Powrót dziewczynki z zapałkami
Dziewczynka z zapałkami wybiera się w daleką podróż
samolotem, jednak natychmiast odbierają jej zapałki.
Przecież nie wolno palić. I cóż teraz po dziewczynce?
Dziewczynka, ma się rozumieć, po prostu bez zapałek,
podobnie jak zapałki pozostają sobą bez dziewczynki.
Ale ja tutaj przewiduję straszliwe katastrofy, zresztą
troszeczkę jak Trakl. Tytułowa koleżanka w postaci
okrojonej, bez właściwości, które pięknie same
zajmą się sobą w ogniu innej bajki… i co dali?
W eterze
wszystkie wiadomości służą elementarnym pokrzepieniom,
że mamy podobny odsłuch reakcji na sekundę. Cięcie.
Tytuł schodzi z afisza, afisz schodzi z tynku.
Eter gra ze sobą w marienbadki.
Marienbadki może objaśni nam Tadeusz.
Ja jednak chciałem o czymś zupełnie innym.
Mianowicie,
jeszcze przypominam sobie sen, w którym były gruszki
albo igraszki nad zimnym jeziorem, oraz dzikie róże
i łabędzie – w sumie taka jesiennie programowa podaż
piękna, bo to był naturalnie poetycki sen. I teraz tak,
Weh mir. Dalsze obrazy urwały się z choinki i potłukły.
Prezent masz pod tą kupką szkła, która jest jak śnieg.
Jak zegarek pod poduszką
Więc spróbujmy wypełnić aplikację. To błąd,
ale gwiżdżemy na błędy. I wtedy błędy przybiegają
i odbiegają jak niepyszne, wzniecając tumany kurzu,
całymi stadami, bez inkryminowanego przewodnika.
A potem zanikają w istocie jako gatunek wymarły.
A człowiek dziś, cóż, bez filmu, bez radia, bez gazety.
Człowiek pełen różnych monotonnych właściwości.
Mówisz ty, mówię ja, dzięcielina pała
i sprawdzają się najpiękniejsze metafory.
Sklepy robią się przestronniejsze niż lotniska.
Bohr? Speer. Spójrz na te sklepienia, firmamenty.
Wielka bania z poezją. Chwytliwa drezdenka.
Piersi wolności w epokowych reklamówkach
jakby specjalnie wyprofilowane pod Bohdana.
A tu jest papuga w odbiorniku i naśladuje kantorek.
Proszę o troje paciorek. Proszę o troje paciorek.
Coś mi świta.
Life’s a gas, nucisz i śmiejesz się do świętojańskich stoisk.
I do mean babe, odpowiadam, bo nie jesteśmy tacy młodzi.
Musimy od kogoś pożyczyć na papugę.
Telewizor podrzucimy w domu dziecka.
Najlepiej jest jednak zaatakowane przedmioty spalić.
Wydłubiemy ze środka papugę, sprzedamy kantorek,
sprzedamy paciorek, sprzedamy kontenerek szkiełek,
złotych nitek, miedzianych drucików, zielonego pierza,
taśmy magnetycznej z kontyngentem szlagierów… i
banieczka? A jednak skrzynia z papugą zaczyna nam
ewoluować, demoniczne biureczko strzela szufladkami.
Kołatek wyrywa się na wolność!
Więc hop na kołatka
i chodu.
Love parade
A gdyby wcale nie można było się pokazać od…
z żadnej strony? Jaka piękna szkoda zachodu,
dewaluacja światła, luster, migawek, czasu
kantowanego, brzemiennego w spoty. Pan kret,
koledzy. Nawet on ma swoją dynamiczną stronę,
która demonizuje bliskich nieprzyjaciół. Niestety.
Trzymając z kretem i nie tylko w duchu
z kretem, osowiałym ciałem, ciepłym, cierpkim ciałem
zasysając tleny i bezustannie buldożerując, wymiatając
serwy, gejzery, krótkie piłeczki powietrza, negocjując
w sprawach apatii, mchu i tego jednego
jedynego korytarza eksterytorialnego
i bezwizowego, lekko, dywersyjnie licząc
we do this, we do that, krecie, gdy kret jest nagi i nie słucha,
dwa takie lite soprany, źle pokonfigurowawszy? Wstyd,
kaputt, “do łezki łezka” na bankietach i na mostach, skoro
cokolwiek pisze, guzik życie?
