I. Św. Ludwik w więzieniu w Damietcie
Czarni. Ale czarni nie atakują, wprost przeciwnie: prześlizgują się chyłkiem, taktowni, że aż strach. Kiedy pływają czółnem po rzece, robią to po kryjomu i jakby od niechcenia; powoli opuszczają wzrok i w skupieniu obserwują kamyki i moczarkę. Białe dziewczęta mówią, że czarni są bardzo przystojni, zwłaszcza o zmierzchu, w porze powrotu do domu, do kolorowych puszek zupy Campbella i tropikalnych owoców z Florydy, kiedy suną cicho z rumieńcami wstydu na twarzach, ze słuchawkami walkmanów na uszach, jakby w odrętwieniu, miękkiej przestrzeni zupełnie prywatnych tuneli rytmów i niewinnych myśli. Bo wszyscy czarni lubią, kiedy jest jakaś fajna muzyczka. Wszystkie czarne dziewczęta, niewiarygodnie zgrabne dziewczęta, mają białych muskularnych kochanków, którzy kiedyś rzucili palenie i wzięli się ostro za sport.
Ale jakże oni są inni, ci biali awanturnicy, którzy strzelają do ryb z hydraulicznych kusz, drą się wniebogłosy wykrzykując sprośne piosenki, ścigają czarne wiewiórki w dusznych alejach miasteczka uniwersyteckiego, zmuszają olbrzymie gęsi kanadyjskie do bezustannego wysiłku niepożądanego lotu. Nie tego się spodziewałem. Bo gdzież są nieposkromieni czarni, złowrodzy czarni, czarni nieujarzmieni i gwałtowni, czarni szukający guza dla draki, którzy zaczynają i stawiają się? Gdzie czarni roztańczeni, z rozpieprzaczami gett na ramionach, z nożami w teczkach lub cholewkach żółtych kawaleryjskich butów? Eufemizmy trampek i graficznych equalizerów z miękkim wsadem do uszu, reprywatyzacja buntu i światła: tak jest, światła. I gdzie się podziała ta legendarna pewność siebie, czerpana z cudownie długiego członka, gibkiej muskulatury, jazzu i monotonnej deklamacji rap, jakby jakiś Jarry czytał na głos Malcolma X na plenum półdziewic? Nie tego się spodziewałem.
Natomiast żółci odziedziczą świat. I to nawet nie ci, którzy patrolują ulice w czarnych limuzynach, wielkich jak rodzinne trumny z basenem i kortem do tenisa na piętrze – płynący nieprzerwanym strumieniem brudny pieniądz z Hongkongu pogrąży ich w odmętach niewzruszonej gnuśności – ale ci, którzy o brzasku czyszczą rower na połysk i noszą kalkulatory na pozornie zapadniętych piersiach, talizmany nadchodzących finansów. I jak ciekawie manipulują siecią, polując na psa! Potem przez pół niedzieli pieką psa, aż cały budynek pogrąża się w żałobie. Nikogo nie zapraszają. A swoją drogą pies, przygłupi pies, który nieopatrznie wymknął się z samochodu stojącego na czerwonym świetle, jest zawsze zgubiony: spacerując rano przed snem, zrywam z drzew ulotki z podobiznami psa i nagrody. I po prostu puszczam te świstki z dymem po powrocie do domu, wyłączywszy detektor pożarów, zadumawszy się w błękitnym fotelu, zapomniawszy o bożym świecie i kłopotach. Ach, te znaki, tak subtelne, ten alfabet dymu, prośba i apel: czy zostaną właściwie zrozumiane?
VI. Ściana domu, o którą uderza okiennica z listewek (kawałek zwichrzonego drzewa każe myśleć o burzy)
To było w afekcie. Ale czy miłość nie proponuje czasem świętego spokoju, choćby nawet obrała karkołomny szlak, który budzi duszę ze snu zażyłości? Cały dzień jechaliśmy przez miasteczka Ameryki, naciskałeś spust, zmieniałeś przesłony. Jakże śmiesznie wyglądały reprymendy i robinsonady umysłu! Pogrążeni w melancholii, jakbyśmy dopiero wczoraj odkryli smutek alchemii, rozmawialiśmy o miłości w niebanalny sposób. „Choćby nie było nadziei”, mówiłeś, „jest urok tajemnicy: kochamy, czego nie znamy: Indie, Przylądek Nadziei”. Ale równoczesność i jednoczesna nieciągłość tych wrażeń, my God, powietrza! Oparliśmy się o Tuktoyaktuk, gdzie zawracają ptaki.
