.


Seweryn Górczak

Nieuzasadnione

Zbli­ża się koniec moje­go świa­ta, o czym
nie powie­dzą w tele­wi­zji, ale czy kie­dy­kol­wiek
ich obcho­dzi­łem? I mogę spa­ce­ro­wać po Sta­rów­ce
dalej uda­jąc, że tysią­ce kilo­me­trów stąd
nikt nie pochy­la się nad mapą, zazna­cza­jąc
ołów­kiem wsie cze­ka­ją­ce na wio­snę, że nie widzę
śla­dów gra­fi­tu na uli­cach, któ­rym przy­pi­sy­wa­łem
wiecz­ność. I mogę przy­glą­dać się twa­rzom
obcych mi ludzi – wkrót­ce znik­ną, wcze­śniej jed­nak
zosta­ną na nich wyry­te histo­rie poża­rów (
jak pięk­nie będzie się nimi wnu­ki stra­szyć
) i kam­pa­nie o czer­stwy chleb. Jakie te poran­ki
sta­ły się nagle por­ce­la­no­we! Każ­da mija­ją­ca sekun­da.
Każ­da cegła. Każ­da wia­ra.

Kart­ki całe w odzie­dzi­czo­nym języ­ku i płach­ty mate­ria­łu
odbi­ja­ją­ce dłu­go­ści świa­tła, któ­re tyl­ko tutaj moż­na zoba­czyć
sta­ją się dosłow­ne, dopie­ro teraz ten strach
nie jest już tyl­ko kul­tu­rą. Zbli­ża się koniec nasze­go świa­ta -
kto poukła­da następ­ny?


Zeznanie

Nie mogę zapew­nić, że mówię o praw­dzie,
ale doszło do despe­ra­cji; widzę przez pik­se­le
jak kre­mo­we aktor­ki nakła­da­ją maki­jaż na kart­ki
i tłu­ma­czą kame­rze ruchy swo­ich rąk,
a reży­ser spraw­dza, gdzie w rytu­ale jest
miej­sce na tro­chę pry­wa­ty. Widzę całe insty­tu­cje

któ­re nagle oka­za­ły się ludź­mi, z imio­na­mi,
nazwi­ska­mi, kon­ta­mi, doku­men­ta­mi, a nawet
ze spo­co­ną twa­rzą, któ­ra zapew­nia i uspo­ka­ja
sen­ten­cja­mi powta­rza­ny­mi w gło­śni­kach
wzo­ro­wa­nych na muszych oczach. Zapi­su­je­my je
na amu­le­tach, cho­wa­nych za uchem, pod
kością – co z tego, że kłam­stwa, jeśli wspól­ne?
Co z tego, jeśli jest na czym wia­rę zawie­sić,
gdy wresz­cie ma ona sens, choć nie ma zna­cze­nia.

Jestem z poko­le­nia, któ­re jesz­cze nie wie, że
będzie kłó­cić się ze sobą o mito­lo­gię,
o kolor dymu z poża­rów.

Tak kon­stru­uje­my sobie realia
tuż przed wyschnię­ciem cie­śni­ny Ormuz.


Apokatastaza

Obiet­ni­ce, wypo­wie­dzia­ne kie­dyś cicho
sobie nawza­jem z oka­zji bły­ska­wic, któ­re
prze­ka­za­ne w baj­ce trwa­ją do dzi­siaj,
zaczy­na­ją się speł­niać aku­rat w chwi­li
ogło­sze­nia tym­cza­so­wej mgły przez wła­dze,
co jak zwy­kle sprzy­ja mito­lo­giom pocie­sza­ją­cym,
że koniec jest na hory­zon­cie, że koniec
jest w zasię­gu nasze­go tuszu.

Od ust do ust krą­żą roz­mo­wy, zmę­czo­ne oczy wodzą za sobą pyta­ją­co,
bo jeśli już mają umrzeć, to ostat­nią śmier­cią, jeśli mają umrzeć,
to razem z puen­tą. A papie­ros
sma­ku­je tak samo, nie­za­leż­nie od nastro­ju
powszech­ne­go ocze­ki­wa­nia i gorz­kich nadziei. Sie­dzę na piwie
z przy­ja­ciół­ką. Nie roz­ma­wia­my o zna­kach, roz­pa­la­ją­cych
wyobraź­nię i media. Roz­ma­wia­my
o kościa­nym fle­cie, o wul­ka­nie, któ­ry zakrył nie­bo,
o mat­ce wszyst­kich kobiet i ojcu wszyst­kich męż­czyzn.