I kto nam to mówi? Kto tak płacze?
Pani du Deffand? Pani de Lespinasse?
Wyjście awaryjne
To mówisz, że życie porzuca nas tak doskonale
robiąc z nas znawców i autorów życia. Znaczy,
coś za coś. Twoje CV ciągle nabiera rumieńców,
pewno zrealizujesz się bez reszty wszędzie.
My będziemy cię czytać. Konając ze śmiechu?
Płacząc rzewnymi łzami nad twoją prezentacją
dla dobra śledztwa. Jest coś, czego nie wiem?
Wątek nitki bez kłębka. Kłębek, żadnej nitki
w zasięgu pola, wzroku. W odległej krainie
daliśmy ci but szczęścia. Diamentowy trep.
Teraz śpiewaj sobie jak chcesz, bo jak zwał, tak zwał
mówi lud i ma rację. Kłębek, farsa nitki.
Czarodziejskie na lipie czarnoleskiej lampki,
flaszka pod ławeczką, fajeczka, ogóreczek?
Środki rozczulające. Ciemna gra za płotem.
Żucie trawki z żubrówki, czekaj tatka latka
jak detektyw czeka na dreszczyk lepszej sprawy
skarżąc się na „temperaturę życia”, gdy unosi fiolkę
z laudanum do światła, które jest w odwrocie
w instalacjach z fajeczki, w nieważkości skrzypiec.
Zaćmienia
Takie wędrujące sprawy
Zamarły w szkiełku naszego mędrca między odległymi a nowymi czasy.
Istota rzeczy stała się uchwytna
Lecz gdyby owa uchwytność mogła przynieść korzyść
Wówczas ogół spraw musiałby jawić się inaczej
Najdawniejszymi czasy, zanim dzieci zaczęły bawić się w soczewkę.
Wtedy nie było pożaru wizji dymu wiedzy
O szkiełku serca krojącym świat na podpłomyki.
Obraz świata leżał jak ściółka na niedźwiedziu.
Dzisiaj bywa tak samo na odludziu
Jak gdyby człowiek zawsze tęsknił do rodzinnej gwary
A jednak każda gawra jest w zasadzie blokowiskiem.
Wdzięczne znaczenia zaczęły mrowić się pod słońcem
Które usiłowano nakłonić do bezruchu i wzruszenia
Aby mogło wyrobić sobie poważny dyskurs i opinię.
Tymczasem wcale nie jest jeszcze za wcześnie, żeby zgasło,
Należy kształtować najczystszą czerń sekundując uzurpacjom nieba.
Czy grozi to utratą ciepła, kaźnią w ciemni?
Obraz śpi w ciemni, tak jak niedźwiedź
Udaje, że śpi.
A jednak bawiąc się onegdaj w pożar lasu
Marząc o „szynce” z niedźwiedzich łap przy bezdymnym ognisku w świecie Maya
Zapragnął wrócić do najdawniejszych spiżarni.
W puszczy właśnie budziły się olśnione driady a sikawki niepohamowanej straży
Zalewały go zbyteczną i zawstydzającą pianą.
Chłopiec nie rozstawał się ze szkiełkiem, tak jak Newton
Liczył planetarne akweny i posyłał słońcu nienawistne uśmiechy chłopięcości,
Ponieważ słońce nigdy nie lituje się nad wodą.
Szkiełko chłopca nie pojmowało nocnych mgieł.
Pomysł polegał na tym, żeby pożar matecznikowego lasu spowodował deszcz
Z permanentnej chmury, zero słońca. Chłopiec tak jakby spadł na ziemię.
Teraz w zaprzyjaźnionym obejściu wspina się na szalonego byka i rozgląda,
Oczyma wyobraźni widzi bezsłoneczny potop i niczym sama Europa umyka
Ale z wielkim płaczem, bo wie
Że byk to typ podstawiony jako symbol słońca.
