1.
Tłumaczenie wierszy Stevensa to nie tylko sprawa przekładu literackiego. To coś więcej niż wchodzenie w trudną materię jego wierszy, niekończące się poszukiwanie polskich odpowiedników czy polerowanie frazy. Wszystkie te momenty mają oczywiście wielkie znaczenie, bo Stevens jest poetą zanurzonym w języku, a przy tym niezwykle precyzyjnym i konsekwentnym – nawet tam, gdzie wiersz zdaje się być puszczony na żywioł. A jednak spotkanie z poezją Stevensa jest zazwyczaj wydarzeniem tak wieloznacznym i totalnym, że tłumacz powinien mieć się na baczności.
Mogę tu mówić za siebie: tłumaczenie Stevensa stało się dla mnie doświadczeniem z pogranicza literatury i egzystencji, czymś wykraczającym poza czystą translatorską robotę. Są to bowiem wiersze, w których język staje na głowie, a świat przedstawiony przez poetę okazuje się światem na tyle dziwnym i nieoswojonym, że od czytelnika wymaga się tu bardzo wiele. Trzeba przede wszystkim zaakceptować niejednoznaczność i niedającą spokoju zmienność tej poezji, która żongluje językami i raz po raz podsuwa kolejne wersje rzeczywistości. Stevens zrywa pakty i łamie niepisane umowy – po to, aby wybić czytelnika z rytmu, wykoleić go z toru biernej, łatwej lektury. Myślę, że oczekiwania poety względem siebie i odbiorców były maksymalne: przekroczyć samego siebie, dokonać myślowej i egzystencjalnej transgresji, wyjść z własnej skóry, może nawet dokonać aktu autonegacji.
2.
Jeśli przyjrzeć się dokładnie drodze rozwoju poetyckiego Stevensa, zauważalny jest dramat życiowy poety, który z jednej strony usiłował wyjść z języka i ustanowić bezpośrednią relację ze światem rzeczy i ludzi, z drugiej jednak konstatował w kolejnych wierszach i tomach, że wszystkie następujące po sobie próby to porażki. Jak czytamy w wierszu „Zwyczajna postać rzeczy”: „nieobecność wyobraźni musiała zostać wyobrażona”. Wychodzenie poza język to nic innego jak osuwanie się w kolejny język. Ten proces nie ma końca i kiedy w ostatnich wierszach Stevens pisze o „nowej wiedzy o rzeczywistości”, to frazę tę zapisuje w trybie warunkowym lub hipotetycznym – rzecz dotyczy jakiejś wiedzy i jakiejś rzeczywistości. Trzeba wciąż zaczynać od nowa.
Stevens to poeta, dla którego nic nie jest stałe, a każdy moment egzystencji, każda jej jakość, podlegają ciągłym przewartościowaniom i przeformułowaniom. Dobry wiersz jest dla niego zapisem możliwie jak najbardziej ambiwalentnym. W poetyckiej praktyce oznacza to mnożenie zastrzeżeń i tropów, wywracanie na nice własnych sformułowań, niedopuszczanie do pojawienia się konstatacji ostatecznych. Każdy, kto choć trochę wgłębił się w poezję Stevensa, wie, że postulaty te przybierają u poety postać nierzadko fantastyczną – wiele wierszy jest tak rozrzedzonych i zróżnicowanych, tak naszpikowanych słówkami na pozór niewinnymi, a w istocie raz po raz zmieniającymi tok wywodu, że łatwo dojść do wniosku, iż nic konkretnego tak naprawdę się tu nie mówi.
Nie byłby to jednak wniosek trafny. Podobnie jak inni wielcy moderniści – choćby Joyce, Stein czy Beckett – Stevens pragnie oddać kontradykcje i antynomie świadomości, która usiłuje zgłębić świat, ale natyka się na niezliczone języki i nieprzejrzyste znaczenia. W tym sensie jest to poezja nieomal realistyczna. I choć niewątpliwie sam poeta, wielokrotnie opowiadający się za prymatem wyobraźni i fantazji, skrzywiłby się, słysząc ten przymiotnik, to jednak trudno nie zauważyć, że w kontekście całej jego drogi twórczej ma on sens. Stevens wielokrotnie podkreślał, że zależy mu przede wszystkim na dotarciu do rzeczywistości – do „rzeczy takich, jakimi są” (things as they are – fraza wzięta z poematu „The Man with the Blue Guitar”). Cały kłopot polega na tym, że w tym dążeniu do „rzeczy samych” nie możemy abstrahować od języka. Wręcz przeciwnie: musimy wyczerpać retoryczny potencjał tkwiący w naszym postrzeganiu przedmiotów i ludzi, aby na końcu pozwolić im zjawić się takimi, jakimi naprawdę są. Poezja ma tu zadanie szczególne – jest właśnie sceną i inscenizacją wyczerpywania się języków.
