János Pilinszky
Pod zimowym niebem
Tamasowi Cholnokyemu
Nad moją głową lodowy
żar gwiazdy przegarniają,
okrutne niebo napiera,
na ścianę mnie rzucając.
I niepewności mi smutek
z sierocych ust wycieka.
Ubranie sobie zaplamię.
To było matki mleko?
Jak kamień jestem, cokolwiek
przyjdzie, byleby przyszło,
posłuszny będę i cichy,
upadnę całkiem nisko.
Nie mogę dłużej się łudzić;
nikt mi nie poda dłoni,
cierpienie żadne nie zbawi,
bóg żaden nie obroni.
Nie może być straszliwszego,
prostszego nic sądzone:
biblijne potwory wolno
ruszają w moją stronę.
László Nagy
Herb miasta
Ponieważ pszczoły brzęczą nad mięsem,
ścierwice, mrucząc, jedzą winogrona;
nadejdzie czarny żołnierz.
Ponieważ przy jaskrawych straganach
i pod kopułami w patynie
tylu jest przekupniów,
aż rechocze ziemia,
ponieważ przeznaczenie też ich słucha;
nadejdzie czarny żołnierz.
Ponieważ czarnego żagla
już tak bardzo Balatonowi brak,
góry i lasy sosnowe
ze świstem huczą psalmy za białych
umarłych, za zmarłych woń,
a druzgocący nas Bakony
dość nie ma nigdy naszej tułaczej miłości;
nadejdzie czarny żołnierz.
Ponieważ wieża gołębia,
a gołąb guano skalne gniazda
swojego znienawidził,
zaś dzwony szalejąc od ciszy,
zadźwięczeć chcą, nawet gdy płoną,
niby woskowy kwiat
majestatyczne dzwony się stopią,
po gorących kamieniach spłynie
i po ścianach dyzenteria brązu -
i aby gołąb już nigdy sfrunąć nie mógł;
nadejdzie czarny żołnierz.
Ponieważ mąka wagonów
nie chce przeistoczyć się w gorzki chleb,
dlatego pociąg przywiezie
czarne rany,
ponieważ mleko nie chce
bez końca zamieniać się w wodę,
dlatego nagle krwawić zaczną
zakłady mleczarskie – a na placach
sterty desek ułożonych jak wafle,
łupkowe płytki, rury wszystkie
koło nieba połamie na proch,
wszystko tu bowiem się sprzeciwia;
nadejdzie czarny żołnierz.
Nadejdzie czarny żołnierz,
olbrzym – nietoperz czarnoaksamitny,
o skrzydłach z miękkich mruczących kopuł,
sadząc susy na ogromnych
wrotkach, przymocowanych do nóg
w czarnych włochatych kosmatych spodniach,
spłynie, spłynie na miasto, oślepniemy,
oślepnie kalendarz i historia -
miłości moje, długa grzywa,
zasłona złota waszych bioder
w garstkę popiołu się skurczy
i ja, znawca piekieł, ja sam,
załamię ręce, zdumiony;
nigdy bym nie uwierzył,
nigdy bym nie uwierzył;
że wy, dziewice, przy zimnym orężu
czuwacie w swoich łożach, o nigdy:
że wam, szczeniakom, nagle wypadną
mleczne zęby i straszne, perłowe
kwiaty konwalii zakwitną na bruku -
nowy herb miasta będzie sporządzony,
pole przekreślone już ostatecznie
z ornamentami dymu i westchnienia,
bowiem nadejdzie czarny żołnierz,
nadejdzie czarny żołnierz.