Kiedy dzisiaj jego siwe włosy
Dłużej i poważniej konwersują z księżycem, nie ma już dla niego gatunku.
Mniejsza, że słońce nie odpuszcza i wszetecznie poniewierają się symbole,
Bo mniejsza o resztki z pańskiego stołu, gdyż dzięki nim powodzi się la siesta,
Ale dreszcz o północy jest tyleż rozproszony, co realny.
Kiedy ten dreszcz przenika aż pod serce, krótki krzyk
Podrywa wody do ucieczki: dość tego mizdrzenia się i uniwersalnych zależności, może być
jedna parująca rzeka wpuszczona w bułkę mroku.
Raz moje dzieciństwo szło przez pola z psem, słowami Tadeusza Nowaka, ale wszędzie
widziałem tylko powierzchnię Marsa w nocy oceanów.
Czerwona planeta była przeraźliwie sterana i czarna,
A potem coraz czarniejsza, aż w końcu padałem w stóg siana zdruzgotany jak Nerval
Dzisiaj przykładam sobie fasetki węgla do oczu
I patrzę na pochylone głazy sfotografowane przez rozbrajający pojazd.
„Literatura na Świecie” nr 6/1997
Witrażyku
Azali martwi cię ów zamaszysty przybój mroku
Wszakże nie ma dla ciebie barw w moim świetle, jedynie en grisaille.
Nawet jeśli postawić przed tobą telewizor, z tyłu zwinny laser, to co,
Co zamajaczy w ołowianym powietrzu katedry?
Logo śmierci.
Dominuje hiperfragment błyskawica
Jak siwa mąka tryskająca z oczodołów upiornego młynarza, o tak, konkretnego
Czarnego Młynarza, który nadbiega od strony Czarnego Młyna w województwie
pomorskim.
Zła wiatrownica
Nie daje rady i trzeba pracować najdyskretniej w mikrotonach
Whisky
W arteria aspera pali jak siekiera, więc
Trzeba łyczek wody. Zbliża się kelnerka,
Ta kelnerka, która miała się za garkotłuka dobrego do brudnej ścierki i szklanki
jest dziś jak transgresywna Salmakis
I spełnia swoje najskrytsze marzenie, jej usta pełne niegazowanej wody łączą
się bezpośrednio z przełykiem pacjenta
I nie chce za to grisbi, nie.
Nosze świecą alchemicznym blaskiem
Ludzie zabierają się na kolację z pogotowiem
Żyjemy
Są pierwsze aresztowania
Kelnerka do niczego się nie przyzna jej fartuszek unosi się niezwykle wysoko
Wszystko uczestniczy w zaćmieniu.
Śpijcie w niszy bez secesji światła
Witrażyku
W czarnej emalii dajcie horrendalny kadr
Whisky
Czy koledzy wyjeżdżają już na wczasy
Musimy jedynie włożyć nasze pludry
Jeszcze ostatnie podrygi pasażera
O świcie idziemy na plażę śledzić kruki
Lecz znajdujemy różowosinego topielczyka,
Po prawdziwe są też skołowane kruki.
Morze wyrzuca też lodówkę,
Możemy klecić sobie kosmos do wieczora.
W kulturalnym ośrodku aż do białych łez szaleje groźny chaos czarnego humoru.
Bursztyny strumieniami sypią się na stoliki, podfruwają płomykówki, niedopałki.
Ale zawsze o którejś tam godzinie
Ale takie niepokojące ciche kroki
Na dachu i cienie rozpostartych dłoni na ścianach,
Draga strachu, która wydobywała nas z dzieciństwa.
Ostatnie słowa mówią nam figury;
Jakby bardziej wiotkie i przezroczyste niż na wczorajszym posiedzeniu.
Penultima jest jak tabletka węgla w celofanie
A co do innych rzeczy, to nuda coraz bardziej przypomina hipermarket,
Klimatyzowany; zarazem jak Isidore Ducasse w demencji.
Całość ogarnia roztargnienie;
Autko ucieka do przedpokoju, nie zdążysz przed odchyleniem wyjściowych drzwi;
Za sylwetką przeważa kolor żółty.