Bałwan
Trzeba mieć zmrożony umysł,
Aby dojrzeć mróz i gałęzie
Sosen pod nawisem śniegu;
Trzeba być dobrze zmarzniętym,
Aby dostrzec lodową czuprynę jałowca,
Dzikie świerki w odległym połysku
Styczniowego słońca, i nie myśleć przy tym
O żadnych nieszczęściach, gdy zawodzi wiatr,
Gdy te kilka liści wydaje odgłos,
Który zdaje się dochodzić z krainy,
Gdzie gwiżdże ten sam wiatr
W tym samym opustoszałym miejscu,
A ten, który słucha, słucha pośród śniegu,
Jakiś nikt, który widzi
Nic, którego nie ma, i nic, które jest.

Trzynaście sposobów
patrzenia na kosa
I
Pośród dwudziestu ośnieżonych gór
Jedyną ruchomą rzeczą
Była źrenica kosa.
II
Miałem w sobie trzy umysły
Jak drzewo,
Na którym są trzy kosy.
III
Kos zawirował z jesiennymi wiatrami.
To była część pantomimy.
IV
Mężczyzna i kobieta
Są jednym.
Mężczyzna i kobieta i kos
Są jednym.
V
Nie wiem, co wolę:
Piękno modulacji
Czy piękno aluzji,
Kosa, gdy gwiżdże,
Czy kosa w chwilę potem.
VI
Sople wypełniły wysokie okno
Barbarzyńskim szkłem.
Cień kosa
Przecinał je, wte i wewte.
Nastrój
Wytropił w cieniu
Jakąś nieczytelną przyczynę.
VII
Och, wychudzeni ludzie z Haddam,
Czemu wyobrażacie sobie złote ptaki?
Nie widzicie, jak kos
Krąży między stopami
Waszych kobiet?
VIII
Znam szlachetne akcenty
I czyste, nieuchronne rytmy;
Ale wiem też,
Że kos jest częścią
Tego, co wiem.
IX
Kiedy kos zniknął z pola widzenia,
Zaznaczył krawędź
Jednego z wielu kół.
X
Na widok kosów,
Lecących w zielonym świetle,
Nawet stręczycielki eufonii
Krzyknęłyby na cały głos.
XI
Jechał przez Connecticut
W szklanym powozie.
Nagle przeszył go strach,
Że wziął
Cień swego bagażu
Za kosy.
XII
Rzeka porusza się.
Kos musi lecieć.
XIII
Przez całe popołudnie był wieczór.
Śnieżyło
I miało śnieżyć.
Kos siedział
Na gałęzi cedru.
Idea porządku w Key West
Kobiecy śpiew niósł się nad geniuszem morza.
Woda nie stała się nigdy myślą albo głosem,
Czymś w pełni cielesnym, wymachującym
Pustymi rękawkami; lecz w jej pantomimie
Krył się szloch, przez cały czas był płacz,
Obcy nam, choć go rozumieliśmy,
Nieludzki, całkiem oceaniczny.
Woda nie była maską. Nie była maską kobieta.
Piosenka i fale nie brzmiały równocześnie,
Bo choć kobieta śpiewała to, co właśnie słyszała,
To w jej śpiewie dało się rozróżnić słowa.
Być może w każdej kadencji wzburzona woda
Mieszała się ze świszczącym wiatrem;
Ale słyszeliśmy kobietę, nie wodę.
To ona nadawała bieg piosence.
Wiecznie przesłonięte morze ze swą rozpaczliwą gestykulacją
Było jedynie miejscem, przez które szła, śpiewając.
Czyj to duch? – Pytaliśmy, bo przecież
Chodziło nam o ducha, bo trzeba było
O to pytać tak często, jak śpiewała.
Gdyby to był tylko ciemny głos morza,
Wychodzący z fal lub choćby falą barwiony;
Gdyby to był tylko głos nieba i chmur,
Dochodzący skądinąd, z zatopionej w wodzie rafy,
To jakkolwiek czysty, byłby głosem głębokiego powietrza,
Wznoszącą się powietrzną mową, tonem lata
Brzmiącym uparcie, jakby lato nie miało się skończyć,
I niczym więcej. A przecież było coś jeszcze,
Nie tylko jej czy nasz głos; coś słyszalnego
W pozbawionych znaczenia zbiegach wody i wiatru,
Teatralnych dystansach, spiżowych cieniach
Piętrzących się wysoko na horyzontach, górskich klimatach
Nieba i morza.
