Popsute przyjemności
- „Pani, czy jestem dostatecznie dystyngowany?” – mawiał często, witając się z kobietami Dominik Opolski, poeta i aforysta, kiedyś z Puław, teraz z Lublina (Bohater, Poczekalnia, Przechowalnia bagażu, Kto pyta, błądzi z innymi, Tresowanie przynęty), parafrazując znaną skądinąd kwestię.
Czy jestem dostatecznie sławny? – pomyślałem, znajdując w pewnej książeczce kolorowe zdjęcie podpisane: „Spotkanie na brzegu Bałtyku: Bohdan Zadura, Dmytro Pawłyczko, Mykoła Zymomrya”. Nie widziałem wcześniej tej fotki i naprawdę się ucieszyłem, odkrywając na niej jednego z tych łabędzi, które nas wówczas zachwyciły, kiedy między jednym a drugim spotkaniem promocyjnym tomu Naparstek Pawłyczki pojechaliśmy zobaczyć morze. Przy okazji Naparstka powtarzałem sobie trzy ludowe mądrości: dobrymi intencjami wybrukowane jest piekło, diabeł tkwi w szczegółach i darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Sam zęby zacisnąłem, żeby nie robić przykrości Autorowi i nie nazwać tego wspólnego dzieła (to była książkowa premiera tych wierszy nie tylko po polsku, ale i po ukraińsku) edytorskim bublem. Gdy coś się robi con amore, społecznie, czyli po prostu za darmo, chciałoby się mieć przynajmniej jakąś satysfakcję z finalnego efektu. A jak tu mieć satysfakcję, gdy we wstępie (żebyż chociaż w posłowiu!) trafia się na takie zdania: „każdy wielki poeta ogłasza więcej lub mniej szeroką literaturę…”, „Powiem od razu: imię ukraińskiego poety jest znane czytelnikowi polskiemu”, „Tłumaczenia ukazywały się w periodyce i antologiach”, „Wśród kluczowych zbiorów poezji Pawłyczki w języku polskim nazwijmy dwie: Istota rzeczy i inne wiersze (Warszawa 1980) i Tajemnica twojej twarzy (Lublin 1989)”, „Różnorodne stany duchowe na łączach z ofiarnymi przeżyciami tworzą jedną całość, jeśli mamy na oku obrazowo-stylową paletę miłosnej liryki Pawłyczki”, „Tym razem puszcza się w obieg nowa próba Bohdana Zadury, nowa część twórczości Dmytra Pawłyczki przekazanej językiem Adama Mickiewicza – wiersze bezrymowe, stanowiące w obrębie danego systemu wersyfikacyjnego opozycję wobec wiersza rymowanego” itd. itp. Jak tu taką książką się chwalić? I jak nie drzeć sobie włosów z głowy nad tym, że nikt nie pomyślał, że to zły pomysł, by napisany po ukraińsku wstęp tłumaczył na polski Ukrainiec i by tego przekładu nikt nie próbował zredagować. I jak tu nie pomyśleć, że korona z głowy by mi nie spadła ani chyba wydawcy, gdyby mi wydawca przysłał ten wstęp, przetłumaczyłem 60 wierszy to i przekład wstępu bym spolszczył na tyle, by nie wystawał poza granicę śmieszności. „Książka, którą proponujemy czytelnikowi polskiemu, z pewnością ugruntuje trwalsze poznanie twórczości Dmytra Pawłyczki w Polsce, a tym samym wzmocni więzy sąsiedzkie