Pożegnanie Inkipo
Inkipo, końskie miasto, gdzie różowe klacze,
wyrastając nad ludzi, na przełaj stuleci
biegły, żegnaj, Inkipo, jeśli cię zobaczę
kiedyś, to chyba w książce pisanej dla dzieci:
spoczciwiałe miasteczko, będziesz kalkomanią
odartą z mgły perłowej i chłopcy poklepią
twoje konie po grzbietach, nie zagadasz stajnią
parskającą do przygód, co się wszystkie ślepo
kończyły – zagadkową, karczemną scenerią
albo lasem bez wyjścia… Jakaś nastoletnia
skrytobójczyni, pędząc na skradzionej klaczy,
zmrużyła do mnie oko: tam nie brano serio
nawet zbrodni i człowiek jak las obojętniał;
ptak się z niego naśmiewał: co właściwie znaczy
Inkipo, to nieludzkie urojenie? Żegnaj,
miasto, które sławili mistyfikatorzy!
Ja także zachodziłem między nich onegdaj,
alem ja, brednio moja, zgryzł cię i otworzył
przez pół, pokrętną, stęchłą, jak wnętrze orzecha,
co wysechł. Jeśli o mnie spyta kto w Inkipo,
odpowiedzcie mu prawdę: nawet ten odjechał.
1940
Spotkanie
Niedługo po wojnie trzydziestoletniej
szedłeś nieludnym paryskim pasażem
kiedy młoda kobieta przecięła ci drogę
niewysoka w ciemnym kostiumie
w czarnej przejrzystej woalce na oczach
zagubiona wśród murów i papuzich szyldów
To było w dzień odjazdu w tunelu czy w hali
na dworcu po godzinie znów ją zobaczyłeś
Żegnała cię zdziwionym spojrzeniem przez woalkę
Byłeś dla niej znakiem i ona dla ciebie
Zdradziłeś ją poemat o pięknych spotkaniach
zniszczyłeś w ciemnych latach i nic nie pamiętasz
Niedawno byłeś tam znowu
Myślałeś o niej idąc
bulwarem Sebasto kręciło ci się w głowie
wiatr zamiatał papiery na chodniku markizy
trzepotały w powietrzu pachniało benzyną
Był chłopiec który
Był chłopiec który z głową na ramieniu
usnął przy stole nakrytym serwetą
Był pusty pokój kobieta w żałobie
oparła stopę o podnóżek aby
poprawić czarną kokardę pantofla
Było sukienne kłębowisko płaszczy
w prowizorycznej szatni na zabawie
porozrzucanych jakby kto ze złością
daremnie szukał czegoś po kieszeniach
Z głębi tej szatni czasem dochodziły
śmiechy kobiece i głos najpiękniejszy
Te trzy obrazy jednakowo stare
wracały chociaż nie były wspomnieniem
obsesja szatni wracała najczęściej
Wszystkie odeszły wszystkie trzy i nie wiem
czy coś znaczyły dzisiaj jestem wolny
klasyczny w sobie przejrzysty jak kryształ
czysty jak kartka czystego papieru
Nie to nieprawda one znów wracają
te trzy obrazy które znaczą znaczą
dużo lub mało nic lub bardzo dużo
Prędzej ja minę a zostanie chłopiec
śpiący przy stole a przed nim nieznane
ogromne morze czasu do przeżycia
Kobieta w czerni może była śmieszką
z natury Jedno tylko wiem na pewno
że szatnia była jak twarz bez urody
i piękny głos był udręką dla ucha
Zerwanie
Pawiooka szatynka koło lat trzydziestu
w słomkowym kapeluszu z purpurową wstążką
i z bransoletką ciężką jak kajdanek
mówi do siebie idąc spacerowym krokiem
Wyszłam z domu w południe nie pamiętam domu
nie wiem skąd się tu wzięłam i jak mi na imię
mam obrączkę na palcu czy rodziłam dzieci?
Czy mogę wejść do baru nie wiedząc kim jestem?