Roz­ma­wia­my o obiet­ni­cach, któ­re sta­ły się prze­po­wied­nią
o koń­cu świa­ta, a dokład­niej – jego bra­ku.


Maciej Kulis

Pojedynczy

Samot­ność to mar­twe drze­wo. Ma szorst­kie gałę­zie i zęba­te kol­ce.
Wbi­ja je spraw­nie w pęka­te pęche­rze. Nie
oszczę­dza tak­że ser­ca i żołąd­ka. Na
zasty­głych ranach napi­sa­łem list: Nie mam
kom­pa­su, więc jestem dale­ko
. Zamiast
nie­go jest stward­nia­łe zna­mię. Gdy je
roz­dra­pię, wycho­dzi małe i drżą­ce zwie­rzę:
kula­wy sza­rak, któ­ry nie ma oczu ani ust.


Znicze, perełki

Uro­dzi­łem się z kamie­nia­mi w ustach.
Ście­ram kolej­no, kocham i wyplu­wam. Sto­ję
w mokrej pla­mie i jestem jak na dwor­cu:
pociąg odje­chał, pla­ma zaczę­ła ucie­kać.

Pobie­głem za nią i wsze­dłem do sie­bie.
Zoba­czy­łem, że rośnie. Mode­lo­wa­łem tak,
by zasła­nia­ła zim­ne świa­tło. Wyszedł
pomnik. Zgu­bi­łem go, gdy poja­wi­ło się na

nim nazwi­sko, prze­chy­lił się i mnie przy­gniótł.
Mam teraz ład­ny nagro­bek, któ­ry od dołu
czysz­czę i odku­rzam.


Dziecinada

Ten sznur jest goły i tępy – powie­dzia­łem i nie
do koń­ca wie­dzia­łem dla­cze­go. I tak nikt by
nie usły­szał. Łazien­ka była zamknię­ta. Zresz­tą
mało to kogo obcho­dzi, co się dzie­je i gdzie.
Zwią­za­łem sobie kost­ki i zro­bi­łem supe­łek.
Odło­ży­łem brzy­twę, wzią­łem do ręki igłę i
zaczą­łem się bawić jak dziec­ko. Gdy­bym wykłuł
sobie oczy, był­bym śle­pym wołem – powie­dzia­ło
i mogłem w koń­cu spoj­rzeć w lustro.


Maciej Papierski

u kresu

nie było w nas ani chwi­li nie prze­świe­tlo­nej
bla­skiem opa­da­nia śnie­gu
zmie­nił się kolor naszych oczu i przez plam­ki tęczó­wek
(prze­zier­nych wzię­tych ze szli­fo­wa­ne­go lodu) ujrze­li­śmy
mno­gość przed­mio­tów zupeł­nie zapo­mnia­nych

czas zatrzy­mał się w opa­da­niu płat­ków i wiro­wał w zamie­ci
(natu­ra sekun­dy podob­na jest natu­rze kro­pli wody)
zaspy puszy­ły się przy nas jak zwie­rzę­ta w zimo­wych futrach
łasi­ły się i kaza­ły zapo­mi­nać że stą­pa­my po bru­ku
i że nasza dro­ga jest rucho­ma
(natu­ra cza­su podob­na jest natu­rze rze­ki)

każ­de spoj­rze­nie w głąb domu było łowie­niem arte­fak­tów
srebr­ne trąb­ki w któ­rych miesz­ka­ją bia­łe psz­czo­ły
cukier błę­kit­nie­ją­cy w czy­stym powie­trzu
lune­ty z poświę­co­ne­go szkła i rze­mie­nie z aniel­skie­go wło­sia
oraz inne rze­czy dzię­ki któ­rym dia­log z wszech­świa­tem
nabie­rał pięk­na rytu­ału

tak wła­śnie nie pyta­jąc o odwilż wie­dli­śmy spo­koj­ne dni
gdy czas zbie­rał się wokół i dro­gi nik­nę­ły w bie­li bło­go­sła­wio­ne­go świa­tła
(natu­ra śmier­ci podob­na jest natu­rze mgieł i wodo­spa­du)

nie było w nas ani chwi­li nie prze­świe­tlo­nej
bla­skiem opa­da­nia śnie­gu i nicze­go inne­go
nie potra­fi­ły dostrzec nasze prze­zier­nie czy­ste oczy