Wracaliśmy zupełnie spłukani. Czarny szlak! Kto jest tym spadkobiercą, kto odziedziczy znak? Z biegiem lat wiotczeje wzór, zgrany do cna: zawiłość bierze nas w matnię. Znaczenia, które wyprowadzamy na popas w szeroki świat, schodzą z dobrej drogi i lecą w siną dal. I nie ma powrotu: świat zajął ich miejsce i broni dostępu, wyświetlając w naszych oczach nieczytelne kreskówki. A człowiek dalej szuka realności w drobiazgach, w papierosie, który ma smakować jak jeden z pierwszych, w piknikach pod wiszącą skałą… „Po prostu wyskocz teraz z samochodu”, powiedziałem, „przeżyjesz to jeszcze raz”. Uśmiechnął się: „tylko ani słowa o duszy”. Pędziliśmy przez miasto w gęstniejącej burzy. Neony, lawiny światła. I kolory, które nagle oznaczają wszystko, co najlepsze pod słońcem. Duszę mam na końcu języka.
IX. Alpinista podziwiający widok z krawędzi wyniosłego punktu (postawa wyrażająca zachwyt)
W dzieciństwie chodzimy na szczudłach, dorośli mają ciche wrotki. Z aniołów wymieniłbym gosposie: za tranzystory na umorusanych kolanach, za czosnek i tran, za mroczne włoskie binokle i krzykliwe spódniczki odsłaniające sinoróżowe nogi – tak ciepłe w poranki, kiedy wygnani z łóżka przez półsenne zmory (ach, niewinne preteksty), wsuwaliśmy się pod inną kołdrę, powierniczkę westchnień jakże innych niż nasze. Te nogi, dobrze znane pewnemu żołnierzowi (czy wciąż stoi na warcie?), zawsze wprawiały nas w świąteczny nastrój. Nogi, fikcje dzieciństwa. Właściwie uniknąłem większości fikcji dzieciństwa. Piliśmy Vino Bianco di Torino (lata sześćdziesiąte) w kuchni podczas rodzinnych przyjęć i śmialiśmy się ze szkolnych kokietek, wpatrzonych w rozporek ucznia przy tablicy. Fort! Da! Moje dzieciństwo nie zagubiło się w gąszczu nóg i metonimicznych ust. (Czy mieliśmy świat w małym palcu? Tak, ale dzięki modlitwie: żadnych fikcji uwierających jak włoskie lakierki, żadnych fantastycznych geografii dziewczęcego ciała, jak średniowieczna mapa – odrobinę miękkiej precyzji i żadnych zniewalających luster.) Dzieciństwo jest jak żucie szkła pośród tych, którzy żują gumę.
Ale skończyło się. Pewnego ranka gosposia wyniosła mnie na balkon i przerzuciła przez poręcz, jedną ręką trzymając za kołnierz, a drugą przysuwając małe lusterko do mojej twarzy. Fora ze dwora. Och, cywilizacja! Z tym wyrazem twarzy pozostaję do dzisiaj. Nie kłaniam się, z uwagi na lęk wysokości. Natomiast chętnie patrzę w górę na księżyc: w nim odbija się całkiem odmienne dzieciństwo. Wszystko furda.
XIV. Kobieta otwierająca telegram, na jej twarzy maluje się niepokój
„To właśnie miłość kazała mi zapamiętać nazwy wszystkich rzeczy, które u ciebie widziałem. Dziewczyna ma pewną przewagę, rzeczy do niej się tulą.
Czy jechaliśmy na sankach, czy byliśmy w zawrotnie szybkiej windzie? Życie wywrócone na opak, lęk i obroty sumienia, i czułem się przybity do ciała jak motyl na szpilce, jak Iksion wirujący z roześmianym światem na setkach tysięcy ilustracji w tamtej obłąkanej książce, co mówiła o nas przelotnie, zawsze mimochodem. Ukłucie chłodu w żołądku, ból i zawroty głowy, i nastawiłem metronom, stoper wspomnień, na próżno. Ktoś mówił o pożądaniu, mówił niewyraźnie: pisałem o czarnym wietrze z piątej pieśni piekła. I było tak duszno. Czy największą radością, jaką możemy komuś dać, nie jest cudowna radość przekraczania granic razem i potajemnie, we dwójkę, na przekór światu? Chciałem cię przeszmuglować w zupełnie nieznane ci strony, gdzie sztuką jest chłodna uległość, zmyślna i natychmiastowa. Ale to ty ustawiłaś granice, trudne i wyrafinowane, te żmudne procedury, urzędowe drobnostki. Czy jednak mogę się czepiać, skoro tyle pamiętam? Twoja nowa fryzura, która wciąga nas w zupełnie nowy romans, nieoczekiwanie pełny barek rodziców, który skłania nas do rezygnacji z ostatniego pociągu. Niespodziewany stary jazz po «końcu muzyki», i pojawiają się nowe słowa przy niezwykle późnej kolacji. Herbata? Tak. I są nowe sekrety i stare fotografie, dłuższe spojrzenia i wstydliwe historie: ktoś, kto chciał cię zgwałcić, kiedy byłaś dzieckiem, i cudowny fortel, dzięki któremu ocalałaś. Litania naszych pierwszych kroków, że już wtedy i jednak. Nazwa wina sprzed tygodnia, opis zeszłorocznej sukienki, i że nie miałaś pojęcia, nigdy nie myślałaś. Nigdy nic nie wiemy, nie znamy rytmu kroków, wierszy, które myślimy, idąc w sierpniową noc. Nigdy nie powiedziałem ci, że biegłem. Nigdy nie powiedziałaś, że stałaś przy drzwiach. Pomyśl o tych wszystkich granicach, o podniecaniu do nieprzytomności. Gdybyś strzelała w moje stopy, tańczyłbym jak pijany niedźwiedź, i mógłbym leżeć pod twoim drzwiami, gryząc szkło. Ale byliśmy tak bardzo nieuważni, tak rozrzutni. A był czas, że zamiatałem skrzydłami ziemię i błogosławiłem pożądanie za to, co robi z naszym smakiem, wzrokiem, dotykiem, z każdym ruchem, z siłą ciężkości.
