Jacek Gutorow: Ulubiony gwiazdozbiór?
Simon Armitage: Bliźnięta. Mój znak. Nie jestem astrologiem, ale akurat te gwiazdy układają się w przekonujący wzór.
Zoom! to między innymi „zmiana ustawienia ostrości”. W twojej pierwszej książce można odnaleźć dwie perspektywy – z jednej strony osobiste, quasi-autobiograficzne narracje, z drugiej zaś dystans do samego siebie, dyskrecja, liryka roli. Pomówmy o pierwszej z tych perspektyw…
Kiedy pisałem wiersze do pierwszej książki, w moim życiu rzeczy następowały bardzo szybko po sobie – można więc mówić o autobiograficznym wymiarze tego tytułu. Miałem też świadomość, że chcę uciec od obrazu poezji jako czegoś zakurzonego i niemrawego, że chcę pisać energicznie i w sposób wylewny. Co do optycznych konotacji tytułu, to powiedziałbym, że słowo „zoom” odnosi się do uważnej obserwacji wydarzeń i przedmiotów. Mogłoby to pomóc w rozwinięciu znaczenia: to, co poszczególne, miałoby być metaforą tego, co ogólne bądź uniwersalne.
Czy bliskie są Ci postulaty obiektywizmu i poezji bezosobowej (to druga perspektywa)? Poezja jako rodzaj obiektywizacji, w wyniku której kontroluje się i oswaja nieświadome i nie dające się wyartykułować treści?
Nie wiem. Poprzez poezję chcę chyba tworzyć znaczenie. Wierzę, że życie jest pozbawione sensu i że znaczenie musi być tworzone, bo nie da się go odkryć. Poezja to jeden ze sposobów produkcji i zarazem rytualizacji znaczenia. Jeśli można przeistoczyć jakąś ideę w wiersz, to zapada on głęboko w pamięć, a może również w muskuły. Rodzaj wykrzyknika w czasie.
W twoich wierszach jest trochę świadomego niezdecydowania i braku rozstrzygnięć. Czy zaryzykowałbyś tezę o poetyce otwartej – i czy dałoby się powiedzieć, że dwudziestowieczną poezję brytyjską oraz irlandzką charakteryzuje ciągłość kwestionowania i podważania instytucji wiersza zamkniętego, tzn. wiersza o wyraźnie zarysowanych konturach i silnie zaznaczonym przesłaniu?
Z grubsza: podziwiam tych poetów, którzy unikają konkluzji i nie postrzegają siebie jako ludzi mających gotową na wszystko odpowiedź. Po prostu odczuwają potrzebę wyrażania swoich lęków i idei, a ich wiersze to bardzo często stawianie kolejnych pytań. Nie wierzę w fakty czy w prawdę. Są tylko wersje. Wiersze to wersje – są następstwem uczuć, których nie sposób dowieść na drodze logicznego rozumowania.
Kim jest Robinson pojawiający się w tomie Kid? Alter ego? Maską? Postacią fikcyjną?
Robinson to postać stworzona przez amerykańskiego poetę Weldona Keesa, który – jak sądzimy – popełnił samobójstwo w latach pięćdziesiątych. Uwielbiam jego wiersze, a zwłaszcza cykl wierszy o Robinsonie. Przywróciłem Robinsona do życia w latach dziewięćdziesiątych. Jest chyba maską i alter ego. Tym, który siedzi w środku.
Jakich poetów czytasz w tej chwili?
Szczerze mówiąc, unikam teraz czytania poezji, jako że jestem w trakcie pisania, a łatwo ulegam wpływom. Ostatnio czytałem sporo książek o drzewach.
Podkreślano twoją fascynację ideą porządku. Czy jest ona związana z jakąś głębszą fascynacją? A może wiąże się z możliwością nieporządku, szaleństwa, transgresji? Czy porządek jest dla Ciebie czymś wewnętrznym, czy też raczej czymś narzuconym, dzięki czemu chcesz oswoić to, co irracjonalne?
