Rytuały
Sączenie lipcowego światła przez słomkę
Przez całą burzę słomy
Przez gęstwę lasu i jeszcze
Przez opłotki żeber, gdy płuca napełniają się
Świetlistym powietrzem
Przez polne dróżki, które prowadziły na świat
I te kręte drogi wiodące donikąd, donikąd
Przez śliwy i czereśnie, rysunek gałęzi
Na czystym niebie, gdy leżę w hamaku
I czytam Owidiusza
Przez niego też
Zielsko. Wspomnienie
Zielsko podchodziło coraz bliżej.
Wkraczało do ganku przez szpary.
Herbowe zielenie trzaskały jak z bicza
i rzucały cienie na niedogony dnia.
Była trudna, lepka wiosna z supłami
szorstkich bylin, których kolejne piętra
meldowały się na rozkaz. Pod palcami
biegł meszkowaty puls,
rozchodzący się po kątach jak po kościach.
Cały dom dosłownie pękał w stawach,
tamten splot łodyżek lub wężowisko
korzonków pod szafką; tamte wici w wolutach.
Żadnej szansy na przejaśnienie w gęsto wyplecionych koszach
kolejnych pokoi – ich unerwiona amfilada
dawała złudzenie poziomu, ale tylko na chwilę,
tak krótką, że ledwie starczało na oddech,
przygarść chlorofilu, zakrzepłego tlenu
biegnącego krwiobiegiem z gałązki na gałąź
i dalej, białymi wypustkami stropu i strychu.
To było autentyczne podlasie.
O świcie zielska wchodziły przez okna, całe w akantach.
Sen
Wspina się na drzewo bez korzeni,
bez wiadomości dobrego i złego,
po grząskim nurcie zieleni i błękitu.
Wszystko wydaje się jakąś alegorią lub metaforą,
kręgiem echa lub czegoś na rzeczy.
Ale potem dostrzega, że to już bardziej drzewo
wspina się po nim, bez korzeni i bez wiadomości,
niczym wielka larwa nabierająca kształtu
na tle szorstkiego nieba i cierpkich owoców
bez nazwy tego lata.
Inne tempo
Zmienia tempo,
jakby zmieniał biegi.
Jest kawa i są dwa słońca.
Po chwili pada deszcz,
a on czyta dział ogłoszeń (to też poezja).
Jest. Są. Będziemy.
Zapytuje sam siebie o wartość tego zsunięcia się
w wolne miejsce pozostałe po wyobrażeniu.
Wydaje się, że nic tam nie ma.
Ale to trwa krótko:
pod koniec słowa
wymyślają kolejną intrygę.
Bierze go inne tempo.
Ale przecież romantyzm się skończył
Zagajnik wygląda jak powielony.
Stoimy w wystudiowanych pozach,
mącąc klimat chwili
samym swoim zapatrzeniem.
Na temat
Skąd się biorą wiersze?
Wyskakują
z ciemnych miejsc,
gdzie było im niewygodnie.
Potem toczą się jak dojrzałe jabłka
i wpadają wprost w otwarte ręce.
Czasem ręce są zaciśnięte.
Kasztan
Stał wyniośle przed gankiem, jakby trzymał wartę i strzegł całego gospodarstwa. Tkwił tam od zawsze. Latem rzucał ogromny cień, a my biegaliśmy z lusterkami i rzucaliśmy zajączki na świeżo otynkowane ściany domów i okna sąsiadów. Wokół ogromnego pnia urządzaliśmy pikniki: robiliśmy namioty z koców, a potem opieraliśmy się plecami o krągłe, drewniane oparcie i piliśmy oranżadę rozpuszczaną w kranówce. Chroniło nas różowe, przefiltrowane światło.
W pewną burzową noc, przed świtem, uderzył w niego piorun. Rano ujrzeliśmy go leżącego – pobite, przewrócone, bezbronne drzewo. Jeszcze potężniejsze niż przedtem. Mogliśmy biegać po mamucim pniu i wężowych konarach. To była jeszcze jedna radość, choć kasztan umierał.
Twoje konary tworzyły koronę świata.
Przechodziło się pod taką arkadą i mówiło:
stoimy na gruncie mocnych spojeń.
Dołem biegły girlandy i światło zduszone
jak cukrowa miazga. Zazdrościła nam
cała wioska. Wieczorem wchodziło się w gąszcz
palczastych liści i brnęło przez rosnące cienie,
pod malinowymi smugami zachodu.
Byłeś nagle rozdartym, ukrzyżowanym drzewem
o jednym niemym spojrzeniu.
Byłeś nierozpoznanym końcem snu
i najdłuższą wyliczanką.
Szliśmy gęsiego, jak Indianie,
którym włos z głowy nie spadnie,
bo są pod opieką rozłożystego boga.
Dzisiaj powiedziałbym: kamień na kamieniu.
Wtedy skakało się z gałęzi na gałąź
i ani śniło o ciele z wbitą drzazgą
i ranie schowanej pod bandażem
Bez tytułu
Wojtkowi
Wymyślasz wiersz.
Przed snem.
Układa się jak marzenie.
Każde słowo.
Nie musisz wstawać
i zapalać lampki.
Wiesz, że rano
będziesz go pamiętał.
W końcu nieczęsto
piszesz wiersz.
Rano, zaraz po przebudzeniu,
twoja pierwsza myśl:
wiersz.
Ależ tak, pamiętasz.
Każde słowo.
Jednak teraz
słowa mają tremę.
Nie chcą zalśnić
pełnym blaskiem.
Kiedyś zrozumiesz,
czego ci będzie żal.
Nie zgubionego wiersza,
nie lśniących słów,
lecz siebie samego
w tamtej chwili
przed snem,
gdy nie musiałeś wstawać
i zapalać lampki.