Historia kultury początku stulecia
Odpiszesz jeszcze dziś, dotykając ciepłych liter,
przebierając je w ciemności, mieszając spółgłoski z samogłoskami,
jak maszynistka w starym warszawskim kantorze.
Ciężkie plastry pisma
już ciemnieją tym złotem, z którego splata się język.
Pisz, tylko się nie zatrzymuj,
zadrukowuj te białe pustki, przemierzaj ich kopny śnieg.
Nikt nie powróci z długich nocnych błąkań
i zapomniane przez wszystkich ślimaki pomrą w mokrej trawie.
W białych śniegach, jak w serwetkach, leży Centralna Europa.
Zawsze wierzyłem leniwej cygańskiej plastyczności,
bo nie każdemu trafia się ten starty szeląg.
Gdybyś popatrzyła w ich paszporty,
które pachną gorczycą i szafranem,
gdybyś usłyszała ich zdezelowane akordeony,
które pachną skórą i arabskimi specjałami –
mówią, że kiedy jedziesz – dokądkolwiek byś jechała –
tylko się oddalasz i nigdy nie będziesz bliżej, niż jesteś;
kiedy cichnie śpiew starych gramofonów,
wycieka z nich smar
jak pomidory z rozbitych blaszanek
po zupie.
Nie za tymi drzwiami, nie w wypalonych przez słońce miastach
każdego ranka kraje się epoce strudzone serce.
Czas rzeczywiście przechodzi. Ale przechodzi tak blisko, że ty,
przyjrzawszy się, już rozróżniasz jego ociężałe włókna
i powtarzasz szeptem posłyszane od niego zdania,
jakbyś chciała, by potem, gdzieś, rozpoznawszy twój głos, można było powiedzieć –
tak właśnie powstawała epoka,
tak się otwierała – ciężko, jak bombowiec,
pozostawiając zgasłe planety i przeciążone komutatory,
przeganiając z nadbrzeżnych zarośli dzikie kaczki,
które, rozlatując się, przekrzykują
tragarzy,
boga,
barki.
Wybierając kierunek studiów, pośród innych rzeczy
powinnaś się dowiedzieć –
naprawdę kultura początku stulecia
już odcisnęła się żyłami na twej powolnej ręce,
zakorzeniła w złomach twych mocnych włosów,
przygryzionych niedbale na wietrze,
rozwianych pod palcami,
jak strumienie ciepłej wody nad umywalką,
jak gliniane kolorowe naszyjniki nad filiżankami i popielniczkami,
jak długie jesienne niebo
nad kukurydzianym polem.
Sprzedajni poeci lat sześćdziesiątych
Sprzedajni poeci lat sześćdziesiątych powinni się cieszyć,
że wszystko tak dobrze się skończyło;
tyle przecież było niebezpieczeństw,
a spójrz – przeżyli, spłacili kredyty,
chyba tylko bitewne rany
ćmią podczas cyklonów
jak w dni miesiączki.
Sprzedajni poeci lat sześćdziesiątych ciągną za sobą
wielkie walizy z żółtej sztucznej skóry;
zatrzymując się w hotelach,
ramieniem przytrzymują słuchawkę, jak skrzypce,
na ich walizach błyszczą reklamowe nalepki.
Wietkong, dziewczyno, to również nasza zbiorowa podświadomość.
Co ci do mnie? – bez żalu wyrzucisz zmiętą wizytówkę.
O jedną wizę w paszporcie więcej,
o jedną mniej.
Kiedyś na zaśnieżonym lotnisku
któremuś przypomną się wszystkie te wykłady,
berlińskie radio i mosty na Wiśle.
„W porządku – pomyśli – w porządku,
to były niezłe czasy – nasze sprzedajne sześćdziesiąte,
chociaż została po nich w głowie
sama pederastia i socjaldemokracja.
Nas prowadziła miłość,
miłość wyrywała nam migdałki
jak słuchawki z ulicznych telefonów.
Poezję pisze się gardłem,
ale gardło jest beznadziejnie wyziębione”.
Wedle wszelkich praw literatury,
według wszelkich umów, jakie podpisali,
naprawdę walczyli o wolność.
A wolność, jak wiadomo, wymaga,
żeby o nią od czasu do czasu walczyć –
w okopach, w lasach
i na szpaltach niezależnej prasy.
Mówiąc o poezji,
wspomnimy wszystkich, którzy pozostali
na uliczkach i plażach starych dobrych sześćdziesiątych,
wszystkich, którzy nie skończyli kursu rehabilitacji
i nad którymi wciąż jeszcze przepływają chmury,
przypominające strukturą amerykański vers libre;
wspomnimy ich, o ile to, co wy nazywacie czasem,
jest czymś w rodzaju zwyczajnej rzeźni,
gdzie kiszki wypuszcza się po prostu dlatego,
że trzeba to robić właśnie tutaj,
i przeżywać to mogą
chyba tylko sprzedajni poeci
z płucami rozerwanymi
przez miłość.
