Nowa książka poetycka Darka Sośnickiego. Znakomita.
Pierwsze wrażenie takie jak przy spotkaniu z poprzednimi zbiorami tego poety. Wiersze zaskakują, nie sposób przewidzieć, w jakim kierunku podążą, bierne czytanie nie wystarczy. Rzecz dotyczy nie tylko pierwszej lektury, lecz chyba nawet bardziej kolejnych czytelniczych spotkań, kiedy w zasadzie powinniśmy oswoić się z tekstami i odbierać zaskakujące zrazu metafory i obrazy jako coś dobrze już udomowionego i znanego. Tymczasem kolejne zdania i zwrotki skutecznie i z kilkoma kroplami ozdrowieńczej ironii podkopują nasze oczekiwania i przyzwyczajenia. To coś więcej niż lektura. To radość czytania.
Jeden z rzadkich talentów poznańskiego poety: instynktownie bądź z premedytacją odkrywa on w języku miejsca chwiejne, niejednoznaczne, rozbijające logikę wywodu, i z nich czyni ruchome fundamenty wierszy. Efektem takiej nieco partyzanckiej roboty jest czytelnicze wrażenie, że tekst poetycki lada chwila straci spójność, rozejdzie się w szwach, tudzież runie pod ciężarem własnej niejednoznaczności. Nic podobnego. Ba, właśnie dzięki miejscom niedookreślenia i niedoczytania, dzięki nagłym uskokom bądź wyważonym przełamaniom językowych trajektorii, dzięki skrupulatnym operacjom polegającym na wysadzeniu z siodła dotychczasowej argumentacji tekstu, zachęcającego z początku swoją prostotą i potoczystością, ale nieomal jednocześnie podającego w wątpliwość sens i prawomocność takich cnót jak bezpośredniość używanego na co dzień języka czy jego przejrzystość – dzięki temu wszystkiemu wiersze Sośnickiego pozostają nieoswojone. Ich potencjał nie ulega wyczerpaniu, i choć solennie obiecujemy sobie, że następnym razem zrozumiemy wreszcie, czemu w tym czy tamtym miejscu poeta wrzucił niespodziewanie inny bieg i wtrącił niespodziewane słowo bądź zdanie, nic takiego nie następuje. Wciąż jesteśmy zaskakiwani, niejasności pogłębiają się, wiersze utykają pomiędzy słowami, na ich stykach, w przestrzeniach pomiędzy mniej lub bardziej elementarnymi i oczywistymi sensami.
W tej pajęczej robocie chodzi, jak sądzę, o uratowanie podstawowych doświadczeń kruchości i płynności świata. To bez wątpienia poezja zwrócona ku rzeczywistości. Pozostaje pytanie – obsesyjnie nawiedzające poezję Sośnickiego – na ile i w jaki sposób rzeczywistość jest bądź staje się rzeczywistością; skąd pewność o trwałym charakterze rzeczy; skąd odczucie oczywistości naszych doznań. Odpowiedzią poznańskiego poety jest najczęściej próba języka. Próba na języku. Próba języka żywego. Nie towarzyszy temu (na szczęście) żadne przekonanie. Wszak żywy język nigdy nie jest do końca udomowiony. I chyba nikt lepiej od Sośnickiego nie opisał osobliwej bezdomności ludzkiej mowy. Choć tyle jego wierszy opowiada o domu, to w istocie są to opowieści o niemożności zadomowienia. Na ten moment trzeba zwrócić szczególną uwagę, bo w twórczości Sośnickiego ma on już swoją historię. Przypomnijmy chociażby, że poznański poeta przez wiele lat pracował nad przekładem cyklu W. H. Audena Thanksgiving for a Habitat, sekwencji wierszy skoncentrowanych na jednym domu (przekład ukazał się w 2013 roku). Wybór tego akurat tekstu nie był przypadkowy. Zauważono już, że figura domu odgrywa w wierszach Sośnickiego rolę kluczową, i że nie jest to dla niego figura uspokajająca. Wręcz przeciwnie, miejsce zamieszkania jest u poety najczęściej przestrzenią niepewności, czasami nawet zagrożenia. Znamienne, że już w pierwszym zdaniu nowej książki pojawia się dom-widmo, do którego poeta zaprasza nic nie podejrzewającego (jeszcze) czytelnika. Zaproszenie nader dwuznaczne, a i samo domostwo podejrzane: „okna, przez które dojrzę cię z daleka/ i przejrzę, by odnaleźć nieczyste intencje”; „schody… żeby cię skołować”; „zejście do piwnicy/ gdzie za regałem z wekami są drzwi do kolejnej piwnicy”. Otóż jasne się staje, że poeta opisuje tu także przestrzeń własnej poezji. Wiersz jest domem. I być może naturalne jest, że chcielibyśmy się w nim zagnieździć. Ale wręczone nam przez autora zaproszenie to zaproszenie do lektury niespokojnej, nierównej, wytrąconej z równowagi i z wątpliwymi pretensjami do lirycznych czy hipnotycznych przeżyć (osobno trzeba by poruszyć kwestię upartej trzeźwości języka poetyckiego, jego krytycznego racjonalizmu i świadomej ironii; nie są to bynajmniej momenty u Sośnickiego marginalne).