pomiędzy narodem ukraińskim i polskim. Jej ukazanie się zawdzięczamy kilku miłośnikom kultury obu narodów. Swoisty duchowy testament Iwana Franki o „budowie złotych mostów między narodami” jest dla nich głosem serca i czynu. Serdeczne im dzięki za to, a w szczególności i z osobna”… No i moje imię tę listę podziękowań otwiera, więc jak tu czarną niewdzięczność okazywać, kręcić nosem, rwać się do sprostowań, bo może za znawcę twórczości Pawłyczki od biedy (na bezrybiu i rak…) mógłbym uchodzić, ale określać mnie mianem badacza tej twórczości to już zakrawa na kpiny. No więc robiłem dobrą minę do złej gry, nie dąsałem się w Koszalinie na spotkaniu Dmytra w Bałtyckiej Wyższej Szkole Humanistycznej, czytałem przekłady wierszy, jak umiałem najlepiej, a gdy zdarzyło mi się jakieś warsztaty literackie prowadzić, to czytałem je także i miło było, że te wiersze robiły na ludziach, najróżniejszych, młodych i starych, z mniejszą i większą świadomością poetycką, ogromne wrażenie. Naparstek wyszedł w 500 egzemplarzach, nie miał normalnej księgarnianej dystrybucji, ale się rozszedł i obiecano Pawłyczce drugie wydanie, poszerzone; dotłumaczyłem te nowe wiersze, Janusz Drzewucki napisał wstęp i myśleliśmy z Dmytrem, że tym razem będzie to książka pełną gębą, w której przekład będzie tuż obok oryginału, a nie ciurkiem po ukraińsku, a potem ciurkiem po polsku, jak w pierwszym wydaniu.
A tu nagle dowiaduję się, że Mykoła Zymomrya wydał wybór z Naparstka, książeczkę zawierającą 15 wierszy po ukraińsku, po polsku i po niemiecku. Zymomrya jest germanistą i nie wiem czemu sądziłem, że tę książeczkę wydał w Niemczech. Po zgrzebnści edytorskiej Naparstka Kuib y tpabni, Kijów w maju, Kyiw im Mai zaskakuje elegancją ukrytą dyskretnie pod nienajszczęśliwiej zaprojektowaną obwolutą, bo wnętrze jest rzeczywiście bardzo ładne. Obejrzałem sobie piękne ilustracje i wszystko było świetnie do chwili, gdy ktoś tę książeczkę oglądający zaczął nagle chichotać, a kiedy opanował ten śmiech, to rzucił: Dobrze ci tak. No to wtedy obejrzałem swoją notę: „B. Z. urodził się 18 lutego 1945 roku w Puławach. Jest autorem wielu zbiorów poezji, prozy oraz szkiców literackich. Największe uznanie zyskał jako tłumacz literatury ukraińskiej na język polski. Ważniejsze publikacje: Lata spokojnego słońca (1968, 1984), Do zobaczenia w Rzymie (1980), Tajemnica twojej twarzy (Dmytro Pawłyczko, 1989), Cisza (1984), Daj mu tam gdzie go nie ma (1996), Naparstek (Dmytro Pawłyczko; 2000) i inne.
Bardzo mnie zaciekawiła konstrukcja ostatniego, ale prawdziwe wrażenie zrobiło na mnie trzecie zdanie noty. Miło dowiedzieć się czegoś, czego się nie wiedziało, ale może lepiej w ogóle nie zyskiwać żadnego uznania, żeby nie przeżywać podobnych niespodzianek.
