Prawda w poezji nie ma znaczenia. Klasyk polskiej poezji – o życiu, śmierci, poezji i strasznych psach
Odłamałem sobie sopel
Niedawno przyszła mi do głowy myśl (później być może znajdzie sobie miejsce w jakimś wierszu), że moje wiersze zrozumieją tylko ludzie, którzy widzieli takie filmy jak Tam, gdzie rosną poziomki i Siódma pieczęć Ingmara Bergmana. Powiększenie Michelangela Antonioniego, Kapryśne lato Jiřiego Menzla, Zeszłego roku w Marienbadzie i Hiroszima, moja miłość Alaina Resnais, Lecą żurawie Michaiła Kałatazowa. Z perspektywy człowieka siedemdziesięcioletniego mam przeświadczenie, jakie zazwyczaj miewa się w młodości (chociaż może to nie kwestia wieku, a tego, że świat się zmienia), o istnieniu pewnego kulturowego kodu, o jakimś minimum wiedzy. Po pierwsze, znajomość słów, ale nie chodzi o te trzysta słów, których znaczenie ludzie znają, a o półtora tysiąca albo przynajmniej tysiąc. Po drugie, że jest jakieś minimum książek, które wszyscy przeczytali, filmów, które wszyscy obejrzeli, muzyki, której wszyscy słuchali lub o której słyszeli, bo jak tego nie ma, porozumienie jest niemożliwe.
Nie lubię późnej jesieni. Do połowy października to jeszcze w porządku, ale już jak zaczyna padać i robi się pochmurnie, to nie. Wczesnej wiosny również nie lubię. Kiedyś lubiłem zimę, teraz jej też nie lubię, bo wszystkie zimowe atrakcje i rozrywki nie są już dla mnie. Na nartach nie pojeżdżę, gdybym jeździł na sankach, to by to było trochę śmieszne. Na łyżwach nauczyłem się jeździć, kiedy miałem trzydzieści lat, ale też już nie jeżdżę. W dodatku te ostatnie zimy są słabe, nawet przy szkołach nie wylewają lodowisk, nie ma sensu, woda nie zamarza.
Kiedyś lubiłem koniec zimy i początek wiosny. No a teraz nie bardzo, bo nie wyobrażam sobie, żebym teraz odłamał sopel, jak robiłem to kiedyś, szedł ulicą i lizał go jak lody. Szalenie lubiłem ten moment, kiedy po chodzeniu po śniegu nastawała odwilż i były gołe kawałki ziemi czy chodnika. Nadzwyczajna chwila, kiedy po miesiącach podeszwą buta wreszcie dotykasz twardej ziemi bez prezerwatywy śniegu czy lodu. To taka przyjemna chwila.

Nie lubię świąt, ani Wielkanocy, ani Bożego Narodzenia (śmieje się).
Oczywiście, że miałem szczęśliwe dzieciństwo. Chociaż z dystansu wielu lat wydaje mi się, że szczęśliwe dzieciństwo nie istnieje i że dzieciństwo to najstraszniejszy okres w życiu każdego człowieka. Miałem dobrą matkę, miała wspaniały charakter, chociaż było w niej za wiele akceptacji, znosiła wszystko bez sprzeciwu i buntu, nawet jeśli coś się jej nie podobało, cierpliwie i z pokorą. Coś mi z niej zostało. Ojciec mnie nie bił, i mamy też nie bił (śmiech). Ale zdarzało się, że wracał do domu pod dobrą datą. Ojciec pozwolił mi samemu decydować o swoim losie, nie ingerował w mój wybór kierunku studiów, choć nie był za bardzo szczęśliwy, że postanowiłem studiować filozofię. Na poezji moi rodzice się nie znali, Rodzice mojej żony też, podobnie jak moja żona, która skończyła polonistykę (śmiech). Ale to było na początku: później, kiedy mama jeszcze żyła, byłem przekonany, że moje publikacje i nagrody sprawią jej przyjemność i satysfakcję. Jesteśmy dorośli i rozumiemy, że te nagrody i recenzje są nic nie warte, ale mama jest szczęśliwa, stworzyły dla niej prawdziwy wymiar tego, co robię i co dzieje się w moim życiu. Ale to też myśli starszego człowieka – ilekroć w twórczości przydarzyło mi się coś dobrego, zawsze myślałam: „szkoda, że mama tego nie dożyła”.