do Scarlett o miłości

jego sta­da odle­cia­ły z naszych stron Scar­lett
w łatwość gołęb­ni­ków w mięk­kość podu­szek z pie­rzem
i wiesz dobrze w pustych lasach
nie ma dumy ni wol­no­ści

zno­wu czy­jaś dłoń roz­trza­ska­ła się o two­je bio­dra
tur­kus nowej suk­ni gła­dzisz w talii
koły­sząc dziec­ko w łód­ce ramion patrzysz w lustro
gasną zorze falu­ją łagod­nie wrzo­so­wi­ska

nie bój się że nie znasz ście­żek
nie tłu­macz im się krwią któ­ra bar­wi kwia­ty
idź
temu co prze­mi­nę­ło wiatr zna­lazł nowy dom

otwórz oczy nim wyblak­ną
jutro nie będzie dnia
upnij wło­sy
wiąż rze­mie­nie na nad­garst­kach

on nie tyl­ko swo­ją wol­ność sprze­dał


mistyka rzeczy

sen rze­czy jest jej naj­głęb­szym prze­zna­cze­niem

przed­mio­ty śnią nie­prze­rwa­nie
świad­czy o tym ich mil­cze­nie
któ­re róż­ne jest od mil­cze­nia ludzi

to śnie­nie wyzna­cza powo­ła­nie poety
któ­ry ma stu­dio­wać wnę­trze mil­cze­nia

sen słoń­ca jest świa­tłem w któ­rym miesz­ka świa­tło
moż­na dojść do naj­bar­dziej ukry­te­go świa­tła
w jed­nym tyl­ko słoń­cu
wyma­ga to jed­nak bar­dzo wie­le cza­su
ukry­te­go w cza­sie któ­ry zna­ją ludzie

wiem już
rze­czy zawsze śnią same sie­bie
dla­te­go wła­śnie kpią z poję­cia wła­sno­ści

uczą się też kpić poeci
śniąc snem rze­czy spi­su­ją­cej nie­przyw­łasz­czal­ny sen
środ­ka środ­ków


Dawid Kujawa

1#

od tych upa­łów sier­pień wypa­da z tona­cji, psu­ją się
tele­wi­zo­ry, auto­bu­sy i mał­żeń­stwa. roz­są­dek roz­stra­ja
mi się na dobre, mię­dzy nami zosta­je free jazz na
bar­bi­tu­ra­nach. bez­myśl­nie wpa­da­my w dyso­nan­se
scha­dzek, czy przy­ci­szysz w sobie te jaskra­we dźwię­ki.
gra­ni­ce błę­du są wąskie, ale gdy­by chcie­li nas szu­kać

jeste­śmy w błę­dzie.


2# (the love cats)

zanim bież­nik pra­wej opo­ny nasze­go czer­wo­ne­go
renault méga­ne (we move like cagey tigers) wyrzeź­bił
fine­zyj­ny wzo­rek na jego grzbie­cie, kot wyło­nił się
zni­kąd. (we slip thro­ugh the stre­ets) co to za inter­wał:
śmierć kota i muzy­ka pop? (throw all the songs we know)
teraz kot chro­ni przed desz­czem trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów
kwa­dra­to­wych nie­rów­ne­go asfal­tu (we bite and scratch
and scre­am all night
) gdzieś pod ciem­nym, bary­to­no­wym
Wło­cław­kiem, któ­ry na mapie do złu­dze­nia przy­po­mi­na
fine­zyj­ny wzo­rek na grzbie­cie kota, wyrzeź­bio­ny przez
bież­nik pra­wej opo­ny nasze­go czer­wo­ne­go renault méga­ne.


3# (erotyk)

jako bez­li­to­sny pod­miot lirycz­ny
pozwo­lę sobie o poła­ma­nych ryt­mach
zeszłej nocy nie wspo­mnieć:
prze­su­nąć akcent na wyj­ście
z jej miesz­ka­nia, o
siód­mej rano, ukrad­kiem,
mez­zo pia­no w try­to­nach.


Szymon Słomczyński

Po dziesiątym

Prze­klę­ty tydzień. O tym samym radio
drze się od rana, a gaze­ty puch­ną
od zdań. Wykrzyk­nik rów­na je ze sobą.
Zobacz, zamknę­li oczy czer­wo­ne od świec
i wia­do­mo­ści. Wycho­dzą z pla­ka­tów,
tną moni­to­ry. Pasek liter mąci
fabu­łę fil­mu. Wyra­zy współ­czu­cia
łatwo się mno­żą. Znów zbie­ra się na deszcz.