Znowu Legnica. Czwarty raz? Ubyło w Legnicy powinowatych, Weronika Cedryk (babcia mojej żony), o której wspominałem w „Fortelu”, nie dożyła jednak 100 lat, zabrakło jej parę miesięcy… Znowu przed wyborami parlamentarnmi, jak cztery lata temu. Tym razem jakby bez emocji, nie pali się żaden wagon w expresie „Panorama”, jak palił się przed rokiem w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego. Dobrze, że we Wrocławiu zamówiłem małe piwo, a nie duże (duże jest litrowe), bo ten Piast był z sokiem (o czym nie uprzedzają), a musiał być z sokiem, bo nie mają koncesji na piwo bez soku (co tłumaczą, po fakcie). Wrocław to tradycyjny punkt zborny i właśnie pojawia się Mariusz Grzebalski i jakby zdekompletowany Śląsk (Melecki, Siwczyk). Nieobecności rzucają się w oczy: miał być Karol Maliszewski (Nowa Ruda przecież niedaleko), nie ma Karola, nie będzie w tym roku Piotra Sommera, Zbyszka Macheja, Marty Podgórnik, Darka Sośnickiego, Agnieszki Wolny (już nie wolnej), Marcina Hamkały, Joanny Orskiej, Darka Foksa (mówił, że będzie, ale, jak Foks mówi, że będzie, to mówi), choć na karcie hotelowej stoi jak byk, że dzielimy pokój (potem korciło mnie, żeby mu tę kartę wysłać z dedykacją „Darkowi na pamiątkę niezapomnianej nocy w Legnicy”, jemu albo jeszcze lepiej Krystynie).
Bez emocji, bo książka nowa (Poematy), ale wiersze stare. Bez emocji, bo chyba się nauczyłem czytać swoje wiersze. (Na swoich i cudzych, wyrazy wdzięczności dla Alicji Lejcyk-Kamińskiej swego czasu z Radia Lublin, która oswoiła mnie z mikrofonem). Bez emocji, choć na życzenie Artura mam czytać „Ciszę”. To był poemat, którego długo nie miałem odwagi czytać na głos. Czy ja wytrzymam i czy publiczność wytrzyma? Czy głos mi wytrzyma i czy nerwy mi wytrzymają? To głupie, jak przy czytaniu własnego wiersza głos się łamie ze wzruszenia; prawo do wzruszeń ma publiczność, nie autor. A kilka takich trudnych miejsc dla autora w tym poemacie było. A teraz już jestem spokojny. Już wiem, że przeczytanie „Ciszy” zajmuje 30 minut, już się nie boję, że po dziesięciu minutach sala przestanie słuchać. Mam to już przećwiczone, teraz problem w tym, żebym ja się nie znudził po dziesięciu minutach. A jeśli, żebym nie dał sali tego odczuć. I tymczasem zapomnieć o trochę ambiwalentnym stosunku do tego poematu, o tym, że dwa dni przed wyborami to może nie jest najlepszy termin, żeby go przypominać, i niech Artur na litość boską nie mówi o świetnej lekcji polskiego i historii, alienacja, takie kiedyś bardzo modne słowo mi się przypomina, wyalienowała się ta „Cisza” i kiedy w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego jakieś radio wznawia słuchowisko Danuty Bieniaszkiewicz i Szczepana Woronieckiego, to się niby cieszę, a jakbym się nie cieszył, bo to tak, jakby „Cisza” była używana nie do tych celów, dla których została napisana. Młody emerytem (pozdrowienia dla Waldemara Chołodowskiego), stary kombatantem? Wcale tego nie chciałeś, Grzegorzu Dyndało. Jeśli na sali są jacyś dwudziestoletni, kilkunastoletni ludzie, to co ich obchodzi jakaś zima sprzed dwudziestu lat? I chwała Bogu, że ich nie obchodzi. Ale czy pan poeta nie jest czasem śmieszny? A czy nie byłby jeszcze bardziej śmieszny, gdyby skomentował ten utwór tak oto, że już w 1986 roku miał Generałowi za złe nie tyle wprowadzenie stanu wojennego, co jego zmarnowanie?