Rzeczywistość zawsze już jakoś zapośredniczona przez słowo i obecna tylko w języku i jako język – taka intuicja jest niewątpliwie bliska Stevensowi. Mówi też wiele o sposobie, w jaki powinniśmy czytać jego wiersze. Wymaga się tu bowiem lektury skoncentrowanej na momentach przejścia, różnicy i przeskoku z jednego poziomu – estetycznego, epistemologicznego, ontologicznego – na poziom inny. A zatem już lektura tekstu źródłowego (w tym przypadku wiersza Stevensa w języku oryginalnym) powinna mieć charakter przekładu – dotyczy to w każdym razie najlepszych i najbardziej oryginalnych utworów tego poety. W odróżnieniu na przykład od T.S. Eliota (zwłaszcza Eliota po Ziemi jałowej), który jako poeta poruszał się w określonej tradycji filozoficznej i religijnej i nieodmiennie powoływał się na charakterystyczną dla tej tradycji retorykę, Stevens dość radykalnie kwestionował prawomocność jakiejkolwiek retoryki, zwracając się raczej ku czemuś, co dałoby się określić jako „retoryka retoryki”, a więc świadomość językowej natury własnych, i nie tylko własnych, konstatacji. Oczywiście odnajdziemy u tego poety ślady pewnych tradycji (powiedzmy imażystycznej i kubistycznej w pierwszym tomie, bądź romantycznej w tomach następnych), jednak bardziej charakterystyczna dla Stevensa strategia polega na mnożeniu tropów i podważaniu przyjętej poetyki. Na przykład jeśli w wierszu „Idea porządku w Key West” pojawia się romantyczna koncepcja ducha i inspiracji ucieleśnianej w postaci głosu kobiety, to natychmiast ulega ona zakwestionowaniu – poeta wskazuje na dwuznaczność i niejasność inspiracji, której zewnętrzny status (głos kobiety) może być w istocie projekcją świadomości (na przykład głosem płynącym z podświadomości). Taka poezja zaczyna mówić o własnej retoryce – dokonuje więc w punkcie wyjścia ważnego przekładu pierwotnej intuicji na świadomą siebie mowę poetycką. Przekład ten powinien być uobecniony w naszej lekturze wiersza, to znaczy czytanie wiersza musi brać pod uwagę fakt, że on sam jest już swego rodzaju tłumaczeniem.
Ma to oczywiście duże znaczenie dla tłumacza, który powinien pamiętać o dekonstruktywnym potencjale Stevensowskiego wiersza. Stąd być może najważniejszy imperatyw przy tłumaczeniu tej poezji – należy respektować wieloznaczności i otwarty charakter poetyckiego języka Stevensa i z podejrzliwością podchodzić do gestów zamknięcia, finalizacji, wyrażania zdecydowanych sądów i przesłań. Jest w tym coś paradoksalnego, bo przecież główną troską tłumacza jest akuratność, a wszelkie dwuznaczności postrzegane są jako przekładowe niepowodzenia. Wydaje mi się jednak, że w przypadku Stevensa jest inaczej. Charakterystyczny dla niego tryb poetycki to mówienie, które samo sobie wchodzi w paradę, mnoży zastrzeżenia, odwraca argumenty i pozwala się czytać na kilka sposobów, które nierzadko prowadzą do odczytań sprzecznych. Taka poetyka uprzywilejowuje czytelnika, który współtworzy wiersz, a także tłumacza, który nie tylko może, ale chyba nawet powinien dać przekład możliwie wieloznaczny, otwarty na wielorakie rekonstrukcje i rekonfiguracje.
