1. Studium temperamentu, zbiór juweniliów Ronalda Firbanka w przekładach Grzegorza Jankowicza i Andrzeja Sosnowskiego, i pod redakcją tego pierwszego, to ryzykowne, ale dobre wprowadzenie do twórczości jednego z pionierów campu (bądź, jak kto woli, kampu). Ryzykowne, bo te wczesne teksty grzeszą niejakim sentymentalizmem, który nie jest podparty charakterystyczną dla późniejszego Firbanka retoryczna werwą, przemieniającą sentymenty w zdumiewająco nieoczekiwane narzędzie poznania. Dobre, bo jednak mamy tu wszystkie firbankowskie ingrediencje, niezbędne do wprawienia nas w – chociażby łzawą, chociażby z lekka afektowaną, ale zawsze – egzaltację.
2. Czytelnikowi zaczynającemu swoją przygodę z prozą Firbanka należy się jedno wyjaśnienie: w twórczości tej nie ma niczego do tłumaczenia. Żadnych egzemplifikacji, egzegez czy homilii. O wiele właściwszym sposobem podejścia do Firbanka jest wejście w jego świat. Oczywiście nie może to być wejście w butach – nie zniósłby tego duch autora. Chodzi raczej o tryb fascynacji, która z krytyką w tradycyjnym rozumieniu tego słowa niewiele ma wspólnego. Fascynacja to ruch dwuznaczny: odnajdywanie dzieła w sobie, a równocześnie odkrywanie siebie w dziele. Erotyzm? Jak najbardziej.
3. Dziesięć wczesnych tekstów, napisanych w latach 1903-1905. Dziesięć gestów, bo chyba tak należałoby je nazwać. Jeżeli bowiem z książki tej wyłania się jakiś portret artysty – a Grzegorz Jankowicz twierdzi w (bardzo pomocnym) posłowiu, że tak – to jest to portret kogoś, kto nieustannie i trochę bezwiednie wykonuje gesty w stronę niewidocznej publiczności. Na przykład “Prawdziwa miłość”, proza otwierająca tom, zaczyna się tak: “Co chwilę wstawał i spacerował po pokoju, ale wydawało się, że to jedynie nasila jego wzburzenie”. Jeśli chodzi o suspens, to niczego więcej nie potrzebujemy – oto cały Firbank.
4. Nawiasem mówiąc, słowo camp nie jest tu konieczne. Może nam tylko usidlić autora, który chce pozostać sobą. Jeśli już trzymać się tej kategorii, to moim zdaniem bez patosu, który nadała mu ongiś Susan Sontag. Campowe dzieło nie może być własną parodią? Ależ u Firbanka jest! I to jest podwójnie, a to dzięki stosowanemu przez pisarza kiczowi, który nie pozwala osiąść na retorycznych laurach. Kicz jest zawsze krzykliwy – i zawsze prześmiewczy, również w stosunku do autora. W pewnym sensie kicz ratuje tę twórczość, ciążącą czasami ku abstrakcyjnemu estetyzmowi.
5. Dołączone do juweniliów “Sceny z życia Ronalda Firbanka” – zbiór anegdot o pisarzu – są równie ważne, co same prozy. Ba, pod pewnym względem są ważniejsze! Bo życie pisarza jest w nich ukazane jako dzieło sztuki. To już nie tylko gest. To gest przesadny, aktorski, obliczony na efekt. Niech będzie, że to campowy ideał: oto egzystencja jest skończenie sztuczna, jest samą sztuką. Sztuką, która niczego już nie może zakomunikować, bo nie ma zewnętrznej instancji, w stosunku do której komunikat miałby sens. Dlatego milczy i jest. To powinno wystarczyć.
6. Rzecz sprowadza się do pojedynczych obrazów. Kadrowanie jest proste. Wszystko polega na wyczuciu stylu. Postaciom Firbanka wiele można zarzucić, ale z pewnością nie brak stylu. “Sceny z życia” kończą się anegdotą opowiedzianą przez Sewella Stokesa, do którego na krótko przed śmiercią Firbank pisał: “Czyżbyś już zapomniał pewien rodzaj śmiechu? Dzisiaj spotyka się go już coraz rzadziej i rzadziej…”. Wystarczy przeczytać kilka drobiazgów tego autora, aby wiedzieć, o jakim śmiechu jest tutaj mowa. Szalone heroiny i ekscentryczni bohaterowie Firbanka nigdy o nim nie zapominają. Można by nawet powiedzieć, że sami są z tego śmiechu. Zrodzeni, skleceni, zbudzeni.
7. Ale ten dwuznaczny styl! Przez cały czas – a do tekstów Firbanka wracam często, choć nie zawsze są to powroty łatwe (“Firbank mógł budzić niepokój”; to znowu Sewell Stokes) – w mojej głowie odzywa się fraza, jakiej Auden użył był kiedyś w stosunku do Gniazda dudków Ashbery’ego i Schuylera.
A minor classic. Pomniejsze arcydzieło.