Jaka wieczność?
Skomplikowana nie jest kwestia „czy Bóg istnieje?”, a to, jak go sobie wyobrażają ludzie i jak przedstawia go kościół. Moje dzieciństwo, sadzę, było bardzo religijne.
Jest kilka tematów, wokół których kręci się cała poezja i gdyby je zabrać, nie byłoby żadnego dobrego wiersza. Co do śmierci, to nie mam ochoty o niej mówić, bo nic o niej nie wiem. Więcej, wydaje mi się, że nikt o niej nic nie wie. Ale dla siebie mogę podzielić śmierć na kilka kategorii. Moja własna śmierć. Śmierć ludzi, których znam. Strach przed śmiercią bliskich, którzy jeszcze żyją, ale wiadomo, że niedługo umrą. Ale czy to jest temat śmierci? To szybciej temat przemijania, Kiedy o tym mówię, nie chciałbym używać pojęcia „śmierć”, a raczej takich pojęć jak „mijanie” albo „czas”. Inne słowo, którego nigdy nie używam poważnie to „uwiecznianie”. Uwiecznić w wierszu, uwiecznić w książce. І tego słowa można chyba używać tylko ironicznie, bo kryje się w nim jakaś głupota. Nic nie jest całkowicie pewne. Czy za sto lat będziemy uważać za dobrą literaturę to, co powstaje dzisiaj? Jak tu mówić o wieczności? W dodatku na papierze (śmiech). Jestem pewny, że literatura odgrywa adaptacyjną, wychowawczą, nawet terapeutyczna rolę, jeśli chodzi o przyszłość. To temat zbliżania się do śmierci. Kiedyś napisałem taki wiersz „Noc poetów (Warszawa pisarzy)”, który zaczyna się tak: „Szliśmy we trzech. Henryk Bereza, mój syn i ja, i pod pawilonem „Chemia” jakiś skretyniały staruszek” (w moim wieku)”. Miałem wtedy jakieś pięćdziesiąt lai i wykorzystałem słowo „staruszek” (on był staruszkiem), ale od razu dodałem „w moim wieku”. Pomyślałem, że jeśli użyjesz tego słowa w odniesieniu do siebie przed czasem, to potem, kiedy będzie do ciebie dużo bardziej pasowało, nie pogubisz się, nie będziesz przed nim uciekał, bo już się oswoiłeś z nim wcześniej.
Przekładać zacząłem jeszcze w szkole średniej. Pierwsze były przekłady z rosyjskiego. W Polsce za mojego dzieciństwa rosyjskiego uczono od piątej klasy do ostatniej, ogółem przez siedem lat. Na lekcjach rosyjskiego trochę się nudziłem. Żeby nie zajmować się czymś całkowicie innym, kupowałem w kiosku z gazetami „Junost’” i „Innostrannuju Litieraturu”, takie rosyjskie czasopisma i coś z nich sobie przekładałem. Pierwszym autorem był Jewtuszenko, wiersz nosił tytuł „Ogrodzenie”. Rzecz jasna to były przekłady dla siebie, dla zabawy. To był okres, kiedy młoda rosyjska literatura (albo, jak o niej mówiono, literatura radziecka) szczególnie mnie ciekawiła. Wydawało i się, że tacy pisarze jak Jewtuszenko, Achmadulina, Wozniesienski, trochę później Okudżawa, prozaik Aksionow otwierają perspektywy socjalizmu z ludzką twarzą. Coś w rosyjskiej literaturze wtedy, po XX zjeździe, się ruszyło. Wydawało się, że nawet w tym ustroju można jakoś ułożyć sobie życie i pisać. Szybko wyleczyłem się z tych złudzeń. W każdym razie przeżyłem okres fascynacji i pierwszy prawdziwy kontakt z obcym językiem.
Pierwsze poważne wyzwanie to był Mandelsztam. Teraz, nie da się ukryć, najlepiej się czuję wśród ukraińskich tekstów.