Każda rzecz powinna kosztować tyle, ile słowo w tym telegramie. Dopiero wówczas udałoby się ustalić związek między rzeczą i słowem. Kolumb”
XIX. Mężczyzna nocą z latarką w dłoni
Zastanawiał się nad znaczeniem tych wszystkich lat spędzonych w cieniu durnych uśmiechów, pedantycznych fikcji władczych kochanek i przełożonych, nad sensem niewydarzonej przeszłości, która z punktu widzenia jego nikczemnych przeciwników mogła sprawiać wrażenie jakiejś kunsztownej konstrukcji, monumentalnej i zwiewnej w swojej hermetycznej logice. Próbował nazywać po imieniu te nieuchwytne procesy, procesje chwil, tajemnice przelatujące przez skłon pamięci jak meteory w niezgłębione wieczory lata: czy były niuanse? Czy dałoby się może dowartościować tych parę kompromitacji przez sprytną zamianę porządku etycznego na estetyczny, aby lekkomyślność i ekstrawagancja stały się nagle bezwzględnymi cnotami, rzuconymi w twarze misjonarzy moralnej tandety? I błogosław wytchnienia, przeklinaj okowy. Lekkość: tamte nocne spacery w uzdrowisku nad wodą, kiedy strzępy muzyki z przejeżdżających samochodów uderzały jego uszy jak echa wszystkich smutnych orgii, których nie mógł zapomnieć, bo czuł je gdzieś w nerwach, w krzyżu, pod paznokciami, co miały skręcać się w harmonijki od nadmiaru rozkoszy. I zbledną ci oczy: czyżby? Metamorfozy tamtej dziewczyny, którą kochał, tak, to było coś wyjątkowego: weneckie maski, łobuzerski uśmiech, z jakim mówiła, żeby przychodził we fraku, bo nic jej tak nie podnieca, jak erekcja we fraku. (Ale skąd wziąć frak?) Subtelność dyskretnie lubieżnych spojrzeń, pogarda femme fatale, kiedy oczekiwał tylko miłosierdzia. I lata wygnania, potem, już po wszystkim: miesiące w koszarach śmierdzących lizolem, sezony w chłodnych diecezjach, kiedy czuł się jak melancholijny kretyn pośród czarnych, rozmawiających półgębkiem o dziwach pustyni i zaletach błękitnego lodu. Karnawałowa noc wspomnień, co nagle odżyły z trzaskiem fajerwerków, oświetlających niespodziewane materializacje znajomych dziewczyn i legendarnych kompanów, ale było już za późno na uczuciowy hazard: przegrał wszystko, co mógł kiedykolwiek mieć, i zyskał jedynie błahą nadzieję na nieśmiertelność, jakąś byle jaką nieśmiertelność, rozszerzone strachem oko czasu, które znieruchomiało, zacięło się wczoraj czy przedwczoraj, niewyraźnie górującymi nad pustą płaszczyzną dzisiaj. Zgiełk pospiesznych lat, katastrofa. W jaki sposób pamiętać, w jaki sposób zniekształcać narkotyczne noce, orgie, podczas których przychodziła dopiero po północy, w tiulowej halce, i robiła wszystko, o co ją prosiliście, ty i jej mąż? Ze wstydem myślał o żałosnym fiasku wszystkich sądów wobec tej czułości, biorącej serce nagłą, krótką falą radosnego zdziwienia i wdzięczności za w zasadzie nieograniczoną miłość życia i jego ciemniejących ścieżek, czytelnych nawet w dusznym mroku gorączki i nudy. Właściwie mógłby odpowiedzieć wszystkiemu jednym gestem, nieśmiałym ruchem dłoni ścierającej zmarszczki z czoła lub napięciem twarzy, takim, jakie za chwilę usztywni jego oblicze, gdy będzie zaciskał węzeł krawata. Ale stój, bo na razie światło, szum, szelest, jakby światło wbiegło do pokoju w tiulowej haleczce. Zgasła latarka, zapalony papieros wypadł z popielniczki. Świt, ogromny dzień dławiący efekty nocy, już tu jest: kształty wyskakują ponad cienie, piętrzą się linie i krzyczą kolory: amazing. A więc tak będzie już zawsze: na górze zabawa młodych dziewczynek, przy której sukienka wydyma się jak balon; na dole taniec żurawi, naśladujący krętość labiryntu. Cóż, światy wyrastają za każdym węgłem i – kopulacja.