Canto
wybierz mnie
kamieniem pełnym migdału który dojrzewa
ślimakiem który przełknął
swoją skorupę
z czterech kaplic wybierz jedną
dla modlitwy
z czterech mostów tylko na jednym
przebije mnie lanca
wybierz mnie wybranego który wejdzie jak śnieg
do ciebie bez pukania
wybierz mnie bursztynem
który w nocy rośnie ci u wezgłowia
i tańcem co rośnie w nogach twoich
wybierz mnie dniem
kiedy poukładają snopy na placu
i dniem kiedy dopiero co umytych
położą na stole
z czterech kaplic wybierz jedną
dla modlitwy
z czterech mostów tylko na jednym
przebije mnie lanca
Jezioro
szybuje nad nami krzykliwy kogut
krąży nad nami męczący kogut lata
jak tupot osmalonych pięt jak metronom przypływu
mętna woda młodości
rozchlapują się czarki ciał płynie
piaszczysty zegarek ciał
za niskie odrzwia przestrzeni
woda w naszych gardłach to znużenie dopływów
kiedy wycieka z nieudolnie złożonych dłoni
ktoś z sąsiadów spojrzy w górę gdzie
krąży ochrypły kogut jak metronom
naszych mętnych godzin
Muzyka
wiolonczelista jak mój cień
po prawej na poziomie oczu w górze po lewej na balkonie z fuksjami
na tle nieba na tle miniatury z indykiem i indyczką
na tle kobiet które myją owoce
biegnie tańczy w oczach
karuzela i muzyka
na tle dyrygenta między drzewami owocowymi
na tle dziewczynki z konewką
dźwięczy cały bardzo długi dzień
obchodzę omijam górę dnia
za granicą dnia dźwięczy muzyka
i dzwonią ciała kochanków którzy wychodzą na ganek
kryształowe ciała przechodniów którzy śpią na stojąco
przechodzi mostem ciało mojego wiolonczelisty
w nocy niezgrabnie gubi się między sylwetkami parowców
a wszystko to przecież muzyka cień mój czarny na czarnym
[Świat przepełniony jest aniołami]
pamięci Christiana Loidla
Świat przepełniony jest aniołami –
w zakamarkach ciał, tam gdzie skupia się południowe światło,
w prześwitach między wagonami, które przelatują, nie zatrzymując się, przez górską stację w
masywie Tauern, to one
dyktują swój początek, one wiedzą, jak rodzi się wiersz,
jak w ciemności obraca się gładziusieńka Rzecz, niby owoc jeszcze nie wyjęty z różańca.
One skandują niezliczone początki,
czekając na najwyższej klatce schodowej, a potem poradzą, jak wykorzystać podstrzechowe
przeciągi do ekonomicznego szybowania.
Wiem, jak siedziałeś na peronie górskiej stacji w masywie Tauern, obserwując
krótkie i precyzyjne wiry, które splatały kłęby waty,
Nawet tutaj, w gardle stalowego źródła, nie jesteś wolny od aniołów, które przepowiadają
nadmiękły grafit i spowiedź w dziewięć oświetlonych otworów.
Odmówisz przyjęcia drabiny, którą przyniesie usłużny aptekarz, kiedy dosięgniesz
półki, na którą dawno nikt nie zaglądał. Odmówisz umoczenia ręki w marmurowej czaszy,
która stoi przy każdym wejściu.
Tak, zawsze są setki źródeł, otworzonych w powietrzu i nieodstępny
poczet
aniołów, od którego można oddzielić się szybką
mętną kometą.
Wiersz
zaczyna się w prochu, znienawidzony i dźwięczny,
jak zerwana uzda.
16-17.09.2002
Granica koło Tetowa
Nasze strachy płyną nią
jak długą żyłą południa.
Czarna jaszczurka szurnie między kolanami,
doczekawszy się aż w locie
posną twoi letni bogowie.
Tu nasze strachy są żywsze niż my –
płyniemy w nich, niby w łodziach z kolczugi.