Zabić trupią główkę
Boje się psów tylko niektórych ras: amstafów i pitbuli… można by jeszcze dodać rottweilery i dogi, ale jeśli tych psów boję się tak, że nie muszę uciekać z pokoju, kiedy one do niego wchodzą, to ciem boję się dużo bardziej. Kiedy w nocy do pokoju wleci ćma, zrywam się, biegnę do drugiego pomieszczenia, zamykam drzwi i siedzę tam, póki jej nie wygonią. Być może ma to jakiś związek z tym, że ćma, konkretnie trupia główka, zapowiada jakąś biedę i kiedy byłem dzieckiem, słyszałem o tym wiele strasznych historii. Pojawienie się tej ćmy zwiastuje nieszczęście. A jak się ją zabije, to już koniec. Pamiętam historię profesora, kolegi i szefa mojego ojca, który omal nie zabił trupiej główki, w ostatniej chwili powstrzymała go przed tym jego żona. Po dwóch, trzech dniach źle się poczuł, trafił do szpitala. Kazał, żeby natychmiast kłaść go na stół. Kiedy chirurg otworzył mu brzuch, okazało się że miał skręt kiszek. Gdyby go nie operowano, to by umarł, a tak go uratowano, w ostatnim momencie. No ale gdyby zabił tę trupią główkę? Takie opowieści. Jeszcze wcześniej, kiedy miałem jakieś cztery lata, znajomy albo daleki krewny ojca ksiądz Ciepielewski odwiedził nas i opowiedział, jak to pojechał do Bydgoszczy, gdzie nocował u jakichś ludzi na werandzie. I w nocy na piersiach usiadł mu diabeł. Zadusiłby go, ale cud Boski, że ksiądz nie zapomniał „Confiteor”, i zaczął mówić tę modlitwę, i diabeł znikł. I czy dziecko, które słucha takich opowieści. może wyrosnąć na normalnego zdrowego szczęśliwego człowieka, który nie pisze wierszy (śmiech)? Mój lęk przed nocnymi motylami można wyjaśnić poetycko. A co do psów – nie ma czemu się dziwić, rottweilery, zdarza się, gryzą nawet swoich właścicieli. Dziwne byłoby się nie bać.
Dwa jedwabne krawaty
Myślę, że istnieje kilka lub kilkanaście słów. których nie lubię i nie wykorzystałbym ich nawet w cytacie (śmiech). W poezji interesują mnie stosunki między ludźmi, i tak samo między słowami. Kiedyś doszedłem do wniosku, że nie ma wulgarnych słów. Jeśli słowo „kurwa” pojawia się jako znak przestankowy, jak wstawka, to jest po prostu źle użyte, bo ono istnieje w innym celu. To słowo istnieje po to, żeby się nie zadusić. Kiedy wpada się w złość, bo wtedy masz prawo nawet krzyknąć: „Kurwa!”. W takim przypadku takich słów nawet nie identyfikuję jako wulgarne. Przykład dobrze użytego wulgaryzmu jest w jednym z moich ostatnich wierszy, który nosi tytuł „Dwa jedwabne krawaty”. Ten wiersz – to odpowiedź na maile, jakie od czasu do czasu dostaję z wydawnictwa „Who is Who w Polsce”, które kiedyś wydrukowało mój biogram (tak trafiłem na ich mailową listę). Teraz stale przysyłają mi wiadomości, w których proponują na przykład parodniowy pobyt w Wiedniu z wizytą w Operze z wyjątkowym rabatem za 12 tysięcy euro. Pewnego razu od założyciela i dyrektora tego wydawnictwa, Ralpha Gunthera, przyszedł mail proponujący, żebym kupił dwa krawaty z logo Who is Who. List był napisany w duchu najlepszych reklamowych folderów, z szacunkiem i uprzejmością, w duchu, który od razu skraca dystans między tym, kto pisze, i tym, kto czyta. Proponuje zakup dwóch krawatów i tak wychwala te krawaty, opisuje, jakie są wyjątkowe i jaki to honor je nosić. Przeczytałem ten list i pomyślałem, że to prawie gotowy wiersz, tylko trzeba dodać początek i zakończenie. Otóż cały czas płynie w szlachetnej i wyrafinowanej mowie, „Drogi panie Ralphie”, i tak dalej. I w ten ton wysokiej kultury wdziera się moja replika, że na ch… mi te krawaty, jeśli chodzę w krawacie wyjątkowo rzadko, a każdego roku dostaję nowy na imieniny, które właśnie się zbliżają. I na koniec życzę temu panu miłego dnia (śmiech). Tutaj to wulgarne słowo robi wiersz, wyostrza go. W takich przypadkach pozwalam sobie na wulgaryzmy.