Ach książki na wystawie nawet znam tytuły
i co z tego? Nie znajdę w nich siebie
Ta wielka nieobecność trwa jedną minutę
jak sygnał ostrzegawczy przed godziną X
Kabina z telefonem oszklona i pusta
zaprasza ją do środka widzę ją z ulicy
jak podnosi słuchawkę jak nakręca numer
jak rozmawia przytomnie i mruga oczami
na znak że wie że pamięta
Marzec 1975
1
Dzisiaj wieczorem wszedłem do smutnego lokalu
Przy sąsiednim stoliku młoda dziewczyna
o szerokiej twarzy i słodkich ustach
na pozór bardzo grzesznych
mówiła o gruczołach chłonnych które sprawiają
piekło nabytej wiedzy szalało w jej ustach
a on jej słuchał odwrócony do mnie tyłem
jak morderca na ekranie
Wyszedłem z lokalu na ulicę po deszczu
stara ociężała kamienica śledziła moje kroki
lekki wieżowiec szedł za mną z daleka
minąłem przystanek przy którym widywałem wielu ludzi
teraz było ich czworo
Autobus z nazwą nowego osiedla
gdzie bloki są podobne do siebie jak dni i tygodnie w więzieniu
uprzątnął ich z trotuaru
ukazując w oknie uśpiony profil
model pasażera
Podobno ci młodzi ludzie są mało odporni
na choroby zakaźne i przeciwności losu
nie pytajcie co było jakieś dziesięć lat temu
tym bardziej dwadzieścia
zanik pamięci jest faktem społecznym
tak samo jak gra w toto-lotka
2
Wyszedłem z lokalu na ulicę po deszczu
w oczyszczonym powietrzu furkot gołębia wylatującego z arki
furkot zamykanego parasola
przeniósł mnie na mgnienie do wczesnej młodości
i wypluł mnie z powrotem na wilgotny trotuar
Pomyśl o rzeczach które się nie stały
może nie stały się tylko przypadkiem
Wracałem do domu pusty jak ulica którą szedłem
nie było we mnie nic oprócz sieci połysków po deszczu
nieruchomych sygnałów tutejszego świata
za rogiem spały bezdomne auta
naderwana antena szeleściła na murze
nadłamana gałązka
a jednak byłem ciekaw przyszłości
i świat wieloznaczny jak grecka wyrocznia
drażnił moją ciekawość
Pomyśl o barwie czasu
która się znowu zmienia
Wagon
Dwaj kolejarze pod oknem palą i grają w karty
co który bije atutem podnosi rękaw wytarty
Rozmawiasz z manichejczykiem podobnym do buchaltera
on bilansuje zło i dobro świat sprowadzając do zera
Młoda para po ślubie w niebywałej emocji
ogląda w książce rozłożony na części motocykl
I ciebie można rozłożyć podobnym sposobem
na serce mózg żołądek i wątrobę
dlatego i ta anatomia nagle cię przeraża
Patrzysz na ludzi za szybą idących w głąb korytarza
Jest tam manekin z baczkami w rurkach wąziutkich spodni
Dziewczyna z twarzą ujętą w płomyki czarnej pochodni
obnaża jedno ramię starannie według mody
Taki widok rozczulał cię i drażnił kiedy byłeś młody
Luźne strumienie włosów z miedzianym połyskiem
oczy przedłużone w strzałki barbarzyńskie
owale twarzy rozbite jak wyspiarskie bóstwa
zagubione powieki odnalezione usta
maski wydobyte z dna kultów i marzeń
w obojętnych wcieleniach płyną korytarzem
niektóre z nich przystają na chwilę i przez szyby
fosforyzują grzebieniem jak głębinowe ryby
Ten pochód orficki nie rozeźliła i nie drażni
zawczasu wypruwając cię z resztek wyobraźni
Tymczasem jedna przesłała ci uśmiech daleki
Nie znasz jej lecz poznajesz te czułe powieki
te zgrywające się oczy które wołały zobacz
gdy ktoś wieczorem jej głowę niósł pod ramieniem jak zdobycz
Ach ona cię bierze za mędrca i właśnie przed tobą
przechwala się że stać ją na miłość jaskiniową
Kolejarze wysiedli i sam teraz siedzisz przy oknie
Tą drogą w dawnych latach jeździłeś wielokrotnie
Słupy biegną do tyłu i ów czas który minął
pokrywa cztery topole melancholijną patyną
Rozmawiasz z biuralistą technikiem studentem
