William Carlos Williams w przekładach Julii Hartwig to poeta delikatny i dyskretny.
Nie zawsze taki był. W twórczości tej od początku dało się wyróżnić różne częstotliwości i pasma poetyckie. Mamy Williamsa imażystycznego, eksperymentalnego, witalistycznego, wreszcie epickiego (pisany w późniejszych latach wspaniały poemat Paterson). Jest Williams z trudem nadążający za słowami, ale także Williams ufryzowany, nieco aktorski, kierujący w stronę czytelnika ironiczne, a w każdym razie zawadiackie spojrzenie. Dla jednych są to maski. Dla innych – różne tempa poetyckiej wypowiedzi.
Williams w odczytaniu Julii Hartwig to poeta wyciszonej, wyważonej, precyzyjnej frazy, ktoś liczący się ze słowami, wiernie oddający detale otaczającego świata. Pani Hartwig świadomie, jak sądzę, i z pełnym przekonaniem zaproponowała nam Williamsa minimalistę. Wystarczy przeczytać dwa wiersze otwierające tom jej przekładów – „Czerwoną taczkę” i „Młodą kobietę w oknie” – aby w pełni docenić, jak jakości te przekładają się na konkretne rozwiązania poetyckie. Oba utwory są wstępem do sekwencji kapitalnej w każdym calu. Spóźniony śpiewak to zbiór różnokolorowych okruchów, z których każdy jest osobnym, miniaturowym światem. Czytając Williamsa nie należy jednak ulegać złudzeniu, że można te światy zsumować, czy też wycisnąć z nich esencję. Wręcz przeciwnie: poeta ten jest upartym detalistą, który poza fragmentami świata nie widzi.
Zaproponowany przez Julię Hartwig wybór jest kolejną próbą interpretacji Williamsa. Nie znaczy to, że tłumaczka przekładała te a nie inne wiersze kierując się jakimś imperatywem krytycznym czy przekonaniem o słuszności tej a nie innej strategii estetycznej. Powiedziałbym raczej, że mamy tu do czynienia z interpretacją instynktowną, dokonującą się na zapleczu poetyckiej wrażliwości i wyobraźni. Wszak Julia Hartwig to także znakomita poetka, która, jak to sama ujmuje w posłowiu do tomu, kierowała się w doborze tekstów „sercem i poetyckim słuchem”. Nic dodać, nic ująć.
Zresztą jest w Spóźnionym śpiewaku wiersz, który mówi o tej poezji więcej, niż byliby w stanie powiedzieć nawet najbardziej elokwentni i kompetentni krytycy. W utworze zatytułowanym „Rozmówcy” Williams daje nam wspaniałą pochwałę kwiatów, które pozostają sobą „wśród burzliwej zamieci/ żółtych gałązek, zielonych ostrzy/ liści, czerwono nakrapianych płatków” i wielu innych efektów:
Ich rozmowa spokojnie toczy się dalej
ponad kawą i hałaśliwą wymianą słów
Czy nie jest tak, że do takiej rozmowy zaprasza nas każdy dobry wiersz? A w zbiorze przygotowanym przez Panią Hartwig takich wierszy jest nadzwyczaj wiele. Wyzwalają one poetycką energię o rzadkiej urodzie i czystości. Warto to docenić, tym bardziej, że w twórczości amerykańskiego poety zdarzały się potknięcia i wpadki. W Spóźnionym śpiewaku ostateczny szlif należy bez wątpienia do tłumaczki, która dokonała fachowej ekspertyzy dzieła i wybrała z niego to, co szczególnie zasługuje na uznanie. Oczywiście zawsze można polemizować z dokonanym przez tłumacza wyborem, ale czy takie zastrzeżenia mają sens? Każdy dobry poeta mówi wieloma głosami, ale przekonanie o możliwości przełożenia „całego poety” wcale mu dobrze nie służy. Wręcz przeciwnie. W gruncie rzeczy o wiele trudniejsze jest pokazanie, jak wiele zależy od jednego spojrzenia, jednego akcentu czy, dajmy na to, jednej częstotliwości poetyckiej. Zawężenie obrazu pozwala na niezwykłą koncentrację poetyckiego komunikatu – rzecz szczególnej wagi w przypadku poety, który skutecznie kwestionował prawomocność poezji jako instytucji, której celem miałoby być dostarczanie czytelnikowi idei bądź przesłań.
Williams jest poetą wymagającym. Ale jest też poetą lekkim, wręcz przelotnym, i łatwo nawiązującym kontakt z przedmiotami. Tłumacz musi nadążyć za tą lekkością. Musi biec przez język równie szybko i dokładnie. Moje pierwsze wrażenie: w Spóźnionym śpiewaku rytm jest równy i przekonujący. Ludzie, miejsca i przedmioty pojawiają się we właściwej kolejności i, bo ja wiem, z jakąś nieuchronnością? Tej ostatniej nie należy mylić z logiką; byłaby to raczej nieuchronność poetyckiej wyobraźni, błękitna i starta na proch słów. Williams pozostaje niezmordowanym obserwatorem, czemu daje wyraz w lirycznych błyskach i fantastycznych refleksach – bo tak też można nazwać te wiersze, które ciążą ku światu. Nie wiem, czy dałoby się znaleźć poetę o większym apetycie? Trzeba tylko chcieć patrzeć:
Nigdy nie znuży mnie ten widok,
znajduję w nim zawsze wytchnienie,
bo jest tu ułamek świętości,
który odnaleźć można w co zacniejszych rzeczach.
(„Zbliżając się do miasta”)