O roli prawdy poezji w różnych okresach swojego życia myślałem bardzo różnie. Teraz wydaje mi się, że ona nie ma znaczenia. Co to w ogóle za kryterium: czy wiersz jest prawdziwy? Kiedy człowiek staje się starszy, czasem dochodzi do wniosku, że triada, która stoi na warcie harmonii – piękno, dobro i prawda nie jest jednością, że czasem te pojęcia są rozdzielne. Czyli albo dobro, albo prawda. Raczej nie wierzę w hasło, które powtarzają wszyscy politycy i duchowni, że prawda nas wyzwoli. Myślę, że życie jest za bardzo złożone, żeby wszystko było takie proste. Czasem, żeby było dobro, nie można mówić prawdy. A z taką kategorią jak piękno prawda w ogóle ma bardzo dziwne stosunki…
(Bohdana Zadury wysłuchał Roman Małynowski, „ШО” Nr 3–5 (125–127) marzec-kwiecień 2016.
Przylaszczka
Gdzie jest stary dobry vizir
od bieli jeszcze bielszej
correga tabs
o sile wodospadu
always ze skrzydełkami
kto by kiedyś pomyślał
że będzie tęsknił nawet
za gościem od pralek
przynoszącym dobrą nowinę
calgonu?
wzdęte kobiety
z nieświeżym oddechem
nie trzymają moczu
kochają szyć
ale bolą je palce
nie mogą sobie pozwolić
na chorowanie
bo kochają gromadkę swoich wspaniałych dzieci
więc łykają rutinoscorbin
jeśli zdobędziesz się
na ostatni dar serca
twoi bliscy otrzymają
do 300 000 PLN
jako zwrot kosztów pogrzebu
i innych wydatków
przed wysłaniem sms‑a
skonsultuj się ze swoim prawnikiem
gdyż każdy sms niewłaściwie wysłany
zagraża twojemu życiu
lub zdrowiu
w kinie w teatrze
przy stole
wszędzie dopada
to złowieszczo szydercze
psi psi
faceta który nie dobiegnie
naszcza mi na buty
do zupy
po prostu męskość pierwsza klasa
szukam czegoś
co byłoby bardziej przyjazne
niż biegunka
hemoroidy
zgaga
Herpatch? To kłujące słowo
ale nie bardziej niż patchwork
a opryszczka
na ustach których nie masz
zamiaru całować
właściwie jest sympatyczna
jak przylaszczka
A co oni dzisiaj by zjedli?
Nie Włocha nie Greka nie Chińczyka
oni by zjedli Polaka
przed przeczytaniem tego wiersza
skonsultuj się ze swoim krytykiem
gdyż każdy wiersz niewłaściwie przeczytany
zagraża twojemu życiu
lub zdrowiu
Czemu właśnie ten wiersz chciałbym ofiarować Piotrowi Śliwińskiemu na pięćdziesiąte urodziny? Z dwóch powodów – bo jako jeden z niewielu moich wierszy w tytule ma kwiatek, a te pozostałe nie wchodzą w grę: pokrzywę musiałbym odebrać niegrzecznej dziewczynce, a żółte kwiatki wariatce, a niezależnie od tego, że kto daje i odbiera…, i tak zupełnie dla Piotra by się nie nadawały, podobnie jak czarne malwy. „Sonet ten kwiat sztuczny” też odpada, bo dawać na urodziny sztuczny kwiatek to obciach.
Drugi powód równie ważny, a może nawet ważniejszy, ukryty jest w ostatniej strofie „Przylaszczki”. Kiedy jest się młodym poetą, marzy się o tym, by mieć „swojego” krytyka w bardziej zaawansowanym wieku, kiedy ma się na karku już trochę lat, chciałoby się, żeby ten krytyk należał do młodszej generacji. Piotr spełnia to kryterium (nie mówiąc o wielu innych). Dedykując Mu „Przylaszczkę”, chcę dać do zrozumienia, że czasem myślę o Nim – może bezczelnie – właśnie jako o swoim krytyku.
Łbem o bruk. Odpowiedzi Bohdana Zadury na pytania Grzegorza Dyducha w „Kwestionariuszu 2004”
Grzegorz Dyduch: Dlaczego poezja jest ważniejsza niż proza?
