książki / POEZJE

Inne tempo

Jacek Gutorow

Fragmenty e-booka Inne tempo Jacka Gutorowa, wydanego w Biurze Literackim 3 maja 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Rytuały

Sącze­nie lip­co­we­go świa­tła przez słom­kę
Przez całą burzę sło­my
Przez gęstwę lasu i jesz­cze
Przez opłot­ki żeber, gdy płu­ca napeł­nia­ją się
Świe­tli­stym powie­trzem
Przez polne dróż­ki, któ­re pro­wa­dzi­ły na świat
I te krę­te dro­gi wio­dą­ce doni­kąd, doni­kąd
Przez śli­wy i cze­re­śnie, rysu­nek gałę­zi
Na czy­stym nie­bie, gdy leżę w hama­ku
I czy­tam Owi­diu­sza
Przez nie­go też


Zielsko. Wspomnienie

Ziel­sko pod­cho­dzi­ło coraz bli­żej.
Wkra­cza­ło do gan­ku przez szpa­ry.
Her­bo­we zie­le­nie trza­ska­ły jak z bicza
i rzu­ca­ły cie­nie na nie­do­go­ny dnia.
Była trud­na, lep­ka wio­sna z supła­mi
szorst­kich bylin, któ­rych kolej­ne pię­tra
mel­do­wa­ły się na roz­kaz. Pod pal­ca­mi
biegł mesz­ko­wa­ty puls,
roz­cho­dzą­cy się po kątach jak po kościach.
Cały dom dosłow­nie pękał w sta­wach,
tam­ten splot łody­żek lub wężo­wi­sko
korzon­ków pod szaf­ką; tam­te wici w wolu­tach.
Żad­nej szan­sy na prze­ja­śnie­nie w gęsto wyple­cio­nych koszach
kolej­nych pokoi – ich uner­wio­na amfi­la­da
dawa­ła złu­dze­nie pozio­mu, ale tyl­ko na chwi­lę,
tak krót­ką, że led­wie star­cza­ło na oddech,
przy­garść chlo­ro­fi­lu, zakrze­płe­go tle­nu
bie­gną­ce­go krwio­bie­giem z gałąz­ki na gałąź
i dalej, bia­ły­mi wypust­ka­mi stro­pu i stry­chu.
To było auten­tycz­ne pod­la­sie.
O świ­cie ziel­ska wcho­dzi­ły przez okna, całe w akan­tach.


Sen

Wspi­na się na drze­wo bez korze­ni,
bez wia­do­mo­ści dobre­go i złe­go,
po grzą­skim nur­cie zie­le­ni i błę­ki­tu.
Wszyst­ko wyda­je się jakąś ale­go­rią lub meta­fo­rą,
krę­giem echa lub cze­goś na rze­czy.
Ale potem dostrze­ga, że to już bar­dziej drze­wo
wspi­na się po nim, bez korze­ni i bez wia­do­mo­ści,
niczym wiel­ka lar­wa nabie­ra­ją­ca kształ­tu
na tle szorst­kie­go nie­ba i cierp­kich owo­ców
bez nazwy tego lata.


Inne tempo

Zmie­nia tem­po,
jak­by zmie­niał bie­gi.

Jest kawa i są dwa słoń­ca.
Po chwi­li pada deszcz,
a on czy­ta dział ogło­szeń (to też poezja).

Jest. Są. Będzie­my.

Zapy­tu­je sam sie­bie o war­tość tego zsu­nię­cia się
w wol­ne miej­sce pozo­sta­łe po wyobra­że­niu.

Wyda­je się, że nic tam nie ma.

Ale to trwa krót­ko:
pod koniec sło­wa
wymy­śla­ją kolej­ną intry­gę.

Bie­rze go inne tem­po.


Ale przecież romantyzm się skończył

Zagaj­nik wyglą­da jak powie­lo­ny.
Sto­imy w wystu­dio­wa­nych pozach,
mącąc kli­mat chwi­li
samym swo­im zapa­trze­niem.


Na temat

Skąd się bio­rą wier­sze?

Wyska­ku­ją
z ciem­nych miejsc,
gdzie było im nie­wy­god­nie.

Potem toczą się jak doj­rza­łe jabł­ka
i wpa­da­ją wprost w otwar­te ręce.