Ottó Orbán
Poeta opisuje swoje rzemiosło
literatura jako przedmiot literatury
jeśli zastanowić się głębiej
to tylko sklep porno
w czerwonym burdelowym oświetleniu
takie przyrządy że mózg staje
podwójne nawiasy powiedzmy
a w środku
w pełni automatyczny
przenośny samowyzwalający się
nadmuchujący się kiedy trzeba
tańczący taniec brzucha a przy tym gospodarny
poemat o znaczeniu słów
zniechęca mnie ten duszny przemysł
wiersz w moich oczach
to część życia
a jego przedmiot to zamknięta w bezkresie
stała niepewność
człowiek dnia powszedniego
elementarna cząstka wszechświata
sam wszechświat
między dwoma przytulającymi się ciałami międzygwiezdna przestrzeń
wiatr targa kępki przenikających się neuronów
i autoportret staje się wizerunkiem świata
jakimś pasażerem wysiadającym z autobusu częścią życia
w nieskończonej ciemności otwierającym się
tylko na chwilę jasnym oknem
za którym drżąc z rozkoszy pieszczą się
jak nienasyceni kochankowie
tak i nie
László Csiki
Zima
Droga moja, Lisabeth, kupiłem kłódkę
i zamknę panią w swoim sercu,
tylko proszę zachowywać się przyzwoicie,
bo kilka klawiszy już się obluzowało,
a w lewej komorze „chrobocze tajemniczy robak”.
Kłódkę kupiłem na targu staroci, od Rosjanki,
takiej mocnej baby, nazwałem ją
Jelizawieta Mikołajewna Moskowskaja Vodka,
i zaraz zamknąłem w sercu, już choćby przez wzgląd na wzruszające imię.
Teraz rozgrzewa moją krew. Mały cielesny piecyk!
Droga moja Lisabeth, proszę nie myśleć, że jestem lubieżnikiem,
jednak będzie pani miała w moim sercu jeszcze jednego towarzysza,
to Węgier, młody lekkoduch, ścienny anioł,
na którego starzy krawcy, menadżerowie
wkładają reklamową bieliznę, ładnie się uśmiecha,
na imię ma Złoty Pająk albo Elżunia.
Po co to wszystko? Przecież pani wie, że zbliża się Boże Narodzenie,
i kiedy tacy jak ja oczekują radości tylko od listonosza,
biorą w niewolę kilka drogich osób i wpadają na pomysł,
żeby potrząsały od środka kratą ich serca,
służąc do wytłumaczenia różnych rzeczy,
nie tylko tachykardii… Kiedy to robię,
a taki wieśniak jak ja ma w sobie sporo tego,
czasami aż z oka popłynie pani łza.
Do kolejnego spotkania zamykam piwnicę na kłódkę,
trzymam tam to, co poza panią jest dla mnie najważniejsze,
kartofle na zimę i cebulę, droga moja Lisabeth.
István Kovács
Lato
Powoli przemija lato.
Jeszcze trochę i przebrzmią syreny minut.
A my burzliwie oklaskujemy komary,
chwytamy się
za ramiona, poklepujemy po własnych plecach
jak ci, co się witają podczas przyjacielskich wizyt.
I tego lata wielkie plany stały się
kanałowymi szczurami
„jutra – ale – jutra – z pewnością”:
Nocami przemykają przez nasze nerwy.
A woda nadziei?
jak przed rokiem…
jeszcze bardziej taka,
chociaż czystsza niż za rok.
Jej fale niewyłowywalnie rozrywają niebo,
rozrzucają nadmuchiwane popiersia kąpiących się:
w ich ustach drumla z rybiego szkieletu
odcedza ciszę.
W bezlistnych altanach
taniec niby laterna magica.
Na miejscu powalonych drzew
nagrobek, posąg…
Na miejscu powalonych drzew
my stoimy.
W dziupli naszego ziewania
gnieździ się pilny dzięcioł:
jego twierdza wbije się w nasz mózg.
Gapimy się w nią,
rytmicznie szczękając zębami.
Porażone udarem słonecznym jaskółki
zgłupiały od naszych westchnień:
niestrudzone lecą zygzakiem przed nami,
szukając usprawiedliwień naszej bezsilności,
chwytając nasze chwile.
Endre Ady
Do Paryża wczoraj przyszła jesień
Do Paryża wśliznęła się Jesień
Przez Saint Michel cicho mknęła, nagła,
W upale, pod milczącymi liśćmi,
I na mnie wpadła.
