Opublikowana właśnie przez Piotra Sommera autorska antologia poetów amerykańskich to wydarzenie dużej rangi. Nie jest to jedynie drugie wydanie książki z 1996 roku (przypomnę, że pierwsze wydanie nosiło tytuł Artykuły pochodzenia zagranicznego i ukazało się w gdańskim wydawnictwie Marabut). Nowa edycja zawiera co prawda wszystkie przekłady znane z poprzedniego zbioru, ale to jedyne podobieństwo. Zmieniła się bowiem – i poszerzyła – lista autorów tłumaczonych przez Sommera. W książce z 1996 roku Pan Piotr przedstawił nam poetów w kolejności chronologicznej, wedle dat urodzenia. Tom otwierał więc e.e. cummings, po którym do głosu dochodzili John Berryman, Robert Lowell, Frank O’Hara, John Ashbery, Allen Ginsberg i Charles Reznikoff. W obecnym, drugim wydaniu kolejność jest podobna, ale jednak nie taka sama – pierwszym zaprezentowanym poetą jest Reznikoff, który w ostatnich latach był obiektem szczególnej troski i atencji Sommera. Pojawiają się też nazwiska nowe: John Cage, Kenneth Koch i August Kleinzahler. Zniknęły noty o poszczególnych autorach, pojawił się za to znakomity szkic będący podsumowaniem Sommerowej przygody z poezją amerykańską.
Ważne ostrzeżenie: antologia Sommera nie rości sobie prawa ani do wyłączności, ani tym bardziej do krytycznego obiektywizmu. Jej celem nie jest prezentacja najważniejszych tekstów i projektów poetyckich powstałych w Stanach Zjednoczonych po drugiej wojnie światowej. Jest to zbiór w najlepszym tego słowa autorski, subiektywny, wyrastający z fascynacji poszczególnymi poetami, a często i wierszami. To takie “zbieranie kwiatów” – fraza ta kryje się w greckim słowie anthologia i bardzo dobrze oddaje charakter Sommerowego wyboru. Jest to bowiem wybór niezwykle staranny, w dużym stopniu oszczędny i liczący się z efektem końcowym.
Książka posiada własny rytm – dyskretny, ale jednak wyczuwalny. Jest to rytm poszczególnych tekstów literackich (piszę “tekstów”, bo oprócz wierszy mamy na przykład anegdoty Johna Cage’a i przezabawne jednoaktówki Kennetha Kocha), ale i rytm zamieszczonych w książce reprodukcji obrazów Jane Freilicher, malarki z kręgu szkoły nowojorskiej. W malarskich miniaturach Freilicher uderza niezwykły wprost zmysł równowagi pomiędzy różnymi planami, źródłami światła i przedstawionymi obiektami. Dobrym tego przykładem jest zamieszczona na okładce reprodukcja obrazu At Night (“W nocy”, 1997). Inny obraz (My Cubism, “Mój kubizm”, 2004) stał się dla tłumacza punktem wyjścia do tekstu zamieszczonego na końcu książki (zatytułowanego “Z tej i z tamtej strony szyby”), z którego wynotowuję kilka zdań: “Wszystko tu trochę umowne… trochę domyślne… trochę niezobowiązujące… wszystko pokazane skrótem… Status najbardziej pewny i kształt najbardziej precyzyjny mają tu rzeczy intymne, dotykalne i zmysłowe. A status najpewniejszy posiada człowiek, którego na obrazie nie ma, ale którego obecność jawi się nam bez trudu”. Trudno o celniejsze słowa opisujące charakter tej antologii.
Mam wrażenie, że przygotowując drugą edycję Sommer nieco grubszą kreską podkreślił jakości nadające książce charakter dzieła zamkniętego, jednorodnego. Bodaj najmocniej objawia się to w licznych nawiązaniach do powojennego malarstwa amerykańskiego. Po kilkukrotnej całościowej lekturze tomu nie odstępuje mnie poczucie, że O krok od nich to nie tylko “przekłady z poetów amerykańskich” – to również fascynująca historia przełożeń poezji i malarstwa, obrazów widzianych i opisywanych, poddających się spojrzeniu i stawiających opór. Wątek ten jest na przykład dyskretnie obecny w wierszach Reznikoffa, którego ideałem był obiektywny zapis rzeczywistości, który jednak (na szczęście dla nas) nie potrafił poprzestać na spojrzeniu i zapamiętywał wszystkie obrazy. O wielkości Reznikoffa świadczy między innymi umiejętność zdyskontowania napięcia powstającego na stykach spojrzenia i pamięci. Fascynacja obrazem zderza się z silnie odczuwaną powinnością pozostawienia świadectwa.
