Medytacja
Problem granicy: w mgnieniu oka kilkanaście wron
traci indywidualność i staje się stadem. Podobnie teraz -
narwane sekundy znikają w kwadransach, kwadranse
przelewają swoją wartość na konto popołudnia.
Czas płynie, ale przestrzeń nie jest gorsza:
stado wron przecina skosem niebo. Jakby nowy kontynent
wychodzący naprzeciw właśnie rodzącym się kartografom
i ich snom. Wcześniej czy później stado rozpadnie się na
pojedyncze ptaki. Morze podzieli się na fale. Z fal powstaną krople.
Misterne popołudnie rozsypie się na ziemi jak ziarno
w dogasającym świetle zachodu. Wszystko będzie policzalne.
Pokój cichy jak zegar pozbawiony wskazówek.
Zawsze interesował mnie proces powstawania wiersza. Często mówi się o natchnieniu, sądzę jednak, że mamy do czynienia z czymś o wiele bardziej skomplikowanym, wielofazowym i rozgałęzionym (choć do pojęcia „natchnienia” nie mam zastrzeżeń). W którym momencie kończy się strumień świadomości, a zaczyna wiersz? Jaki jest pierwszy impuls?
„Medytacja” jest przykładem wiersza, który powstał w wyniku przypadkowych skrzyżowań i nałożeń. Pierwsze zdanie wyjąłem z listu od przyjaciela. W pewnym momencie przyjaciel wspomniał o problemie granicy – poszczególne elementy zlewają się w jedną masę, pojedyncze egzemplarze przechodzą w rodzaj. Tego samego dnia tłumaczyłem wiersz Dereka Walcotta dla Magdy Heydel. Pojawił się w nim obraz zegara bez wskazówek. Poczułem, że mam początek i koniec wiersza, którego tematem mogłoby być rozklejanie się czasu i nuda. Stanąłem przed klasycznym problemem rozwiązywacza łamigłówek słownych: jakie powinny być kolejne linijki, aby móc przejść od pierwszego do ostatniego wersu? W takich przypadkach wolę pomagać sobie konkretnymi obrazami. Z pomocą przyszedł John Keats, nad którego poezją pracowałem właśnie ze studentami. W jego jesiennej odzie pojawia się obraz ziarna sypanego na ziemię i prześwietlonego światłem zachodzącego słońca. Gotowy wiersz można zatem odczytywać jako medytację nad historią i pochodzeniem wiersza. I to już było prawie wszystko.
Ostatni dzień wakacji
Świat zbudowany z obserwacji
dokonywanych na polecenie dziecka:
odległy latawiec, kocie gówienka, lokomotywa z białą falbanką.
Świat przezroczysty, wyjaśnialny jedynie w języku spojrzeń.
Świat, w którym dowód na istnienie Boga można przeprowadzić
za rączkę; a teraz jeszcze poproszę niebo i gwiazdy ze stryszku…
Mapy tego świata tracą aktualność zanim jeszcze o nich pomyślisz -
ścieżki i dróżki przykryte pianą chwil, sensy ulotne jak
tabliczka mnożenia powtarzana pod koniec fajnych wakacji.
Cóż jeszcze można dodać do ostatniego dnia?
Za oknem niebo odbywa próbę generalną, bo jesień
rozplakatowana jest już w całym mieście.
Ten wiersz najlepiej zrozumieją ojcowie, którzy przemierzają kilometry pchając wózek. Latem 2000 roku spędzałem całe godziny krążąc po śródmieściu Opola – doświadczenie nowe i silne, bo przez długi czas codziennie odbywa się długie, bezcelowe spacery, podczas których siłą rzeczy dostrzega się o wiele więcej szczegółów, umykających nam we „wcześniejszym” życiu. Świat może wtedy stać się na chwilę „przezroczysty”, odarty z wszelkich oczekiwań i wspomnień. Wiersz włączyłem do tomu z uwagi na jedną przerzutnię, z której do dzisiaj jestem dumny: „dowód na istnienie Boga można przeprowadzić/ za rączkę”. To także rodzaj religijności, jak sądzę. Zarówno tytuł wiersza, jak i jego ostatnie zdanie, mają trochę zburzyć ojcowską błogość i przypomnieć o pewnych smutnych acz koniecznych rzeczach. Pojawiają się elementy z zupełnie innej bajki, choćby „tabliczka mnożenia”. Zależało mi na efekcie ckliwości, taniego kiczu, czegoś w rodzaju filmowej sceny, kiedy następuje rozstanie i na ekranie widać tylko osobę machającą ręką.
Inwokacja
Siedzimy przy stole:
nasze dłonie, twarze.
Które z nas opowie historię?
Deszcz puka do okna.
Gwiazdy na talerzu.
I Księżyc.
Nasza rozmowa będzie długa
jak sen kolorowej spirali
wśród wysokich topól.
Będziemy zbierać słowa z wiatru
a w szklanej kuli rozjarzy się Słońce
i morze z żaglami.
Słowa wskażą nam drogę na świat.
Będziemy stali przy oknie
w blasku wszystkich ścieżek.
Lecz to potem. Jeszcze dzielimy się
chlebem i winem, kołysząc historię
zamarłą w bezruchu.
Siedzimy w pokoju, który jest światem.
Światem przekreślonym na krzyż.
Milczymy.
Lecz zaczniemy mówić.
Słowo wskaże nam drogę.
Wiatr wypełni ten pokój.
Gwiazdy spadną na ziemię.
I Księżyc.
W naszych oczach zapali się światło.
Światło oślepi historię.
Historia wypadnie nam z rąk.
Lecz to potem. Na razie siedzimy przy stole.
Uśmiechamy się.
Które z nas opowie historię?
Tworzymy gwiazdę o równych ramionach
w pokoju, który jest światem.
To taki „rodzinny” wiersz. Żyjemy obecnie w świecie, w którym obraz rodziny kształtowany jest przez reklamy. Typowa nowoczesna polska rodzina: przebojowy ojciec z telefonem komórkowym, matka jako nieustępliwa bussinesswoman, dzieci przygotowywane do życia w nowym, wspaniałym świecie, pełnym świateł, muzyki i przyjemności, świecie bez jakiejkolwiek sankcji. „Inwokacja” nie jest krytyką takiego życia. Jest za to próbą przeniknięcia świata zewnętrznego i dotarcia do duszy nowoczesnej rodziny. Co dzieje się za kulisami, we wnętrzu tej wspaniałej komórki społecznej? Interesuje mnie pojawiający się tutaj patos, wierzę bowiem, że nawet za najbardziej powierzchowną egzystencją skrywa się jakiś dramat, który jest prawdziwy i który wyrasta z głębi naszej osobowości.
Jak słusznie zauważyli niektórzy czytelnicy, wiersz napisany został w cieniu Zbigniewa Herberta. Nawiązanie nie jest oczywiste i bezpośrednie, istnieje jednak utwór, którego atmosfera wyczuwalna jest w „Inwokacji”. Jaki to wiersz? Odpowiedzi można nadsyłać pod adresem e‑mailowym: Gutorow@interia.pl Za listy z góry dziękuję.