Poczta
Poczta, nad którą przeczołguje się odwilż,
i poranne supermarkety, przez które idą roznosiciele pizzy –
jak bez wysiłku trzymasz rzeczy potrzebne ci każdego dnia,
fajkę z haszyszem
i filiżankę z herbatą,
zimowe naczynia popaćkane miodem,
jak starannie unikasz przeciągów i korespondencji;
z widokiem na miasto, które całkiem umilkło,
o tej porze roku uliczny handel niezbyt jest ożywiony,
dwaj–trzej sprzedawcy prażonych kasztanów
patrzą w niebo,
i pada śnieg, ale taki pogubiony,
że topi się już tam – zaledwie doleci
do pierwszych ptasich zgraj;
ptaki mają niezłą zabawę –
nad głową tyle śniegu,
a pod skrzydłami już tak pusto,
że aż się prosi, by latać długo między przęsłami mostów
z zapachem prażonych kasztanów w dziobach;
każdy coś sobie znajdzie, byle dobrze szukał,
anioły sypią ci pod nogi murarski piach i diamenty,
bezradne słońce pośrodku zimy
może jedynie się poruszać –
ze Wschodu na Zachód, kochana,
ze Wschodu na Zachód.
—————————————-
Kontrabanda
W rozbitym fotelu wyciągniętym z ciężarówki,
w wytartym fotelu już od samego rana,
śledząc chmury nad głową,
„bubamarę” w cygańskiej kradzionej komórce,
owija się w puchową kurtkę
młody bóg europejskiej kontrabandy.
Rodacy, oto przyszła zima do naszego kraju,
świeci się olej w piwnicach, zasypiają ryby w zbiornikach wodnych,
cerkwie i dworce nagrzewają się od wewnątrz długimi rozmowami –
w głosach zimą zawsze jest więcej ciepła niż sensu.
Rozrywać zębami garbowaną skórę kożuchów i oficerskich marynarskich kurtek;
naszych synów, rodacy, nie imają się ani noże, ani kule,
nie porwie ich nurt ani nie wywieje południowy wiatr,
dopóki będziemy znali z imienia
wszystkich świętych na naszej granicy.
Śnieg na przełęczy,
suki na cle,
zabiorą broń,
zabiorą narkotyki.
Będziesz stał jak przynęta pośród mgły i złota,
dokąd mi teraz, Boże, Boże, gdzie twoje karpaty?
Z kim mam dotrwać do świtu na tym bezśnieżnym polu,
jak mam przejść na tamtą stronę, jak mam wytrzymać
swą złość, której nabrałem bez twojej pieczy,
wyciągnij mnie, Boże, z tego łajna,
jeśli mnie widzisz w tej mgle.
Tocz się przez nasze ciche dni, zbłąkane słońce,
dalej, moja radości, grzej się winem i ogniem,
już nawet zima mija, kiedy ty się tak męczysz,
jest tylko nasze ciepło – nie ma niczego więcej,
jest tylko rzeka pomiędzy mną i tobą,
wypełniona rybami i wodą.
Kolaboranci
Daremnie myśleć, że rzeka to ta ilość wody,
jaka w niej płynie, daremnie myśleć, że rzeki
formują krajobraz, naprawiają go, płynąc na południe.
Rzeki to nazwy, słodka wata fonetyki, która
przylepia się wraz ze śliną do języka, gdy wypowiadasz nazwy naszych
rzeczułek – ważniejsza jest dla przestrzeni
niż przygłuszone koryta, które wgryzają się w czarnoziem.
Możesz powiedzieć – oni walczyli za nazwy. Żołnierze
esesmańskich batalionów o słowiańskich nazwiskach,
z przedwojennymi jeszcze stopniami, uciekinierzy z karnych kompanii,
wczorajsi zekowie, najemnicy
na wielkich pustkowiach pod słońcem;
ta równina, którą się poruszasz, ta pusta ojczyzna,
w której przyszło ci walczyć, wypowiadając
„nasz Dniestr”, „nasz Bug”, nasz Kalmius”,
dla ciebie dzisiejszego, dla ciebie przyszłego –
to oblepione dźwiękami imiona, którymi co noc
przechodzą bohaterowie
walczących armii.
Możesz powiedzieć – dorzecza rzek to jedyne wartościowe rzeczy. Wtedy, w tej wojnie
rzeki uciekały na południe, wypływając z krajobrazu;
zajmować się polityką, każdemu
z nich wypadło zajmować się polityką,
walczyć za kraj, którego jeszcze nie wymyślono,
warto było spróbować, żeby potem mówić, jak się chce.
Posłuchaj, patriotyzm to jest to, co się odnosi
tylko do mnie i ciebie;
najważniejsze to wiedzieć, czego się broni.
Moje życie, które nawet po śmierci się nie skończy,
moja dusza, która jak kaczka leci nad brzegiem,
moje imię, którym obracają spekulanci,
moi przyjaciele rozszarpani przez deszcze w słońcu,
moje terytorium z wystygłą sierpniową rybą,
moja topografia ze wspomnieniami frontowych oficerów,
moje zgubione we mgle wojsko,
moja gwiezdna USRR.