Związków malarstwa z poezją najłatwiej dopatrzymy się w poezji O’Hary i Ashbery’ego. U O’Hary jest to fascynacja poszczególnymi obrazami i twórcami, a także pierwszym impulsem pchającym malarza do namalowania obrazu (dobrym przykładem jest wiersz “Dlaczego nie jestem malarzem”). Z kolei Ashbery’ego interesuje moment percepcji i problematyzacja pojawiająca się na styku obrazu i słowa. W kluczowym wierszu “Autoportret w wypukłym wierszu” (po raz pierwszy otrzymujemy przekład całości) amerykański poeta proponuje serię medytacji nad takimi kwestiami jak prawda malarstwa, referencyjny wymiar literatury, charakter naszego poznania czy status rzeczywistości poddanej retorycznym zabiegom artysty. I pisze choćby tak: “Słowa to tylko spekulacja…/ Szukają, lecz nie potrafią znaleźć znaczenia muzyki…/ Chciałoby się wysunąć rękę/ Poza kulę, ale jej kształt/ I to, co ją unosi, nie pozwala”. Nie sposób zresztą streścić tego poematu, który jest nie tyle ekspozycją wybranych motywów, co instalacją programu, który ma dopiero umożliwić artykulację znaczeń – poemat każdorazowo przygotowuje scenę lektury, która może podążać w różnych kierunkach.
Piotr Sommer interesująco omawia ten wątek w posłowiu: “Niektórzy poeci amerykańscy patrzą na swoją przestrzeń, miejską lub pozawiejską, podobnie jak malarza: z bliska i jednocześnie z pewnej odległości – z jednej i z drugiej strony szyby, od zewnątrz i jakby od środka. Przy czym skrót zewnętrzności i wewnętrzności łączy w sobie zarówno perspektywę kogoś, kto patrzy, medytujące ja (a medytacja jest w tych wierszach dość oczywistym kształtem obserwacji), jak i sam gest języka, styl albo metodę”. W zdaniach tych kryje się, jak sądzę, jedno z kryteriów przyświecających tłumaczowi w doborze poetów i pracy nad poszczególnymi wierszami. U niektórych poetów (na przykład u Ashbery’ego) akcent będzie padał na “medytujące ja”, u innych (na przykład u e.e. cummingsa) – na “gest języka”; jeszcze u innych (na przykład u Kocha) zaakcentowane będzie napięcie między poetą i czytelnikiem. Wszystkimi przypadkami rządzi jednak zasada “nieoczywistości” – wiersz musi się dopiero stać sankcją swojego istnienia, a sposób istnienia dzieła przypomina raczej wariacje na temat niż sam temat.
O translatorskim rzemiośle mówić nie wypada, bo mamy do czynienia z prawdziwym mistrzostwem, tak na poziomie odczytania, jak na poziomie językowej ekwiwalencji. Być może warto tylko zwrócić uwagę na fakt, że nie bacząc na entuzjastyczne oceny istniejących przekładów Sommer stale nad nimi pracuje, proponując coraz to nowe rozwiązania i komentując własną pracę translatorską w znakomitych szkicach; uwagę zwraca choćby ten poświęcony tłumaczeniu Reznikoffa, zamieszczony w Artykułach pochodzenia zagranicznego. Sommer jest unikalnym przykładem tłumacza wiecznie niezadowolonego, ujmującego swoją pracę w kategoriach nieledwie etycznych. Bo chodzi nie tylko o przekład – chodzi również o to, aby odświeżać i poszerzać istniejące rejestry języka polskiego, zwiększać pojemność polszczyzny w takim stopniu, by oddała sprawiedliwość oryginałom. I tak się właśnie dzieje – przekłady czyta się nie tylko jak dobrą polską poezję, ale również jak poezję wytyczającą polszczyźnie nowe szlaki: myślowe, kulturowe, ale przede wszystkim językowe. Wiadomo zresztą, że polska recepcja Amerykanów – dokonująca się w dużej mierze za sprawą przekładów Sommera – miała i ma ścisły związek z rozwojem młodej polskiej poezji. A Sommerowe niezadowolenie odnajduje odbicie w niezadowoleniu znacznej części młodych polskich poetów poszukujących nowego idiomu poetyckiego.
O krok od nich to antologia, która pozostanie z nami na bardzo długo. Nie da się jej przeczytać za jednym zamachem, od deski do deski. To raczej propozycja na dłuższą metę; zbiór, z którym przyjdzie nam się oswajać stopniowo, i w którym będziemy odnajdywać kolejne perełki, jakbyśmy czytali książkę po raz pierwszy.