Szedłem właśnie w kierunku Sekwany,
I chrust piosenek płonął mi w duszy:
Dymiły, dziwne, smutne, w purpurze,
Że umrzeć muszę.
Złapała Jesień mnie, coś szeptała,
I przez Saint Michel przebiegło drżenie,
Wiu, wiu: zabawne fruwały liście
Pośród kamienic.
Sekunda: Lato nic nie spostrzegło,
A już wybiegła z miasta z chichotem.
Że była, wiedzą jęczące liście
I ja wiem o tym.
Zsófia Balla
Wieczór
Dobrze byłoby, gdybyś mnie ukołysał,
powiedziałabym ci to, co tylko Bogu mówię.
Trochę pewnie bym cię zasmuciła,
dowiedziałbyś się, że ktoś już mi umarł.
Patrzyłbyś, jak zasypiam,
że się wtedy nie śmieję,
meszku, co moją bluzkę
porasta, słyszałbyś szmerek.
Gładziłbyś moje włosy,
zanurzył w nich dłoń swoją,
wraz z moim snem wpłynąłby
chłód lekki do pokoju.
Mgła się włóczy z wywieszonym językiem,
gałąź się wściekle kołysze na dworze,
w miękką kupkę milczenie się zbija,
jak na sukience pracowite mole.
Mihály Babits
Modlitwa Jonasza
Niewierne już mi moje słowa są
lub ja się stałem jako rzeka, co
rozlana nie wie, gdzie brzeg znaleźć znów,
i tak swych próżnych dźwigam brzemię słów
jak nurt, co błądząc, niesie tu i tam
zerwane groble i fragmenty tam.
Oby Pan memu potokowi tak
znów dał koryto, aby pewny szlak
niósł mnie ku morzu, by na szczytach mych
wierszy stał przezeń odmierzony rym
i aby była z wszystkich moich ksiąg
ta święta Biblia poetyką mą.
Ja, com jak Jonasz się kiedyś ukrywał,
jak Jonasz w Rybie, com potem przebywał
w ciemnościach żywych i głuchych, nie dnie
trzy, a miesiące, lata, wieki, obym
zanim odwieczny mnie spotka Wieloryb,
nim w szczękach zginę Wieloryba tego
na wieki wieków, a bardziej ślepego,
głos dawny znalazł i słowa swe składał
w bezbłędny szereg, jak on podpowiada,
bym mówić śmiało mógł z mej krtani chorej,
i by nie zbrakło mi sił przed wieczorem
lub pokąd moce Nieba i Niniwy
pozwolą mówić i być pośród żywych.
Péter Kántor
Koniec lata
Zmierzcha się, fermentuje w górze Słońce,
brunatnieją w wazonie białe goździki,
fryzjerka upuszcza grzebień,
z ust nieostrożnym starcom wypadają zęby.
Syczy igła na czarnej gramofonowej płycie,
wielki niedźwiedź wkracza na podium,
kłania się, zwala na mały stołeczek,
Lazar Berman na fortepianie gra Rachmaninowa.
Och, czemu i ja nie umiem czytać tonacji
grać na fortepianie, skrzypcach, saksofonie?
czemu? czemu? czemu? czemu?
wzdychają barki na wieczornym Dunaju.
Czemu nie umiem nawet jednego papierosa wypalić
tak by moje płuca odczuły przyjemność,
ku pożytkowi ludzkości i ojczyzny,
poleżeć sobie na jakimś marmurowym nabrzeżu!
Pewna młoda dama powiedziała kiedyś na moście Elżbiety:
Marzyłam o tym i owym. Stało się. Co będzie teraz?
Cóż może być? Koniec lata.
Barki wzdychają: Czemu? Czemu?
Gyula Juhász
Wesele w Tapé
Kontrabas dudni, cóż za ton
Pęknięty wdzwania w niego dzwon,
I do księżyca pies ujada,
Krakanie wron mu odpowiada.