Dalej podob­nie. Uli­ce zamglo­ne
ludź­mi. Kościo­ły nabie­ga­ją tłu­mem.
Ciem­nie­je z wol­na. Ustę­pu­ją czar­nej
jaskraw­sze bar­wy. Cza­sem się odgry­zie
jakiś para­sol. I ty też przyj­mu­jesz
ciszę na usta. Ktoś ci wrzesz­czy, wście­kle,
nad uchem, że nie, że on pro­te­stu­je.
Dru­gi się modli, coraz gło­śniej, śmie­lej.

Póź­niej chcą patrzeć. Może nawet obok
sie­bie. W nawia­sie. Tam się nie pokłó­cą,
choć nie pogo­dzą. I ty też tu jesteś.
Sta­jesz na pal­cach, żeby lepiej widzieć.
Pchasz się łok­cia­mi. Musisz rzu­cić kwia­ty
pod koła. Cze­kasz. Za kor­do­nem, taśmą
jest coś two­je­go. Bo prze­cież napraw­dę
drżą ci kola­na. Nisko, tuż nad zie­mią.


O ważnych sprawach rozmawiamy zazwyczaj w ogrodzie

Kokor­nak znów urósł, zdo­bi całą latar­nię.
Always on the sun­ny side – śpie­wa mu John­ny Cash
z gło­śni­ków w kom­pu­te­rze. Szkli­ście. Aż szy­by drżą.
Bluszcz nam zie­le­nie­je, bar­dzo butel­ko­wo
(sta­ram się nie koja­rzyć, nie piję od dwóch lat).

Ogród lśni, a ty pytasz: czy mamy w domu broń?
Może trze­ba by kupić?
Rozu­miem, ale mil­czę
i bio­rę cię pod ramię. Rudzi­ki są w gnieź­dzie.
Patrz, mają już pisklę­ta. Odstaw w koń­cu te
tablet­ki. Chcę mieć syna
. Słu­cham. Jest nie­bie­sko

od popo­łu­dnia, tak się, cał­kiem nagle, wzdę­ło
i musi wydać na świat co naj­mniej pięt­na­ście
chmur (czy pięt­na­ścio­ro?). Idziesz parzyć kawę. Ja
wra­stam zwin­nie w zie­mię. To jest łatwy etap;

z roz­kwi­ta­niem już gorzej, a z prze­kwi­ta­niem,
zapew­ne, cał­kiem trud­no. Ta osa wie­dzio­na
instynk­tem ku moim (Chodź do domu!) pąkom
się myli. Nie jestem (Już!) kwia­tem. Nie zapy­lisz mnie.


Wysokie obroty

Sto sześć­dzie­siąt na czwór­ce, bo wię­cej nie pój­dzie.
Żad­ne festi­na len­te – prze­nig­dy nie zwal­niaj
niko­go z obo­wiąz­ku przyj­ścia na twój pogrzeb.
Zgi­nąć za kie­row­ni­cą – to tak jak z dziew­czy­ną,
któ­ra jest tego war­ta (fran­cja pięć­dzie­siąt,
kla­syk w gum­ce sto, kot­ku
). Wła­śnie udo­wad­nia,

robiąc to świet­nie, choć jej nikt nie uczył;
to jed­na z wie­lu Buł­ga­rek, któ­re rosną przy tej
szo­sie, aż je ktoś zerwie. Zerwiesz się, wyprze­dzisz
każ­de­go tira, repów w Octa­viach, „raso­wych” w Pas­sa­tach
TDI, czar­ne Vec­try i grzy­bów w Seicen­tach.
Gdzieś, na prze­ciw­nym pasie, cze­ka para świa­teł,

któ­ra przy­nie­sie finał (ej, jeśli chcesz w ustach,
to musisz mi dopła­cić!
). Béla Bar­tók, kon­cert
na orkie­strę: Fina­le. Tam to świet­nie sły­chać:
uwal­nia się – i bra­wa. Tatia­na wycie­ra
usta ręka­wem lek­kiej, ceki­no­wej bluz­ki.
Byłeś dziś jej dzie­wią­tym, a teraz znów będziesz

pierw­szy. Dro­ga jest dro­gą, jest dro­gą, jest dro­gą,
tania Tatia­na nie jest – różą, nie jest różą,
nie jest różą – jest z tobą. Za chwi­lę odje­dziesz,
krę­cąc wóz jak naj­wy­żej, wyci­śniesz z sil­ni­ka,
co się da. Ona wró­ci; już cze­ka następ­ny,
dziś jest duży ruch. Razi – słoń­ce odar­te z chmur,

a w CB mówią: suszą na dwie­ście dwu­na­stym,
zaraz za mostem. Więc powódź? Co tu mogło wylać?
Sze­ro­ka Wisła czy też jakiś mały dopływ:
Skrwa, Drwę­ca, Osa, Liwa? Albo może Leta;
zapo­mnij o Tatia­nie. Przy­spiesz, póki możesz,
niech Bar­tók wybrzmi w tobie; nie Fina­le, tyl­ko

