Zrozumieć piękno niektórych opowieści, pozwolić im osiąść w naszej wrażliwości i wyobraźni, tak, aby w obcych z początku obrazach i akcentach odkryć znajomo brzmiące tony? Nie jest to łatwe i nie zawsze wynika z narracyjnego talentu osoby, która opowiada. Ale pisarz, którego pierwszą książkę otrzymujemy właśnie do rąk, jak mało kto znał topografię ludzkiego serca. Niewielu dwudziestowiecznych gawędziarzy potrafiło przekonać do siebie w tak dyskretny, niezobowiązujący i wycofany sposób. Green potrafił, i to w sposób wyjątkowy. Mamy do czynienia z językiem ciążącym ku ciszy, zawieszonym w półmroku nie do końca czytelnych intencji i kruchych, łamliwych sensów. Językiem w zasadzie księżycowym, choć z wyczuwalnym słonecznym finiszem.
Kilka sztampowych formułek. Henry Green (właściwie Henry Vincent Yorke, 1905-1973) to pisarz uważany przez niektórych krytyków i kolegów po piórze za jednego z ciekawszych i bardziej intrygujących powieściopisarzy angielskich połowy XX wieku. Autor dziesięciu książek napisanych tym samym niefrasobliwym i beztroskim, a przy tym misternym stylem. Fenomen w dużej mierze zapoznany, pozostający na uboczu większości dyskusji o współczesnej prozie anglojęzycznej, wspominany raczej przy okazji i na stronie. Niewykluczone, że osoby bardziej zainteresowane powojenną powieścią brytyjską potrafiłyby wymienić jeden czy dwa tytuły. Ale chyba nie więcej (niżej podpisany też wszystkiego nie czytał). Green pozostaje autorem niespecjalnie obecnym, trochę widmowym, egzystującym w podręcznikach literatury na prawach zabawnej i uroczej, ale jednak efemerydy. Możemy spokojnie pominąć kontekst biograficzny – życie Greena, choć czasami pojawia się na kartach jego powieści, miało dla niego status fikcyjny.
Zaryzykujmy tezę, że autor Kochając jest pisarzem, którego można permanentnie odkrywać, sunąc po powierzchni tekstu, zapuszczając się w jego głąb, z poczuciem świeżości, ale i powrotu do wspomnień trzymanych do tej pory w odwodzie. Załóżmy, że ktoś czyta Greena pierwszy raz, a jednocześnie stwierdza, że zna już sprawę, że rzecz nie jest mu zupełnie obca, że proza angielskiego autora brzmi znajomo. Przyjmijmy, że wchodzimy w świat, którego kontury zdążyły się wcześniej pojawić. Mówimy zresztą o stanach wypieranych przez język, nie do końca spławnych w formie słów. Nie mogę się oprzeć przytoczeniu pierwszych zdań jednego z pionierskich opracowań twórczości autora Kochając: „Nieomal wszyscy, którzy piszą o powieściach Henry Greena, wcześniej czy później nazywają go pisarzem nieokreślonym. Nieomal wszyscy, którzy go czytają, łatwo pojmują, skąd taki epitet” (Robert S. Ryf). Na tym niezbyt oryginalnym rozpoznaniu można by skądinąd skończyć studium poświęcone angielskiemu powieściopisarzowi.
Kochając to jedyny w swoim rodzaju utwór nie traktujący o niczym ważnym, ale bez zbędnego wpadania w dekadencję. Oczywiście możemy śledzić perypetie i rozwój akcji, poznajemy bohaterów i bohaterki, odgadujemy ich portrety psychologiczne, nie lekceważymy powieściowej analizy społecznej, tudzież panoramy ducha epoki. Wszystko to jest jednak wzięte w nawias, opatrzone cudzysłowami, zapisane lekką kursywą i ku naszemu zdziwieniu (choć lubimy takie paradoksy) bardziej przekonujące. „Nic ważnego” jest zresztą pojęciem względnym. Mamy u Greena formę nienarzucającej się zbytnio rozgrywki językowej, frapującego ćwiczenia stylistycznego, wiwisekcji życia jako zjawiska pozbawionego głębi, a przecież poruszającego i zapadającego w pamięć. To powinno wystarczyć, i najczęściej wystarcza, na wiele lektur, z których żadna nie będzie przypominała poprzedniej. Ale tak już jest z wszystkimi wartościowymi utworami literackimi – pozwalają nam dorosnąć do siebie, a jednocześnie rosną razem z nami.
Dostajemy do rąk wybornie napisaną i nieźle przetłumaczoną powieść, która wbrew pozorom (trywialne i nieco przypadkowe perypetie kilkorga mało znaczących postaci) wciąga jak kryminał, bynajmniej nie wychodząc naprzeciw naszym oczekiwaniom, za to mnożąc możliwości i kombinacje, zaskakując nieoczekiwanymi scenami, pozostawiając w naszej wrażliwości ślady banalnych, a jednocześnie dziwnie hipnotycznych, rozmów i sytuacji. O sukcesie Kochając zadecydował być może ów splot znajomo brzmiących melodii codziennej egzystencji i wrażliwości pisarza, który z nic nieznaczących incydentów i dialogów potrafił wycisnąć esencję życia niebanalnego i coraz wyraźniej utrwalającego się w pamięci. Dodajmy, że wszystko to zostało zachowane w dokonanym przez Andrzeja Sosnowskiego przekładzie, który – nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – oddaje sprawiedliwość precyzji i dyskrecji powieściowego języka Greena (inna sprawa, że znając gusta i dotychczasowe przekłady znakomitego poety w najmniejszym stopniu nie dziwimy się wyborowi tego akurat autora; czy tego chcemy czy nie, autor Życia na Korei wciąż porusza się w bezpiecznym kręgu ulubionych pisarzy i języków literackich). Pozostaje mieć nadzieję, że ta pozornie zwyczajna powieść – bo przecież tyle w niej wspaniałych scen zrywających z jakąkolwiek normalnością! – zostanie dostrzeżona przez tych kilku czytelników, do których jest skierowana: admiratorów dyskretnych, nieprzesadnie melancholijnych i ostrożnie opowiedzianych historii serca.