I to, i to. Rzecz sprowadza się do czegoś, co nazwałbym nieomal fizjologiczną potrzebą rytualizacji – a porządek, na przykład wzór czy forma, jest rodzajem rytuału. A przechodząc na jeszcze bardziej podstawowy poziom: uważam, że wiersze powinny zapadać w pamięć, a przecież łatwiej zapamiętać wiersze oparte na formach niż wiersze zupełnie ich pozbawione. Świat jest z natury chaotyczny – po co wytwarzać dodatkowy chaos? Porządek to artyzm, artyzm zaś odróżnia nas od innych żyjących istot. Oczywiście człowiek w wierszu to człowiek obsesji. Dla niego porządek jest przymusem, nieomal autyzmem. Ta żądza porządku ma jakieś zatrważające konsekwencje polityczne.
Zoom! nasuwa skojarzenia z widzeniem i zmianą perspektywy. Ale można też wyczuć u Ciebie obsesję na punkcie mowy, dźwięków i rytmów. Mam wrażenie, że uwielbiasz przysłuchiwać się temu, co i jak ludzie mówią. A przy tym ciągle zmieniasz częstotliwości, tak że Twoje wiersze otwierają się na różne głosy: odległe i bliskie, wyraźne i niewyraźne, ustawione i nie. Poeta jako „centrala telefoniczna”?
Tak, to interesująca myśl. Żyjemy w epoce obrazów i potęgi filmu. Wzrok to najłatwiejszy ze zmysłów i na nim głównie się opieramy. Świat postrzegamy przede wszystkim jako obraz. O naturze wszechświata czy mikroświata też myślimy w kategoriach wizualnych. Ale wiersze zrobione są z języka, a język to zjawisko widmowe. Zawsze pragnę, aby moje wiersze brzmiały jak mowa potoczna, a nie coś zapisanego czy wydrukowanego.
Czy mógłbyś powiedzieć coś o strukturze książki CloudCuckooLand?
Tom składa się z trzech części: pojedyncze wiersze („Thin Air”); cykl poetycki [(„The Whole of the Sky” („Całe niebo”)] i wierszowana sztuka („Eclipse”). Elementem wspólnym jest astronomia, a także lokalizacja. Książka łączy najodleglejsze części znanego nam świata z pewnym niewielkim miejscem na naszej planecie – wioską Marsden, gdzie urodziłem się i wychowałem. To wioska, nad którą często zbierają się chmury, i która posiada miejscowy mit, w którym pojawia się kukułka [CloudCuckooLand to po polsku „chmurokukułkolandia” – J.G.]. Instrumentem bądź ścieżką, poprzez który/którą oba obszary się łączą, jest teleskop. Chciałem pokazać, jak nasze rozumienie wszechświata jest całkowicie uwarunkowane i ograniczane przez ziemskie doświadczenia – i że nie ma ono w sobie nic z naukowego obiektywizmu. Poezja i nauka spełniają tę samą funkcję – proponują modele. Trzeba przyznać, że nauka jest „dokładniejsza” przy przewidywaniu ciągu przyczyn i skutków!
Czy twoje książki to fragmenty jakiejś większej całości, czy też osobne całostki?
Tworzą chyba rodzaj dziennika, do którego się powraca. Raczej dziennika stylu i myśli niż wydarzeń i doświadczeń.
Całe niebo pełne jest symetrii, korespondencji, powtórzeń. Idea powtórzenia nasuwa myśl o nieodwracalnej stracie i nostalgii. Usiłuje się powtórzyć przeszłość i wie się, że to niemożliwe. Rodzaj pata bądź impasu. Czy nazwałbyś CloudCuckooLand książką sytuacji bez wyjścia i impasów? A może zapisem radzenia sobie z nimi?