Kobietą stała się dziewczyna,
Kobietę zbiją, wleją wina,
Wiadomy los, na żart nie pora,
Tu znój od świtu do wieczora.
Lecz zimą, zimą świat przystaje,
Czekają cichych zmierzchów staje,
Niedźwiedziem człowiek jest, śpi, mruczy.
Owczarki śpią, kontrabas buczy.
Kontrabas dudni, księżyc omdlał,
Wypije wino drużba do dna,
Unosi mgła się ku niebiosom
I Śmierć po polach idzie, kosząc…
Lőrinc Szabó
Słuchając muzyki Mozarta
„Pogodnych godzin tylko mierzę przepływanie”,
kilka słów mówiło, pręt żelazny na ścianie
zegara słonecznego. I ja też czytałem
inskrypcję tę łacińską, tak bardzo być chciałem
owym wesołym starcem w głębi smutnej duszy,
co takie mądre kazał ryć litery w głupim
kamieniu… Chociaż, kto wie, czy błyskiem nie była
przelotnym lub jedynie czy się nie zrodziła
z przekory, z intuicji owa myśl? I we mnie
bywały one kiedyś… Teraz cienie ciemne,
od światła cięższe, tylko pozostały… Trzeba
ponad chmurami schwytać wieczne lśnienie nieba!
złocistą słońca powódź! jego morze! chwile
nieważkie, lotne, ciche jak skrzydła motyle,
jak pocałunki słodki czar lekkomyślności,
ją nade wszystko, w której upojenie gości,
młodzieńczą rozkosz, której ponowienie późne
żal tylko niesie, skargi i wymówki próżne:
jak alkohole lotną i z dzikich najdzikszą
tę ważkę świteziankę od błyskawic szybszą,
ten ogień błękitnoemaliowy, który
z szelestem się unosi spiralnie do góry,
zatacza z ukochanym ósemki i płynie
przez południa upalne i w zmierzchu godzinie!…
Wśród bagien i szuwarów, nad jezior obszary,
pod roziskrzonym niebem, ciałem tylko stary,
znów dzisiaj lecę… (Ejże! – mruczy we mnie owa
potworna prawda) …Tak, tak, trzeba mi od nowa
doścignąć dziś raz jeszcze ten lot bezcielesny,
mój Boże, to pływanie, jak za lat mych wczesnych
dzieciństwo to robiło: raz jeszcze z powrotem
wzbić się w górę jak komar powłóczystym lotem,
unosić jak syrena, łagodnie falować;
nie pragnę nic, jak tylko niezmiennie żeglować
po wiecznym czystym niebie, a i dzisiaj nawet,
gdy wyobraźnia niesie duszy mojej nawę,
gdy rozum mnie wstrzymuje, wnet unosi ona
obraz, co jak batuta w górę podniesiona
wskazuje trąby, skrzypce, potem lekko zgięta
rozbrzmiewać każe fletom z woli dyrygenta!
Więc kiedy światło, słońce, pogodę, jutrzenkę,
zapachów taniec, cichą niby wiatr sarenkę
trzeba mi teraz przynieść z błękitów wysokich,
z ich spienionych kipieli, stamtąd gdzie obłoki,
by mnie gorące, nowe prądy przenikały,
nie potwory z Grenlandii, zimne, jak ten biały
polarny niedźwiedź, czarny mors straszliwy,
przez które tyle cierpi biedak nieszczęśliwy,
że tak jak on bym wolał sprzedać piekłu ducha
i bojąc się ich grozy, lękając się słucham
Mozarta i o wiośnie przyszłej lub o lecie,
które minęło, myślę (a i ono przecież
już pięćdziesiąte piąte, więc też stare było!)
i westchnę; lecz, uzdrawiaj, znów obdarz mnie siłą,
muzyko, ty Wszechświata słodkie bólu tchnienie,
zaczarowany rytmie, błogie upojenie
nadziei, wiary: smuga złocista przez pokój
biegnie i w sercu niczym niezmącony spokój,
i szklanym żarem jasno promienie płonące,
pod morskim seledynem żywych liści lśniące,
i mądrość tych pogodnych starców, owa mądrość,
jaką zapewne posiadł ten, co radą mądrą,
ów zegarmistrz słoneczny, który „Non numero
horas nisi serenas”, swą przestrogą szczerą
upomina nas, kładąc te słowa łagodne:
„W pamięci chowam tylko godziny pogodne”.