Ele­gia. Andan­te non trop­po – potem jest zmierzch.
Pod­kręć go jesz­cze, niskie obro­ty zostaw tym
słu­cha­ją­cym Radia Zet, droż­sze dziw­ki wol­nym
zawo­dom: leka­rzom i adwo­ka­tom; jedź na
trze­cie­go, na styk; to Styks, pod mostem; zmie­rzą cię
i wszyst­ko wyj­dzie na jaw – ale pędź, nie zwal­niaj.

O autorach i autorkach

Dawid Kujawa

Doktor nauk humanistycznych, marksistowski krytyk literacki, redaktor. Ostatnio wspólnie z Jakubem Skurtysem i Rafałem Wawrzyńczykiem opracował wybór wierszy Jarosława Markiewicza Aaa!... (Wydawnictwo Convivo). Obecnie przygotowuje do druku tom Powrót możliwego, poświęcony polskiej poezji i krytyce 2000–2010 (Korporacja Ha!art). Mieszka w Katowicach, pracuje jako programista.

Maciej Kulis

Urodzony w 1985 roku w Szczecinie. Ukończył filozofię na Uniwersytecie Szczecińskim. Laureat „Połowu 2012”. Mieszka w Szczecinie.

Maciej Papierski

ur. 1991 w Warszawie, laureat konkursu Połów 2012. Doktorant filozofii UKSW, zainteresowany związkami etyki ze sztuką. Posiada także wykształcenie muzyczne (gra na organach) i chętnie współpracuje z kompozytorami jako autor tekstów (m.in. z Andrzejem Karałowem, Janem Krutulem). Prywatnie miłośnik literatury węgierskiej, rosyjskiej i skandynawskiej, kotów, muzyki Ravela i krótkich, spontanicznych podróży.

Oliwia Betcher

Redaktorka działów „Krytycznie” oraz „Przekłady” w piśmie „Inter.- Literatura-Krytyka-Kultura”, autorka tomiku Poza (w przygotowaniu książka o literaturze najnowszej Umowy śmieciowe), laureatka konkursów literackich. Anglistka i korektorka. Mieszka w Warszawie.

Patryk Czarkowski

Urodzony w 1982 roku w Białej Podlaskiej, poeta; publikował w „8. Arkuszu Odry”, „Frazie”, „Kwartalniku Artystycznym”, „Podlaskim Kwartalniku Kulturalnym” i „Zeszytach Literackich”. Laureat Połowu 2012. Stypendysta Fundacji Grazella im. Marii Anny Siemieńskiej (2013). Laureat Nagrody Poetyckiej im. Anny Świrszczyńskiej (Kraków 2015), dzięki której ukazał się jego debiutancki tomik wierszy Precyzja roślin (Universitas 2015). Mieszka w Krakowie.

Piotr Nita

Urodzony w 1981 roku. Laureat projektu „Połów 2012”. Poeta. Absolwent Studium Literacko-Artystycznego Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Publikował m. in. w „Czasie Kultury”, „Toposie”, „Arteriach”, „Pograniczach”. Mieszka w Częstochowie.

Seweryn Górczak

Urodzony w 1991 roku. Poeta, slamer i tłumacz. Publikował m, in. w "Wakacie", "FA-Arcie", "Inter Kultura-Krytyka". Autor tomiku poetyckiego Konstytucja, wydanego przez Staromiejski Dom Kultury.

Szymon Słomczyński

Urodzony w 1988 roku. Poeta. Laureat projektu Połów 2012 i kilku innych konkursów poetyckich, m.in. im. Tadeusza Sułkowskiego i im. Zbigniewa Herberta. Debiutował w 2013 roku tomem Nadjeżdża, który znalazł się w finale Nagrody Literackiej Nike. W 2015 ukazała się jego druga książka poetycka pt. Dwupłat. Autor mieszka w Krakowie.

Powiązania