książki / POEZJE

Trzy kobiety

Jerzy Jarniewicz

Fragmenty książki Trzy kobiety Jerzego Jarniewicza, wydanej w Biurze Literackim 6 maja 2025 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Z pasieki domowej
Storia otwierająca

Sie­dzia­ły z mat­ką w dużym poko­ju, jej trzy przy­ja­ciół­ki:
Wan­da, Kry­sia, Ire­na,
sie­dzia­ły bez koń­ca i bez począt­ku, a zza ścia­ny sły­sza­łem, jak
jed­na przez dru­gą mówi, jak mówią coraz gło­śniej, aż mogło się wyda­wać,
że to nie kobie­ty w chmu­rze papie­ro­so­we­go dymu, a rój
psz­czół, któ­rych skrzy­dła się roz­wi­bro­wa­ły, z gnie­wu lub z obu­rze­nia, lub
z cze­goś, cze­go nazwać nie umiem, a co splo­tło je w kłąb, i któ­re lada
chwi­la wyle­cą z pasie­ki, a ja, że też, jak zakła­da­łem, do tego ula nale­żę,
sta­ną­łem w pro­gu, i wte­dy wszyst­kie, jak na zawo­ła­nie, gdy tyl­ko
u drzwi mnie zoba­czy­ły, zmil­kły. Wzią­łem palec do ust,
ocie­kał mi mio­dem.


Przestrzeń rodzinna

Sie­dzia­ły w tele­wi­zyj­nym, mat­ka z Ire­ną, Wan­dą i Kry­sią,
i piły – ulga po ulun­gu – her­ba­tę madras, któ­rą zdo­by­ła Kry­sia,
i wszyst­kie czte­ry w tele­wi­zyj­nym, roz­ba­wio­ne
jakąś histo­rią dla mnie nie do uchwy­ce­nia, ćmi­ły car­me­ny, któ­re
wkrót­ce je zabi­ją, i zaśmie­wa­ły się, bar­dot­ki pod papu­ga­mi,
i było oczy­wi­ste, że choć go nie widzia­łem, krą­ży wśród nich
bia­ły, pro­sto z Hol­ly­wo­odu szejk
z rolek­sem na prze­gu­bie, nie­po­jęt­nie w tych oko­licz­no­ściach
nad­mia­ro­wym. Ojciec póź­niej niż zwy­kle przy­je­chał z robo­ty, zaj­rzał
do tele­wi­zyj­ne­go, któ­ry był tak­że sypial­nią rodzi­ców, a w któ­rym
tęt­ni­ły dziś śmie­chy kru­czo­wło­sych kobiet, ale się pod­dał, wyco­fał
i poszedł spać – do poko­ju dzie­ci, któ­ry dzie­li­łem z bra­tem.


Synchroniczność jest siostrą żałoby

Gdy szy­ko­wał się pogrzeb, bo zmar­ła mi mat­ka, Wan­da
otwo­rzy­ła toreb­kę, wyję­ła dwa bank­no­ty,
wci­snę­ła mi do ręki: „Masz – mówi – cze­ka­ją cię wydat­ki”.
Była zawsze od nas bogat­sza, nasza Wan­da z mar­ce­pa­nu, mia­ła dom i ogró­dek
z bia­ły­mi porzecz­ka­mi na wylo­cie z Łodzi, ojca w komi­te­cie,
i nie musia­ła pra­co­wać. Śnieg na Naru­to­wi­cza bił słoń­cem po oczach,
tak upar­cie okrut­nym, że od śnie­gu śle­płem, a blask
dostał się przez źre­ni­ce do trze­wi i wypa­tro­szył mnie jak wigi­lij­ną rybę.
O niczym nie myśla­łem, pust­ka wra­sta­ła w pust­kę, gdy mru­żąc oczy
przed słoń­cem, wsze­dłem do Empi­ku i za pie­nią­dze Wan­dy,
za jej kasę na pogrzeb, kupi­łem jugo­sło­wiań­ską kase­tę Police’ów.


Martwy Kennedy to martwy Kennedy

On, tyle że ten dru­gi. A że przy­szła Wan­da, oglą­da­li­śmy go
razem. Do dziś widzę, jak leży w kału­ży czar­no-bia­łej krwi,
a czerń była wów­czas naj­lep­szą dla mnie gwa­ran­cją, że oglą­dam
spraw­dzo­ny mate­riał. Co inne­go Wan­da z mat­ką,
przy­szły na świat przed wybu­chem woj­ny, dla nich krew na uli­cy
była zawsze w kolo­rze. I na pew­no lśni­ła.

„Wygrał­by w cuglach” – to ojciec. – „Miał nomi­na­cję w kie­sze­ni”,
potem coś jesz­cze o Kubie i Wiet­na­mie, a mnie
zadzi­wia­ło podwo­jo­ne imię zabój­cy, jak­by się komuś
w kry­tycz­nym momen­cie zaciął rewol­wer i trze­ba go było,
żeby zabić, na powrót zała­do­wać. Wan­da z mat­ką wyszły
do kuch­ni na faj­kę, i powiem: nie skoń­czy­ło się na jed­nej.
Roz­ma­wia­ły o życiu. Ojciec im nie był potrzeb­ny.


Tradi ridi rom

Gdzieś zagi­nę­ła mi kolej­ność rze­czy: naj­pierw śmierć,
a potem miłość? Czy naj­pierw śmierć, a potem śmierć
następ­na, cze­ka­ją­ca w kolej­ce, jak do egzor­cy­sty, by wpi­sać ją
w opo­wieść? Myje­my ręce, a potem może­my
ssać ocie­ka­ją­cy mio­dem palec? Naj­pierw zmar­ła Ire­na, a po niej
Wan­da? A może było odwrot­nie, a może zmar­ły obie
w mie­ście wspól­ne­go nam cza­su i na jed­nym odde­chu?

Psz­czo­ły by o tym wie­dzia­ły, chy­ba że zmy­lić je
dłu­gim zda­niem, w któ­rym pory roku zamie­nia­ją się miej­sca­mi,
i wszyst­ko znów zaczy­na się bez począt­ku. Kto da pew­ność, że sło­wa,
jeśli je powią­zać, zro­bią miej­sce na oddech, że dadzą tro­chę świa­tła
w lesie mię­dzy drze­wa­mi, gdzie gubią się bez ognia
świę­to­jań­skie robacz­ki, a tylu zbie­ra­czy mchu
pozo­sta­je na noc i nigdy nie wra­ca?

O autorze

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Powiązania