To w jej śpiewie
Najdobitniej jawiło się gasnące niebo.
To ona wymierzyła godzinę jego samotności.
To ona była stwórcą świata,
W którym śpiewała. A kiedy śpiewała, fale,
Jakkolwiek nieświadome, stawały się jaźnią,
Czyli jej piosenką, bo to ona stwarzała.
Patrzyliśmy, jak idzie tak sama,
I wiedzieliśmy, że istnieje dla niej tylko jeden świat:
Ten, o którym śpiewa i który śpiewem stwarza.
Ramonie Fernandez, powiedz, jeśli wiesz,
Co się stało, gdy już ustał śpiew i trzeba nam było
Wracać do miasteczka, dlaczego te szklane światła,
Światła łodzi rybackich stojących na kotwicy
W zapadającej nocy, rozkołysanych w powietrzu,
Poddały sobie noc i podzieliły morze,
Ustaliły lśniące strefy i błyszczące bieguny,
Układając, pogłębiając, hipnotyzując noc.
Och! Błogosławiona pasja porządku, blady Ramonie,
Pasja twórcy, który układa słowa morza,
Słowa pachnących portali pod ciemniejącymi gwiazdami,
I jeszcze nas samych, i naszych początków,
Kładąc widmowe granice, wyrazistsze tony.
O poezji nowoczesnej
Poemat umysłu w akcie odnajdywania
Tego, co będzie odpowiednie. Kiedyś nie musiał
Szukać: scena była przygotowana; poemat powtarzał
Wcześniej napisany scenariusz.
Potem cały teatr zamieniono
Na coś innego. Jego przeszłość odeszła do lamusa.
Musi być żywy, musi opanować mowę konkretnego miejsca.
Musi stawić czoło mężczyznom tego czasu i wyjść na spotkanie
Kobietom tego czasu. Musi myśleć o wojnie
I odnajdywać to, co będzie odpowiednie. Musi
Budować nową scenę. Musi stanąć na tej scenie
I, jak zdesperowany aktor, powoli
I z uwagą wypowiadać słowa, które już w uchu,
Najdelikatniejszym uchu umysłu, powtarzają
Dokładnie to, co samo chce usłyszeć. Na ten dźwięk
Niewidoczna publiczność zaczyna słuchać,
Nie sztuki, ale samej siebie, wyrażonej
W uczuciu jakby dwojga ludzi, jakby dwóch
Uczuć zlewających się w jedno. Aktor jest
Metafizykiem w ciemności, szarpie
Instrument, szarpie obojętną strunę, która wydaje
Dźwięki wpadające czasem w zgoła czyste tony,
Obejmujące cały umysł, poniżej którego zejść nie potrafi,
Poza który nie chce wykroczyć.
Musi
Być odnajdywaniem zadowolenia, może
Być o mężczyźnie na łyżwach, tańczącej kobiecie, kobiecie,
Która czesze włosy. Poemat jako akt umysłu.
Nie idee rzeczy, ale sama rzecz
U najpierwszego kresu zimy,
W marcu, zmarniały krzyk za oknem
Jak odgłos w jego głowie.
Był pewien, że coś usłyszał,
Krzyk ptaka, o świcie lub wcześniej,
Poprzez wczesnomarcowy wiatr.
Słońce wschodziło o szóstej,
Już nie poszarpany pióropusz nad śniegiem…
To musiało być na zewnątrz.
Przyszło skądinąd, nie z wielkiego brzuchomówstwa
Wyblakłej tektury snu…
Słońce padało zza okna.
Ten zmarniały krzyk – chórzysta
Poprzedzający chór swoim „c”.
Fragment kolosalnego słońca,
Otoczonego kręgami chóru,
A jednak odległy. Jak
Nowa wiedza o rzeczywistości.