Inaczej
Pociąg nurza się w tonach, skupione sygnały
na obrysach pędu – jakby ruch stanowił
nagłe terytorium o płynnych granicach,
pulsujący kontur puszczony po szynach
obłok stali, błysków, zgrzytów i kołysań,
plazmę ciepła drżącą jak meduzia plama.
Nieduzia plama? Tu pan przeszarżował,
trzeba opuścić skład. Serce, zapraszamy
innym razem, gdy minie daremne olśnienie.
Teraz musimy przerwać, bo mamy połączenie.
Valdi? Jakie nastroje dominują w sekcjach
postenwironmentalnych Desperados i Yassasineros?
Gościmy dziś w naszym łóżku samą pannę Tomiłek?
Panna T. odpowie na pytania państwa Milusińskich,
państwa Ciekawskich, chcemy rzec, konnaturalnie?
Słońce. Pan tak kocha znaczenia, a one tak wszędzie
tylko z miejscówkami w tak zwanym wąskim przedziale.
Pan niepotrzebnie wraca do tego dusznego przedziału,
chociaż można stanąć w korytarzu i otworzyć okno,
nadstawić głowę, wzrokiem odprowadzać błyski żaru,
albowiem tłuc się, słać sygnały i znikać pokątnie jest
rzeczą śmiertelnych, jak gdzieś może kiedyś napisał
niemiecki poeta? Nie jesteśmy niemieckim poetą.
Wild Thing grzmi pociąg, Gloria nadają podkłady.
(Ambulans spożywczy jak arka triumfalna;
wybieram dolny pokład, między napojami.)
Wiersz dla Françoise Lacroix
Jesteś tu, mgnienie. I ty, mała zagadko.
Myślałem, że poniosło was na rekonesans.
Mogłyście szukać innych ofiar i terenów.
Mogłyście tylko szepnąć lub zadzwonić.
I ty, smutne oczy, odprowadzasz mnie wzrokiem?
Nie chcesz chyba powiedzieć, że nic nie ma w ogóle
prócz takich odprowadzeń… wszystkimi zmysłami?
Błędny kwintet spodziewa się boskiej sumki z trasy,
choćby nawet wolał się roztrwonić.
Jak na fotografii: lewa dłoń
z innej bajki, intrygująca, urojona
jak najdalej od strapionego spojrzenia.
A przecież w tym wzroku są takie kombinacje
zmartwienia i smutku, logicznej rezygnacji,
że pisać długo nie można.
Żal jest zbyt prosty. Zagadka bije w oczy,
otwiera śluzy łez: bo dusza jest duszą,
ma żal, jest młoda, i przepada
za nami wreszcie jak wylinka.
Nie ma dla niej miejsca w potworności naszego teraz,
a nie istnieje nic oprócz teratologii naszego teraz
(oto melodia, ale nie do snu):
bajecznej stłuczki & złomu przeszłości & przyszłości.
Ostatnio wszystko schodzi się w zwiastuny.
Przeciwnik jest protekcjonalnie delikatny.
Z szumem ruchomych schodów ruszające z miejsca
rastry zmarszczonych liści, jak masy zielonej wody
na spad, na szalonej stronie, bez marginesów,
przez śluzy na cały świat, z gruntu chłodny.
Wiatr. Unoszę się w fotelu nad podłogę,
mój fotel wysuwa bilateralne skrzydła.
wylatujemy ponad balustradą balkonu,
robimy zwrot nad topolami i nad morze.
A nad morzem zawsze musi wiać wiatr i fale gnać
wystarczająco głośne, aby nie trzymać się życia.
Tylko jak kamień spać na dnie strzeżonej plaży.
Promy suną jeden za drugim po dziewiętnastej.
Cichnie w nas pomruk dalekosiężnych silników,
zapalają się światła, dancingi płyną na północ.
Pojutrze sztorm. Flota wojenna wyjdzie w morze,
stanie w linii wiatru, jak niepyszna.
Dożynki
Weźmy teraz na warsztat koniec wszystkich rzeczy.
Na koniuszek języka. Ale bez histerii
spisać trzeba na straty coś, co nas niweczy
o czym się milczy w każdym ze znanych narzeczy
co nas odmownie załatwia. Choć w niebieskiej feerii
ognia, co pilotuje koniec twoich rzeczy
to nacięcie w pół słowa. Ale nic nie przeczy
temu, co się nie liczy w dziennej buchalterii
która spycha na straty coś, co ją zniweczy
bo przetarg ograniczony. Od rzeczy do rzeczy
wiąże się koniec z końcem w osnowie materii.
Potem jazda pod młotek na sam koniec rzeczy
i dobija się wątek. Lecz co go kaleczy
tka się dalej nicując krawędzie scenerii
niwą świata bez światła, który cię niweczy
w pół słowa snu na aukcji bez akcji na rzeczy
zimny jak niwacja w polarnej austerii.