Bohdan Zadura: Bo jak pisał (?) Adam Asnyk, trzeba z językiem naprzód iść, po słowa sięgać nowe, a nie w uwiędłych… i tak dalej.
Czy pamięta Pan pierwszy własny wiersz, jeśli tak, to jak brzmiał jego tytuł albo incipit?
Pamiętam, to był wiersz bez tytułu, napisany przez dziesięciolatka, zaczynał się od linijki „Ej ty, gwarna kaszubska mowo…”, na tyle kiepski i śmieszny, że mogłem go wkleić do prozy (pewnie dlatego go pamiętam), kończył się jeszcze lepiej, niż zaczynał: „Lecz gdy sztorm nastanie/ trzeba wiele pracy/ wysiłku i poświęcenia// Dzielni są rybacy!”.
Kto po raz pierwszy boleśnie odmówił Panu talentu i dlaczego nie wziął Pan sobie tego do serca?
Tym pierwszym byłem ja sam, a nie wziąłem tego sobie do serca z wrodzonej skromności albo z wyuczonej chrześcijańskiej pokory; rozsądek – wyssany z chłopskich korzeni (tego słowa w wierszu bym nie użył) via pierś mamy – podpowiedział mi ideologię – nie nauczysz się pisać, bo brak ci talentu, to przynajmniej nauczysz się czytać tych, którzy dar talentu otrzymali. Co to za ból usłyszeć, że się nie ma talentu? Co innego usłyszeć, że się talent zmarnowało. „Pegaz Zadury wyrżnął łbem o bruk” – to usłyszałem z łamów „Tu i Teraz”, bardziej mnie to przestraszyło, niż zabolało. „Politykierski amok rzucił się Zadurze nie tylko na mózg, ale i talent”. To był maj 1983 roku i przez parę dni myślałem, że mnie zamkną, co byłoby przykre, bo nigdy nie miałem chęci cierpieć za miliony.
Czy udało się kiedyś Panu zdobyć choćby na chwilę partnera dzięki własnej poezji?
Wstyd powiedzieć. Wyłącznie. Na chwilę i nie tylko na chwilę.
Jaka jest Pana ulubiona potrawa? Jeśli poezja to artykuły spożywcze, to jaki artykuł reprezentują Pana liryki?
Jeśli to nie jest (o ile Pan wie, a ja jeszcze pamiętam) pytanie rozstrzygnięcia, to nie muszę, a nawet wręcz nie mogę tak odpowiedzieć, żeby tak było tak, nie nie. Ulubiona potrawa, której nie jadło się od trzydziestu, a może i czterdziestu lat? Zupa nic, kto zna, ten zrozumie; kto nie, niech sobie myśli, że to jakaś metafora. Zupa, która tak naprawdę jest deserem. Zupa gulaszowa, ale ta gotowana w kociołku w ogrodzie w Balatonkenese przez Ildikó Rosónczy (żonę Istvána Kovácsa), halászlé, ale ta gotowana przez Istvána Kovácsa (męża Ildiki Rosónczy) przy Boroka, bableves Jokai módra, smażone kanie (zebrane własnoręcznie na jakiejś jesiennej polanie), pieczony boczek, biały ser ze śmietaną i dżemem morelowym, sok ananasowy z lodem i mleko z lodem. To chyba taki sklepik, o którym kiedyś się mówiło: szwarc, mydło i powidło. Mam nadzieję, że baaaaaaardzo długie spaghetti, i anchois, i ostra papryka, i może jakiś melon na tym straganie też by się znalazł.
Który z żyjących polskich poetów zasługuje na Nobla?
Z dwójki noblistów mam wskazać Ją lub Jego? No nie…
Jeżeli rację miał Gombrowicz, pisząc, że „poeci lęgną się wszędzie jak robactwo”, to dlaczego?
Mówimy „robaki”, a nie myślimy wcale o płazińcach, obleńcach, wstężniakach, kolcogłowach, wrotkach czy pierścienicach, myślimy raczej o owadach – prusakach, karaluchach i tym podobnych. Podobno do owadów należy przyszłość. Że się poeci lęgną wszędzie jak robactwo? Widać wszędzie są po temu sprzyjające warunki, od czasu gdy pewien anioł z ognistym mieczem wypełnił swoją misję.