Siedzę w łodzi na scenie Teatru im. Modrzejewskiej i dopływam do portu ostatniej oktawy. W tych reflektorach nie ma wzrokowego kontaktu z widownią, nie widzi się jej, ale się ją słyszy. Tym razem się jeszcze udało. Masz swoje pięć minut. Gratulacje, od ludzi, którzy nie muszą się podlizywać. Którzy nie muszą być kulturalni. (Wszyscy dziękują wszystkim, bo są kulturalni). Że znają ten poemat z lektury, ale to było coś dużo więcej. (A poźniej Mariusz Grzebalski ci powie, że przecież nie możesz udawać, że nic się nie stało, musisz przecież mieć świadomość, że właśnie się stało, bo słuchają cię i młodzi, i starzy). Nie, to nie będzie pięć minut. Bo podchodzi pani, która przygotowuje felieton dla Pegaza i prosi o wypowiedź. A już myślałem, że co najgorsze to za mną. I oto z rzeczywistości, powiedzmy, artystycznej, wyciągani jesteśmy, nie jak łódź, ale jak ryba na brzeg, w rzeczywistość medialną, w rzeczywistość publicystyki kulturalnej, w rzeczywistość dyskursu. Nie wiem, skąd wiem, ale wiem, że zada mi pytanie: Co dla pana znaczy Port Legnica? I wiem, że wcale mi się nie chce odpowiadać. Ale gramolę się z powrotem do łodzi, coś mówię, w miarę szczerze i okrągłymi zdaniami. Tego też się, o dziwo, chyba nauczyłem. Jak mówię okrągłymi zdaniami, to w chwilę później zupełnie nie wiem, co mówiłem. Żeby się dowiedzieć, obejrzałem parę dni później Pegaz z sekwencją poświęconą Legnicy i zrozumiałem, że kiedy pani dziękowała mi po nagraniu za „wyczerpującą odpowiedź”, był w tym pewnie ton ironiczny. Nie dowiedziałem się, co mówiłem. Ulga. Ale i zdziwienie. Bo po wypowiedzi Artura Burszty i krótkich wypowiedziach młodszych kolegów i paru wierszach lub ich fragmentach rozmowa na temat legnickiej imprezy z udziałem Pawła Dunina-Wąsowicza (krytyka literackiego i wydawcy) oraz Zuzanny Wrońskiej (krytyka i obserwatora życia literackiego), prowadzona przez Marcina Świetlickiego. Pierwszy był w Legnicy raz, cztery lata temu, druga była raz, trzy lata temu (pojechała tam jako fanka Marcina Świetlickiego), ten trzeci zaś nie jeździ już do Legnicy (bo jest za stary). Ciekawe, czy przez rok odmłodnieje, bo z tego, co wiem, ma być jednym z głównych bohaterów Portu 2002? O ile przyjemnie mi się patrzyło na krytyka i obserwatorkę życia literackiego (gdy tylko ją zobaczyłem, nazwałem ją sobie „Niedopieczoną Bułeczką”, ale to z sympatii), o ile nieco mniej przyjemności sprawiał mi widok nosa krytyka i wydawcy (nos, jak wiadomo, służy do tego, żeby nim kręcić), o tyle zupełnie bez przyjemności słuchało mi się rozmowy. Poeci przyjeżdżają do Legnicy napić się wódki i piwa i w wolnych chwilach przeczytać trochę wierszy. Młodzi poeci przyjeżdżają, żeby dowiedzieć się, jakie wiersze się podobają, jeśli takie będą pisali, mają szanse, żeby wydać w Legnicy tomik. Jeśli są poetkami, mają szanse trafić też na okładkę „Wysokich Obcasów”. Poeci, nie będący poetkami, takiej szansy, rzecz jasna, nie mają. Oprócz młodych poetów do Legnicy przyjeżdżają też weterani, bo trzeba przyciągnąć publiczność. Publiczność składa się głównie z fanek, rekrutujących się spośród studentek drugiego roku polonistyki, jeśli przyjedzie co druga, to będzie to 150 osób. Fanki z polnistyki przyjeżdżają zobaczyć Piotra Sommera i Tadeusza Piórę. (Nic o fankach z anglistyki?). Fanki przyjeżdżają także zobaczyć Krzysztofa Siwczyka, który jest przystojny i zagrał