Świeży trop koniec końców kończy nasze rzeczy.
Aż spisze nas na straty coś, co nie zniweczy.
Chodź
J.
Czy pamiętasz swój naprawdę pierwszy
raz i jakie to było trudne? Kluczyk, rząd
światełek na tablicy i nagle muzyka
rośnie nam u ramion i poważniejemy
jakbyśmy naprawdę mieli się rozbierać.
Och, to nie żarty lecz sto na godzinę
w kółko w garażu w podziemiach hotelu.
Jakby ktoś nożem wodził cię za nos.
Jakby ktoś brzytwą głaskał cię pod włos
na gardle, pozwól, że ja to zrobię, lubię
brnąć w nieznane. Ot, paskudna sprawa:
nasza prawda była tak mało prawdziwa
więc poszukaliśmy trochę innej prawdy
wewnątrz zabawki – kółeczka, sprężyny,
wszystko tak proste, a nie da się złożyć.
I teraz życie bardziej przypomina
powrót ze schronu po nocnym nalocie.
Pył już opada, trzesz czerwone oczy
i uśmiech kierowcy w krzyżyku lusterka
znów zawisł nad nami jak błogosławieństwo
na drogę. Idzie o gardło. Mała kierownica
wiruje jak śmigło a obraz zastyga
w taśmę z tamtym sensacyjnym filmem
na który w szkole nigdy nas nie wzięli.
Te twarze o skupionych uśmiechach,
te włosy muskane przez wiatr,
pamiętasz? W mgnieniu oka ból
ścina to wszystko, zagryzasz wargi,
usta odwracają się z jękiem, uśmiechy
rozpryskują jak zimne ognie.
Odrębnie będą omówione oceany.
Sezon na Helu
Banquo: It will be rain tonight.
1st Murderer: Let it come down.
Spóźnieni wchodzimy w lato, nasze zegarki
zostawmy na plaży. Czas też
miewa przygody, na przykład za chwilę
twój słoneczny sygnet zniknie w mokrym piasku
zachodząc w ulewie stóp tej smagłej gromadki.
I wilgoć będzie mogła śnić swój sen o muzeum
snując się wzdłuż sprężyn i kamieni
i parując pod złotą kopertą
aż po kres morza i czasu.
Co noc z moją panią wypijam pół litra.
Ubrani tak samo na randkę, chandrę i do pracy
niekiedy istotnie zdarzamy się czasowi,
fosforyzujące punkty na krótkiej wskazówce
półwyspu nad tarczą morza. I tak bardzo
jej potrzeba przestrzeni do życia lecz my
mamy serca w plecaku i tylko sprzątamy
las starych umocnień, faszynowe płotki
zasypiając czas lekką stopą
zasypany w piasku.
Tak niweluje się wydmy w służbie czasu.
Przydarzasz się słońcu, kiedy indziej chmurom
ale nader rzadko, więc nosisz się zagadkowo
wkręcając czas butem w piach jak niedopałek.
A czasem znów z morską latarnią przy ustach
odwracamy światło i nadajemy się rano
w kopertach bez adresu. I pada deszcz.
Nieruchome grzywacze piętrzą się nad nami.
O spotkaniu naszych oczu będą milczeć media
choć zapadły na nim decyzje wyjątkowej wagi.
Życie na Korei
Może już czas powołać się na szczęście,
może nie przyprą cię do muru, może nie staniesz
oniemiały z ustami spiętymi wstydem gęsto
tłumacząc się z anachronizmu. Tylko pomyśl:
twoje prędkie słowa są znowu przeczuciem
upalnych żniw i tego zachwytu o zmierzchu,
kiedy ruszają tańce, oszołamiające
antycypacje tych zdawkowych miłostek
orzeźwiających jak cierpkie jabłuszko,
które zrywasz od niechcenia przechodząc przez sad,
nadgryzasz i odrzucasz. I życie jest tak nagle
rozkosznym przeciąganiem się, protekcjonalnym
ziewnięciem do słońca: już tu jesteś
staruszku? I wy, kochane ptaszyska?
Tak. Proponuję obrządek i pacierz,
i martwię się. Oby ci się udało,
obyś nie zemdlał na szynach, na których dni
grzmią w błyszczących sleepingach,
a noce stoją w wagonach towarowych
pod sygnałem. Rozum troszeczkę przysypia,
zmysły zajmują kolejkę i znów biorą mnie
bardzo piękne sprawy: jabłka, woda, mleko,
przeczyste powietrze. A kiedy pojmiesz,
że na ten czy inny kwadrans absolutnie
nie zasłużyłeś, będziesz mógł się napić,
pogruchotać sobie świat i nareszcie
zreflektować się.