Tu sen nasz jest odważniejszy od nas – w nocy
wychodzi na cypel, jak proboszcz z gorzkim kadzidłem.
Tu nasza pamięć odważy się na cudzołóstwo.
Tu noce, jak czarne kotwice, grzęzną w nas.
Wojna – to rzeka,
w którą wypuszczają srebrne ryby.
W ten ostatni dzień twojej przyszłości,
pokąd sięga moja pamięć,
zobaczysz wąsatego generała obnażonego –
on uderzy w kocioł, napełniony zbożem.
I zobaczysz setki czarnych stołów na placu,
gdzie będą mieszać ciasto dnia.
I zobaczysz, jak Boże wilki
będą szukać sobie paszy.
Tego dnia koło Tetowa
my,
rozgromieni jeden przez drugiego,
nie rozpoznamy własnych twarzy.
[Pingpongowy stół i siatka między drzewami, maleńka]
Pingpongowy stół i siatka między drzewami, maleńka
rozhuśtana planeta z wydeptaną trawą,
która rozpędzała się każdego dnia jak skrzypiąca karuzela
i wyrzucała nas prosto w tęczową wodę,
między blaszaną orkiestrę tajemnic.
Wszystkie klucze, które nosiliśmy na szyi, wszystkie oznaczone ścieżki,
zawody w rozpalaniu ognia, dni bez jedzenia i wody,
o samym winie, o samej miłości, nasze sekretne miejsca,
znaczone robaczkami świętojańskimi, zmarzłe plecy i zadymione głowy –
wszystko dogania nas i milczy. Wielka cisza kopalni.
Teraz ściemnia się o 4:40. Biorę latarkę i szukam tego miejsca
nad rzeką, gdzie kochałem się ze Żmijką, z powietrzem i ziemią,
i ze splotem brązowych roślin, zamkniętych w jej wydłużonym
ciele; i można by zawołać, znam imiona wszystkich,
sutrę każdego zakrętu wody, ale głos jakby wysiedlono
za długi i hałasy nocą: i na tym brzegu
i w czasie, gdy dojrzewają mętne owoce wolframu,
ja sam, bezbronny i wdzięczny, jak uratowane szczenię,
słyszę, jak naczynie przygotowane dla miłości wypełnia
inny, głuchy płyn, podobny do deszczu w naderwanej rynnie.
(Dla Suzy)
Pierwszy raz od dawna ucieszyłem się ulewą, która przyniosła choć
niewielką zmianę.
Z tyłu była bezsenna noc, a ja patrzyłem, jak dzieci grają w jakąś
krótką grę,
Wybiegają pojedynczo, wykrzykują kilka słów w deszcz i chowają się
z powrotem
Pod blaszany daszek, i śmieją się już razem.
Również we mnie wpadł jakiś śmiech, jak piorun kulisty, deszcz
jakby stanął na głowie
Przede mną, i nagle zacząłem rechotać, wszystko zawirowało,
jak pralka, pełna
Białego wina.
I było, jak głęboko pod wodą: “Oddychaj, a zostaniesz naszym
królem” i jeszcze się wahałem,
Jak to możliwe – wahać się i rechotać jednocześnie,
A potem zbiegłem w dół, gdzie wiecznie niedojrzałe klony krążyły
pomiędzy kroplami,
I krzyczałem, dajcie więcej piany, otwórzcie śluzy jogurtu z sokiem,
i krzyczałem
Wyłączcie swoje mikrofony, bo będzie krótkie spięcie i wielki
fajerwerk, i narzeczeni
Będą wspominać ten dzień ze wstydem, i patrzyłem, jak drzewa gną
się pod największymi
Kroplami, i próbowałem tego samego.
Dzieci zbiły się w kupkę pod swoim daszkiem, mokre i kolorowe, jak
jeden egzotyczny koral,
A ja byłem ich królem, i nie mogłem złapać tchu.
Przełożył Bohdan Zadura