Socjalizm
Powolne lato, trwa bez końca i niektóre dni – młode
źdźbła, zdolne do całkowitej zmiany struktury, prężące
włókna: niebo nad stacją kolejową, jakieś pojedyncze nowiny,
w takie dni zawsze przypomina mi się dawny znajomy, z którym grałem
w jednej drużynie; był starszy ode mnie o dwadzieścia lat,
swego czasu nawet chciał go ściągnąć jeden z klubów wtedy jeszcze
ogólnozwiązkowej „szpicy” do ciepłego portowego miasta;
grałby dla marynarzy, klub opłacałby wszystko, wieczorami
chodziłby na miejską plażę – bożyszcze spalonych przez słońce palantów;
jednak odmówił, zajął się handlem, sprzedawał hasz,
nawet siedział przez rok, ktoś go wystawił, jak potem opowiadał, choć ja
osobiście mu nie wierzę – jednak hasz,
wyszedł pod koniec osiemdziesiątych i grywał na koniec w amatorskich
drużynach, które sam również trenował, wtedy go poznałem,
nawet teraz często go wspominam.
Wiesz – zaczynał kiedy indziej – sowiecja nauczyła mnie
prostszego odnoszenia się do siebie, to, okazuje się, wystarczy, aby wybierać z życia
tylko potrzebne ci kawałki: chcesz posłuchać, czemu wtedy
odmówiłem? po prostu pomyślałem, że naprawdę nie ma różnicy – grać czy
nie grać, żadnej różnicy, rozumiesz?
kariera? cóż, jeszcze i teraz mógłbym zwyczajnie grać, co prawda hasz, rozumiesz?
stale mdłości na boisku, a tak to nic;
wtedy mało go rozumiałem, a teraz
myślę, że faktycznie, facet miał czym się skusić –
słoneczne lata osiemdziesiąte wielkiego kraju, czarny rynek zalewający sowiecję,
komunizm, estrada i jugosławia,
jeszcze teraz wygląda normalnie, tylko mdli go
stale podczas gry, a poza tym – normalny mistrz sportu,
jak należy.
Jest taki zły nawyk – wynosić z przeszłości różne barachło,
niepotrzebne rzeczy, żeby w którymś momencie zatrzymać się
i zrozumieć, że nie można znieść tyle smutku i radości,
życie niesie zbyt wiele pokus, zbyt pociągająca sztuka to życie,
dość krótkie, żeby opowiedzieć je za jednym razem,
i zbyt przygnębiające, żeby znaleźć słuchaczy dla takiej opowieści:
każdego lata to samo – nie możesz się połapać,
czy więcej straciłeś, czy więcej zyskałeś,
a wszystko jakimś niewiarygodnym sposobem trwa
i nawet woda stopniowo się nagrzewa
od tego, że w niej rytmicznie biją
plastyczne serca ryb.
Skazany, ale niezwyciężony
Hej, pasażerze z rozwalonym ładunkiem,
z krwią w kieszeniach płaszcza, ze złotem w żołądku,
czemu kręcisz się na przejazdach i denerwujesz psy?
Na co czekasz na swoich workach z zebraną
przez konduktorów pościelą?
Czekam, aż kiedyś przypadkiem otworzą się śluzy
i mnie wyniesie stąd w ciepłą i nietkniętą przestrzeń, gdzie się znika bez śladu,
której tak zażarcie strzegą owczarki.
Czekam, aż one chociaż raz się pomylą
i zostawią bez dozoru to przejście,
ten korytarz w nocnym powietrzu.
No i co tam, w tych twoich walizach?
Co tam – pod podszewką twojego ubrania?
Tam jest wszystko, czego trzeba, żeby nigdy nie powracać:
zabawki, które rozgryzałem, żeby zobaczyć ich kręgosłupy,
i pocztówki z poetami, którym wydłubywałem oczy, kochając ich i osądzając,
i których wierszy – przemyślnych jak numery telefonów – usiłowałem
nauczyć się na pamięć.
Tam są listy od braci i kobiet,
tam jest ziemia z grobów i stal z fabrycznych warsztatów,
i ostre kawałki porcelany, o które stale raniłem dłonie,
i drobne, które wybierałem z puszek w cerkwiach, gdzie chroniłem się przed zimnym deszczem,
i dziecięce ubrania, które kolekcjonowałem po świecie, jak zielnik.
I co ty będziesz robił, pasażerze,
kiedy przedrzesz się na tamtą stronę?
O, ja już o wszystko zadbałem.
Zamieszkam w najbardziej niebezpiecznym z przytułków.
Nawiążę znajomości z najgorszym elementem miejskim,
z najgłośniejszymi skandalistami i śpiewakami.
Będę handlował butami i natchnieniem,
straciwszy głowę, zgubiwszy smutek.
Rozbiorę najbardziej nieufne kobiety w mieście.
Pragnienie i moje zmęczone palce
uczynią je nieuleczalnie lekkimi.
Spaliwszy serce, jak parowozowy węgiel,
będę się bił i zwyciężał, żeby, gdy nadejdzie czas,
zabrać się gdzieś dalej, wszystkim się odwdzięczywszy i wszystkich oszukawszy.
Dokładnie wszystkich?
Nawet mnie?
Nawet ciebie, śmierci.
Nawet ciebie.