Przywołałeś słowo, które trafia w sedno: impas. Albo inaczej pat – zderzenie nieruchomych przedmiotów i nieokiełznanych mocy. Perspektywa astronomiczna sprawia, że nasz pogląd na życie zaczyna przypominać coś, co dałoby się wyrazić słowami „wszystko i nic”. W porównaniu z ogromem czasu i przestrzeni jesteśmy zupełnie bez znaczenia – ale przecież ten ogrom może być doświadczany tylko przez nas. Może jest to inna forma zmieniającego się „ustawienia ostrości”, aby powrócić do twoich wcześniejszych uwag?
Jak określiłbyś częstotliwość swojego głosu w tomie Killing Time?
Killing Time to książka skończenie polityczna. Mój głos jest w tym poemacie zdecydowanie cyniczny – zwłaszcza wobec mediów i sposobów informowania o wydarzeniach na świecie. Medialne wiadomości to z jednej strony biznes, a z drugiej rozrywka. To ilustracja tezy, że nie ma takiej rzeczy jak prawda, przy czym jednocześnie traktuje się prawdę jako pewien obiektywny fakt. Kiedy pisałem ten poemat, uważałem, że masowe cierpienia i niesprawiedliwości na tym świecie spowodowane są przez ludzi, którzy nagrywają i przekazują informacje. Każdego ranka wiadomości wpływają na nasz psychologiczny barometr, a są to przecież informacje autorskie, subiektywne, obliczone na efekt. W wierszach upubliczniam zazwyczaj osobiste doświadczenia – w przypadku Killing Time jest odwrotnie.
Pomówmy o twoich zainteresowaniach muzycznych…
Lubię różne rodzaje muzyki, od klasycznej po trip-hop. Jednak wychowałem się w epoce punkowej i post-punkowej – i to jest moja główna miłość. Napisałem ostatnio dużo piosenek – przeważnie do filmów lub do audycji radiowych – i wciąż fascynuje mnie różnica między tekstami piosenek oraz poezją. Wiersze są samowystarczalne – tekst i muzyka w jednym. Ale w tekstach piosenek trzeba zostawić margines dla muzyki – nie można sobie pozwalać na rywalizację – co oznacza, że pozbawia się słowa części ich mocy oraz że unika się zawiłych konstrukcji językowych i znaczeniowych.
Nazwano Cię „poetą nowej generacji”. Co Ty na to? Czujesz się częścią historii poezji brytyjskiej? No i co ze słowem „brytyjskiej”?
Słowa „brytyjska” i „brytyjski” są tak politycznie naładowane, że używam ich z ostrożnością i raczej rzadko. No ale stąd jestem, taki jestem. Wystarczy rzut oka na moje wiersze, a widać, że muszę być stąd, i że napisane są tak, aby pobrzmiewała w nich moja „tutejszość”. Sądzę przy tym – oczywiście odzywają się tutaj moje uprzedzenia – że poezja to największe osiągnięcie Wielkiej Brytanii: myślę o jej spuściźnie, historii, ciągłości. I oczywiście jestem dumny z tego, że myśli się o mnie jako części tej historii. Hasło „Nowa generacja” było o tyle interesujące, że prowokowało do dyskutowania, pisania, kłócenia się etc. – ale właściwie nigdy nie spotkałem się z konkretnym opisem tego ruchu. Bękarty Margaret Thatcher?
W tomie The Universal Home Doctor pojawia się problematyka ciała i fizjologii…
To osobista książka. Ciało staje się pejzażem. Sądzę, że jeśli nie wierzy się w Boga, wówczas nie wierzy się w ideę duszy – a wtedy to ciało staje się całością. A zatem umysł i ciało nie są dwoma odrębnymi elementami. Ostatnio bardzo interesowałem się body art – sztuką ciała, tworzenia na ciele, ciałem jako sztuką. Przeraża mnie i imponuje mi sposób, w jaki wielu artystów plastyków (np. Antony Gormley) włącza swoje ciała w tworzone dzieła. Być może The Universal Home Doctor jest próbą osiągnięcia tego samego w wierszach.