Rafała Wojaczka w filmie. (Gdyby krytyk i wydawca powiedział „we filmie”, dużo byłbym w stanie mu wybaczyć). A jaka jest ta młoda poezja w ogóle? Młodzi poeci uczyli się w szkole Mickiewicza, więc mają jakiś warsztat, a poza tym są wrażliwi na wspólczesność, często w ich wierszach pojawiają się telefony komórkowe i meble z Ikei, piszą więc ładne wiersze. Najbardziej ładne wiersze pisze poeta Dąbrowski, to jest ten, na którego stawia krytyk i wydawca. Przepraszam, czy ja przeginam i streszczam tendencyjnie? A może zgłupiałem, gdy ktoś uderza w stół, a nie wiem, czy jestem nożycami? Z weteranów czuję sympatię tylko do hiszpańskiej brandy Veterano (od czasu, kiedy ją piłem z ojcem, gdy leżał w szpitalu, po złamaniu ręki w łokciu ładnych parę lat przed zawałem, po którym leży w grobie od 19 lat). Ale nigdy nie piłem tej brandy w Legnicy. Wstyd się przyznać, ale nigdy się w Legnicy nie upiłem. Czy trumny z Ikei to są te meble, które ma na myśli krytyk i wydawca? Czy jestem młodym poetą, czy weteranem, a może ani jednym, ani drugim, tylko kimś, kto zupełnie nie zna współczesnej młodej poezji? Nie, to jest bardzo budujące, jeśli jakieś zdarzenie (proszę zauważyć, że piszę zdarzenie, a nie wydarzenie) oceniają obserwatorzy mający do niego odpowiedni dystans, to jest krzepiące, że w czasach rozchwiania podsuwa się publiczności coś tak trwałego jak socjologiczny stereotyp – impreza poetycka to wódka, piwo i fanki plus trochę (nie przesadnie dużo) wierszy.
Może naprawdę żyjemy w świecie absolutnej fikcji? Kiedy ruszę w tak zwaną trasę (Świebodzice, Wałbrzych, Bystrzyca Kłodzka, Bielawa, Dzierżoniów; 10–11 października), przeczytam na plakacie przygotowanym przez Biuro Literackie Port Legnica: „Z. jest gwiazdą pierwszej wielkości – „Rzeczpospolita””. Przezorny zawsze ubezpieczony, jakie to szczęście, że kiedyś napisałem wiersz „Randka w ciemno”, a w nim linijkę: „pindy robiły za gwiazdy”. Każdy za kogoś robi? Każdy kogoś udaje? W umowach Biura Literackiego jest klauzula, że autor zobowiązuje się następną książkę złożyć w Porcie, a wydać gdzie indziej może ją tylko wtedy, gdy warunki zaproponowane przez innego wydawcę będą lepsze niż te, które oferuje Biuro.
Zadzwoniła do mnie pani z Urzędu Marszałkowskiego, nie zastała mnie, oddzwoniłem. – Bardzo się cieszę, że pan dzwoni. Wie pan, że jedzie pan do Niemiec? – Powiedzmy, że wiem nieoficjalnie. – No to już pan wie oficjalnie, miał pan nie jechać, ale pan Wróblewski wywalczył, że pan jedzie.
Czy jestem przewrażliwiony? Że takich rzeczy się nie mówi komuś, z kim się rozmawia pierwszy raz w życiu. Że coś takiego powiedzieć mógłby ostatecznie Boguś (pan Wróblewski), ale nie urzędniczka. Obrazić się i nie jechać? Ale jak konstytucjonalista profesor Wiktor Osiatyński mawiał w czasach studenckiej młodości, obrażają się tylko kurwy i złodzieje. Więc pojadę, choć pan Wróblewski wie, że wcale mi ten wyjazd nie na rękę. Ze względu na termin (12–18 października) i nie tylko. Artur Burszta też wie, bo widział, jak w przeddzień dzwoniłem od niego do Puław z nadzieją, że może w związku z sytuacją na świecie odwołano ten polski tydzień w Meklemburgii. I patrząc na moją minę, rzucił: – Niemcy odwołane, lecisz do Afganistanu? Skoro pan Wróblewski musiał walczyć, to może jestem w zbyt słabej poetyckiej formie, żeby zagrać w literackiej reprezentacji województwa lubelskiego?