natrafiasz na dziwne zwroty nie wiadomo skąd wzięte
chcesz inne dawne słowa usłyszeć od podróżnych
kłócisz się z czasem i zadasz od niego jałmużny
a oni siedzą przed tobą bariera lat odcięci
i daremnie szukasz ich prototypu w pamięci
Te nowe pokolenia tak niepodobne są do poprzednich
że nie można odnaleźć pokoleń pośrednich
spojrzenia ich są jak sygnały bez klucza
Z nieznanych przyczyn wagon gwałtownie zarzuca
mijając przykre bo gołe budynki stacyjne
Obok ciebie siedzą nie te osoby ale zupełnie inne
To ludzie z wagonów śmierci wytraceni gazem
Zabił ich śniąc swoje życie jarmarczny król-błazen
Od tego czasu minęło już lat kilkanaście
blizny się otwierają jak maskowane przepaście
sól łez fosfory snów tam krążą w ukryciu
i wspomnienia o zmarłych utrzymują przy życiu
Usuwasz się w głąb jak po skałach jak mimowolny czarodziej
imiona więzną ci w gardle i tłum się przy tobie schodzi
Teraz konduktor obojętnie dziurkuje bilety
korytarzem powoli przechodzą dwie zgrzybiałe kobiety
One są starsze od ciebie i wiele zmian przeżyły
na szyjach mają sine wysuszone żyły
Przechodzi ktoś kto jest cieniem być może znałeś go niegdyś
w tych nieobecnych oczach świecą dalekie śniegi
Matka prowadzi płaczące dziecko do umywalni
Ci nieznajomi ludzie są natarczywie realni
ich troski chcą w tobie zamieszkać starasz się od nich obronić
Przerzucasz grubą powieść od końcowych stronic
albo oglądasz barwne ilustracje
a za oknem przelatują małe wzgardzone stacje
Wagon zgrzyta i przysiągłbyś że to zgrzyta na niebie
obłok który chimerycznie oddziela się od siebie
Rozdwojony obłok jest obrazem wieku
obłoczna technika doszła do wielkiej perfekcji w człowieku
Władca oklaskiwał swój portret i sam u sobie
hieratycznie mówił w trzeciej osobie
Był to fakt rozdwojenia ponad zwykłą miarę
inni się rozszczepiają na doświadczenie i wiarę
Patrzysz na puste pola przez otwarte okno
Borykałeś się jak w chorobie z tajemniczą epoką
z trudem dotarłeś do jej szyderczej reguły
teraz przejmują cię tylko ludzie i szczegóły
Jesteś jak rekonwalescent i ubrany w pokorę
zamiast milczeć rozmawiasz z jakim takim humorem
Przy tobie i za tobą jedzie wiele światów
młode śmieciły są ostre jak ścinanie kwiatów
klekotają rozbite obyczajów zwierciadła
szczątkowa wiedza życia która się rozpadła
Jest ktoś kto obiera jabłko Jest świat elementarny
namacalny jak rana i od kilku lat nuklearny
są pochody wzorów i liczb wypierających słowa
świat gdzie nawet abstrakcja wydaje się zmysłowa
i rzut kości nabiera nieprzeczutej rzutkości
Szukasz czegoś w kieszeniach jesteś roztargniony
odnajdujesz i czytasz krótki list od żony
Twoje dzieci biegają po wiśniowym sadzie
Czujesz jak żona dłonie na ramionach ci kładzie
wtedy myślisz o dzieciach cóż im wytłumaczę
Podrosną i odczytają całą przeszłość inaczej
Wychodzisz na korytarz wyprostować nogi
Jedziesz przez las wyszczerbiony i przez kraj ubogi
na osobności biegnie rozgrabiony dom
chłopcy tam kopią ziemie albo zbierają złom
Myślisz o innym złomie z którego już nic nic będzie
Czas goi rany i obraca idee w obce narzędzie
Widzisz aleję wierzbową i czujesz zapach Wisły
wierzby zawsze pochyle dziś jeszcze bardziej nawisły
Na korytarzu chłopka wygładza zniszczoną spódnicę
dziewczyna z warkoczykiem ma kostium w szachownicę
lekkoatleta stoi w kilku brutalnych kolorach
chłopczyk w koszulce jak błękitny koral
przysadziste kobiety jak nakrapiane grzyby
zieleń zieleń wilgotna prawie dotyka szyby
lokomotywa gwiżdże wniebogłosy.
W lustrze na korytarzu widać siwe włosy