Cza­sem ręce są zaci­śnię­te.


 

Kasztan

Stał wynio­śle przed gan­kiem, jak­by trzy­mał war­tę i strzegł całe­go gospo­dar­stwa. Tkwił tam od zawsze. Latem rzu­cał ogrom­ny cień, a my bie­ga­li­śmy z luster­ka­mi i rzu­ca­li­śmy zającz­ki na świe­żo otyn­ko­wa­ne ścia­ny domów i okna sąsia­dów. Wokół ogrom­ne­go pnia urzą­dza­li­śmy pik­ni­ki: robi­li­śmy namio­ty z koców, a potem opie­ra­li­śmy się ple­ca­mi o krą­głe, drew­nia­ne opar­cie i pili­śmy oran­ża­dę roz­pusz­cza­ną w kra­nów­ce. Chro­ni­ło nas różo­we, prze­fil­tro­wa­ne świa­tło.

W pew­ną burzo­wą noc, przed świ­tem, ude­rzył w nie­go pio­run. Rano ujrze­li­śmy go leżą­ce­go – pobi­te, prze­wró­co­ne, bez­bron­ne drze­wo. Jesz­cze potęż­niej­sze niż przed­tem. Mogli­śmy bie­gać po mamu­cim pniu i wężo­wych kona­rach. To była jesz­cze jed­na radość, choć kasz­tan umie­rał.

Two­je kona­ry two­rzy­ły koro­nę świa­ta.
Prze­cho­dzi­ło się pod taką arka­dą i mówi­ło:
sto­imy na grun­cie moc­nych spo­jeń.
Dołem bie­gły gir­lan­dy i świa­tło zdu­szo­ne
jak cukro­wa mia­zga. Zazdro­ści­ła nam
cała wio­ska. Wie­czo­rem wcho­dzi­ło się w gąszcz
pal­cza­stych liści i brnę­ło przez rosną­ce cie­nie,
pod mali­no­wy­mi smu­ga­mi zacho­du.
Byłeś nagle roz­dar­tym, ukrzy­żo­wa­nym drze­wem
o jed­nym nie­mym spoj­rze­niu.
Byłeś nie­roz­po­zna­nym koń­cem snu
i naj­dłuż­szą wyli­czan­ką.
Szli­śmy gęsie­go, jak India­nie,
któ­rym włos z gło­wy nie spad­nie,
bo są pod opie­ką roz­ło­ży­ste­go boga.
Dzi­siaj powie­dział­bym: kamień na kamie­niu.
Wte­dy ska­ka­ło się z gałę­zi na gałąź
i ani śni­ło o cie­le z wbi­tą drza­zgą
i ranie scho­wa­nej pod ban­da­żem


Bez tytułu

Wojt­ko­wi

Wymy­ślasz wiersz.
Przed snem.
Ukła­da się jak marze­nie.
Każ­de sło­wo.
Nie musisz wsta­wać
i zapa­lać lamp­ki.
Wiesz, że rano
będziesz go pamię­tał.
W koń­cu nie­czę­sto
piszesz wiersz.

Rano, zaraz po prze­bu­dze­niu,
two­ja pierw­sza myśl:
wiersz.
Ależ tak, pamię­tasz.
Każ­de sło­wo.
Jed­nak teraz
sło­wa mają tre­mę.
Nie chcą zalśnić
peł­nym bla­skiem.

Kie­dyś zro­zu­miesz,
cze­go ci będzie żal.
Nie zgu­bio­ne­go wier­sza,
nie lśnią­cych słów,
lecz sie­bie same­go
w tam­tej chwi­li
przed snem,
gdy nie musia­łeś wsta­wać
i zapa­lać lamp­ki.

O autorze

Jacek Gutorow

Urodzony 12 września 1970 roku w Grodkowie. Poeta, krytyk, tłumacz. Pracuje w Instytucie Filologii Angielskiej Uniwersytetu Opolskiego. Laureat Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1998), Fundacji Kultury (2003) oraz Nagrody im. Ludwika Frydego (2003). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Gdynia oraz Nagrody Mediów Publicznych Cogito za opublikowany w 2008 roku tom Inne tempo. Mieszka w Opolu.

Powiązania