Wieczór w Greifswaldzie: druk zaproszenia: „neue polnische literatur”, niepodpisane podobizny Stefana Chwina, Pawła Huelle, moje autorstwa Elżbiety Lempp (ta balustrada przy schodach to z warszawskiego Domu Literatury), „Lesung Bogusław Wróblewski (liest Texte von Bohdan Zadura, Waldemar Michalski und eigene Gedichte), Vortrag Prof. Dr. Janusz Golec”. W programie całej imprezy Polnische Woche Zbliżenia Annäherungen też zdjęcie Bogusława i moje (inne, autorstwa syna, na działce przy Głebokiej z forsycją w tle) i też zapowiedź wykładu Janusza Golca i wieczoru autorskiego Bogusława. Ani chybi w województwie Mecklenburg Vorpommern mógłbym posługując się tymi drukami przedstawiać się jako Janusz Golec. Zaszło nieporozumienie – mówi na początek w miejskiej bibliotece Bogusław. Życie jako nieustająca forma sprostowania? Czy gdzieś już tego nie czytałem?
W numerze 10/2001 „Nowych Książek” recenzja „Z nami te numery!” Macieja Cisły z trzech tomików wydanych przez Zieloną Sowę w Bibliotece Studium, debiutanckich książek Mirosława Gabrysia, Piotra Macierzyńskiego i Więźnia i krotochwili. Podoba mi się pomysł zestawienia tych trzech książek, bo sam sobie myślałem o Więźniu i krotochwili jako o alternatywnym wobec W krajobrazie z amfor debiucie. Czy coś zostało z emocji, z jaką czytało się recenzje z debiutu niealternatywnego? Niewiele, chyba tylko metoda ogarnięcia najpierw tekstu, by przed dokładną lekturą wiedzieć, czy będzie bardzo bolało, czy nie. Nie będzie bolało; nie ma powodów, żeby bolało kogokolwiek z tej naszej trójki. Więc już można ten tekst przeczytać spokojnie, uważnie, zdanie po zdaniu. To miłe, że tak inteligentnemu człowiekowi jak Maciej Cisło nie udało się zgadnąć, dlaczego tytułowy sonet nosi taki tytuł, jaki nosi. („Trzymaj język za zębami. Iluż stosując się do tej zasady straciło zęby!” – taki aforyzm też w latach sześćdziesiątych przyszedł mi do głowy; ale to nie jest podpowiedź dla Cisły, a może jest, bo więźniem w tym wierszu jest język, a równanie z jedną niewiadomą już nie powinno sprawiać kłopotów). I czytam ostatni akapit: „Z trójki prezentowanych tu poetów dwudziestoletni (pół wieku temu) B. Z. wydaje mi się najdojrzalszy i najstarszy. Mirosław Gabryś ma dziś 28 lat, Piotr Macierzyński – 30. Ciekawe, kim i czym będą panowie Gabryś i Macierzyński za pół wieku?” Szkoda, że nie dożyję odpowiedzi na to pytanie, jako że sam jestem w wieku najstarszego z nich, poety z Puław.
No, no. Jeśli pół wieku temu miałem dwadzieścia lat, to ani chybi (rachunek jest prosty) dziś muszę mieć siedemdziesiąt. Jeśli młodszy ode mnie o dwa lata Maciej Cisło (rocznik 1947) jest w moim wieku, to też ma siedemdziesiąt lat. („nie wiem o co mu chodzi biorę wszystko dosłownie / i jednocześnie myślę że to zła interpretacja / pierwsze podejścia zwykle bywają chybione / zwłaszcza do słów ironistów”). Nic to, najważniejsze, że jak na siedemdziesięciolatków trzymamy się całkiem, całkiem.