Gyula Illyés
Świat wiecznych dzieł
przed jednym z obrazów Giotta
Z odległości siedmiuset lat, z ram twoich zwycięskich
wyciągając palec milczący,
o Giotto, twarz moją otrzyj,
od lęku wyzwól i klęski.
Granicą kraju jest twa rama złota.
Miecz, ogień, wojska jej nie zmogą,
nic nie przełamie. Tutaj zniszczenie i pomór!
Do tej ojczyzny gdybym mógł się dostać!
Nie oswojone jeszcze lata, dzikie, nagłe:
z pustkowi przemijania cicho,
z bezkształtnych lotnych piasków wzdycham
ku tobie, ku wam – też żyć pragnę!
Gdzie ład i spokój już. Gdzie dzielą tron jeden
cnota i piękno, jakaż prostota dziecięca!
Grzech za kratami, śmierć na łańcuch wzięta -
Świat wiecznych dzieł; stworzony przez człowieka Eden.
Otrzyj me serce, gdyś wzniósł je i znowu
upuszczasz. Idę, idę jeden z wielu
w procesji, która jeszcze nie zna celu,
a patrzy, gdzie już triumf, z uniesioną głową.
Każde prawdziwe dzieło: gniazdo oporu, fort i
przyczółek, bateria ogniowa,
by despotyczny detronizować
czas – wiejcie, wiejcie wspaniałe rewolty!
Z odległości siedmiuset lat, wy, świetliste plamy,
pocieszyciele i zwiastuny, i wy, straży ognie,
nasze zrywy powstańcze ku ojczyźnie, ciągle -
zamkniętej w złote ramy.
László Benjámin
Degradacja generała
Dwóch – z prawej, z lewej – sierżantów obcinało
moje naszywki, z piersi zrywało mi order,
a z ramion gwiazdki. Nigdy tylu doboszy
na moją cześć nie wyszło co na pohańbienie.
Wokół mnie w czworoboku stało wojsko,
ramiona, twarze wyprężone, oficerowie galowo uroczyści,
później, później po tym zacznie się wielki bankiet.
Z odległego balkonu przez lornetki
przyglądały się barbarzyńskiej ceremonii
zaproszone damy i panowie.
Nikt mojej twarzy nie widział. Do końca grałem tę hecę
z gębą niewzruszoną jak skarbiec, tak jak i wszyscy inni.
Jednak wraz ze spadaniem błyskotek spadały ze mnie lata,
spadał żałosny ciężar wspomnień, a kiedy już bez ozdób,
rangą niższy nawet od najmłodszych rekrutów,
znów sam stałem w czworoboku, jedyny poza tą farsą,
znów stałem się młody, jak niegdyś w szczerym polu,
kiedy na drżących nogach czekałem po raz pierwszy na natarcie wroga
i krzyczałem „Za ojczyznę!”, potykając się o trupy i rannych.
Wtedy mundur pozostał na mnie. Teraz go zdjąłem.
W złym miejscu szukałem ojczyzny; kolekcjonerzy orderów,
admiratorzy gwiazdek, koniec zgody, koniec konkurencji, dość już.
I szedłem już w innym kierunku, ku cichej pracy, aby
żyć pośród niewyróżnionych, troszczyć się z nimi o plony,
kryć się przed maszerującym wojskiem, podglądać majowy deszcz,
słuchać skrzypienia wozu i turkotania młyna,
śledzić przemarsze mrówek i patrzeć na miłość ptaków.
I dom, spokojny dom wznosić z dala od pól bitewnych.
Potem mnie rozstrzelali.
Przełożył Bohdan Zadura