Przypadki Stevensa czy na przykład Johna Ashbery’ego (pozostającego w pewnych książkach pod dużym wpływem Stevensa) to przypadki skrajne. W ich wiersze wpisana jest bowiem możliwość odejścia od litery tekstu. A jeśli nawet nie odejścia, to przynajmniej translatologicznej niewierności, która jest już przecież, jak przed chwilą wspomniałem, obecna w tekstach oryginalnych. Trudno chyba o lepszą egzemplifikację radykalnej tezy Waltera Benjamina, że im dokładniej staramy się przełożyć tekst, tym bardziej oddalamy się od jego ducha. Nie chodzi oczywiście o przekładową dowolność. Faktem jest jednak, że dla Stevensa równie ważne co jednostki leksykalne są momenty retoryczne – tych zaś nie da się dosłownie przełożyć, są bowiem właśnie zakwestionowaniem dosłowności. W przekładzie mogą się one pojawić tylko jako efekty retoryczne, a więc niezupełnie zgodne z duchem przekładowej celności i akuratności. Oczywiście wniosek ten nie kończy dyskusji nad problemami przekładania poezji Stevensa – jest ich znacznie więcej i często dotyczą właśnie wierności przekładu. Wydaje mi się przecież, że powinien on być punktem wyjścia dla każdego tłumacza tego poety. Trzeba po prostu pamiętać o skrajnym i świadomym zretoryzowaniu tej poezji i brać na nią w przekładzie poprawkę. Inna sprawa, czy taką poprawkę da się konsekwentnie i w pełni nanieść. Ale to już kwestia konkretnych przekładowych rozwiązań i propozycji.
3.
Przez wiele lat Stevens był w Polsce poetą zupełnie lekceważonym. Sytuację mógł zmienić wydany w 1969 roku PIW-owski tomik interesujących przekładów Jarosława Marka Rymkiewicza. Nie zmienił. Chyba nie tylko dlatego, że zaprezentowany przez Rymkiewicza wybór jest bardzo skromny (dwadzieścia krótkich wierszy, jeden poemat i jeden fragment poematu). Również dlatego, że czas nie sprzyjał Stevensowi. Trzeba było czekać, aż pojawią się nowe sposoby i możliwości czytania, aż rozpoznane zostaną stosowne tradycje estetyczne i nie tylko estetyczne, aż w języku polskim odkryte zostaną częstotliwości, na jakich łatwiej jest czytać takich poetów jak Stevens czy Ashbery, częstotliwości co prawda obecne (na przykład u Leśmiana czy Wirpszy), ale marginalizowane bądź lekceważone. Trudno zresztą powiedzieć, co to znaczy, że nadszedł czas takich, a nie innych poetów. Na przykład wiersze Stevensa poruszają się w sferze niespełnienia i często opisują stan zawieszenia i niemożności. Chyba nigdy nie staną się komentarzem do bieżącej sytuacji – będą za to zapisem czegoś odroczonego, spóźnionego, trzymanego w odwodzie, na kiedy indziej. Jeśli Stevens jest poetą wyobraźni – a często można spotkać się z takim sformułowaniem – to przede wszystkim jest on poetą wyobraźni odroczonej.
I jeszcze jedno: czytanie i tłumaczenie Stevensa może być niezwykłą i niepokojącą przygodą czytelniczą. Chodzi bowiem nie tylko o spotkanie z innym głosem, innym dialektem, innym sposobem postrzegania świata. Wiersze Stevensa są bardzo często tak skonstruowane, że wymagają wejścia w ich przestrzeń, ale również – i to jest moment szczególnie niepokojący – odnalezienia tej przestrzeni w sobie. Mówiąc inaczej, wiersze chcą i usiłują odblokować w nas to, co pozostawało w ukryciu: niewypowiedziane, nieobliczalne, nieprzełożone, nieoswojone, nie-przeżyte wreszcie. Jest to zaproszenie do lektury bardzo zaangażowanej, takiej, w której zawiesza się własne sądy i oczekiwania, a może nawet zawiesza się siebie. Nie wykluczam, że dla niektórych czytelników spotkanie ze Stevensem może okazać się ważną przygodą, nie tylko literacką. Tak w każdym razie było w moim przypadku.