W nowym tomie odnajdziemy typowe dla wierszy Sośnickiego żywioły. Żywioł rodzinny, badany jakby pod mikroskopem i być może dlatego przybierający często fantasmagoryczne, surrealistyczne formy. Żywioł animalny, kto wie, czy nie najbardziej niepokojący w twórczości tego poety: gęsty, mroczny, podsuwający obrazy kojarzące się ze średniowiecznymi alegoriami i bestiariami, pojawiające się w najmniej oczekiwanych miejscach i kontekstach, przykuwające uwagę obsesyjnymi powtórzeniami i przetworzeniami. Wreszcie żywioł, przepraszam za wyrażenie, autotematyczny – w kilku istotnych miejscach Sośnicki zastanawia się nad rolą i miejscem poety, czyniąc to w typowy dla siebie, niejednoznaczny sposób. Świadomie podkreślam żywiołowość obecnej w tych wierszach tematyki i motywiki. Choć dla poznańskiego poety zawsze istotna była idea porządku (estetycznego, epistemologicznego, egzystencjalnego), przejawiająca się choćby w misternych konstrukcjach wielu wierszy, interesująco zorkiestrowanych dłuższych formach czy nader oryginalnych schematach rytmicznych i splotach rymów, to jeszcze więcej jest u niego momentów zakłócających czystość rysunku i czytelność przekazu. Tradycja dobrze skrojonego wiersza, niewątpliwie ważna dla Sośnickiego, bywa często sabotowana za sprawą niespokojnej wyobraźni, która nie może zadowolić się konwencją i z pasją rozbija poetyckie wzory i formuły. Efekty są wyraźniejsze, kiedy czyta się te teksty na głos albo słucha poety. Wiele jakości obecnych w tej poezji związanych jest z intonacją zdania, brzmieniem poszczególnych słów, podsłuchanym zaśpiewem mowy. Czy przesadzę mówiąc, że to w dużej mierze wiersze dla ucha?
Tom zróżnicowany, zaskakujący, ale też pomyślany jako całość – choć bynajmniej nie jako całość logiczna. Poeta zaczyna od przeglądu widmowego domu, kończy na obrazie trzech tysięcy martwych kosów, a w międzyczasie prowadzi nas meandrycznymi ścieżkami i ukrytymi przejściami. W jednym z kilku krótkich fragmentów prozą wtrąca: „oczywistość, która od zawsze mówi sama za siebie, zaczyna słyszeć zbawienne echo”. Spóźniony owoc radiofonizacji (przypuszczam, że nie wszystkim przypadnie do gustu ten tytuł) to także anatomia świata, który uległ zdwojeniu i przestał być oczywisty. W najmniej oczekiwanych momentach zjawia się echo – niby powtórzenie słów i cień lektury, w rzeczywistości jednak nowa konstelacja językowa, rozświetlona i rozświetlająca wyobraźnia, której nie można złapać za rękę czy ogon, która budzi w nas pragnienie nowej muzyki, innego świata. Chciałoby się, aby to echo uległo przedłużeniu. Ale żywioły wiedzą lepiej.