książki / POEZJE

baw się

Roman Honet

Fragment e-booka baw się Romana Honeta, wydanego w Biurze Literackim 13 grudnia 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

zawsze na północ

słab­si zawsze odcho­dzą na pół­noc. zosta­je
po nich żon­kil w gar­nusz­ku wody, wychwy­co­ny
ruch warg na tele­dy­sku: misty­cy i psy,
zosta­je sło­wo – jad uszla­chet­nio­ny. nie
wiem nic o powro­tach. o śnie­gu – tyle,

co trze­ba – jest powta­rzal­ny, spa­la się
i boli. to było jede­na­ście lat temu,
w stycz­niu – tak przy­po­mi­na się daty,
rocz­ni­ce zasy­pa­ne lawi­ną mosięż­nych
iskier – tak prze­waż­nie wyglą­da

począ­tek. pamię­tasz? ste­ryl­ne gabi­ne­ty,
gdzie świa­tło łączy umysł i spoj­rze­nie
w jed­ną wspa­nia­łą unię – okru­cień­stwo,
wie­że z głę­bo­ko żło­bio­ne­go mię­sa, bo wła­śnie ten rodzaj
bry­ły i mate­ria­łu sto­su­je samot­ność – mistrzy­ni

prac wewnętrz­nych. to nara­sta­nie
sub­stan­cji i przy­no­sze­nie jej ulgi,
poda­wa­nie pokar­mu przez nie­ty­po­we
otwo­ry – prze­wle­kłe ope­ra­cje na wszyst­kim tym,
co posia­da zna­cze­nie i cia­ło – to trwa od zawsze,

bólu, twój taniec jest rzeź­bą


siedem lat

mgła o zapa­chu tam­tych sied­miu lat,
krysz­ta­ły – skrzy­dła zmę­czo­nych bogów. według
nie­któ­rych legend nie żyli­śmy nigdy,
nigdy nie było spa­la­nia, two­ich
i moich cie­ni, gdy zani­ka­ły, żar­li­wie połą­czo­ne
w zmierz­chu. kobie­ty szły
i zamie­nia­ły się w pta­ki, bez­bo­le­sny
był upływ cza­su, pło­wie­nie barw,
choć tyle razy mówi­łem – ist­nie­ją.
teraz grze­ba­nie w odpa­dach. mrok
teraz. małe, zzięb­nię­te dzie­ci,
gdy wycią­ga­ją z wody nasze
ubra­nia, przy­no­szą tam­te pamiąt­ki,
bo śmierć była wyspą. pły­nę­li­śmy do niej co rok,
każ­dej nocy na lżej­szym okrę­cie


lato 1991. golden boy

histo­ria tam­te­go dnia, tam­tej ener­gii,
wbrew minio­ne­mu wzbu­dzo­nej na jeden moment. ostat­ni rok
nie­żą­da­ją­cy szep­tu – tak trze­ba, wyrzu­co­ne­go
w noc jak zaprzęg dia­błów w lapoń­skiej
baśni, ostat­ni, kie­dy żył jesz­cze
gol­den boy. tam­ten kra­jo­braz: pył wiru­ją­cy w smu­gach
kine­ma­to­gra­fów, tra­wy – podłuż­ne sale
dla tych, któ­rzy zbyt dłu­go myśle­li

o wczo­raj – iskry lecą­ce w ciem­ność,
jak­by to tesla złą­czył w spa­rzo­nych rękach
prze­wo­dy nie­ba i zie­mi. tak wła­śnie było.
tak było. pod­ziem­ne pola, gdzie śle­pe
pta­ki wypi­ja­ły kru­szec zatknię­ty
w żyłach, lek­ko pły­nę­ły okrę­ty,
a miłość to był ten bla­dy, nie­uchwyt­ny
blask – zwia­stun gier zwy­rod­nia­łych

i stra­ty prze­wle­kłej. być może wiszą jesz­cze wesel­ne lam­pio­ny
na brze­gach tam­tej rze­ki, może lśni jesz­cze
w desz­czu tam­ten oddech. milio­ny dat
i twa­rzy (jed­no pyta­nie – tęsk­ni­łaś?
i ta cudow­na odpo­wiedź – tak), gdy powra­ca­ją po latach,
zawsze po latach: dzie­ci
zanu­rza­ją­ce ręce w obrę­czach ziół,
zmą­co­nej wodzie sadza­wek na blo­ko­wi­sku,

mali widzo­wie w kolej­kach do kina,
każ­dy ich gest, któ­ry wte­dy znik­nął,
prze­padł tak nagle, jak­by odpa­ro­wał,
teraz też wra­ca, naci­ska powie­trze,
a ono odpo­wia­da cichym otu­le­niem: szep­tu, kształ­tu
i cza­su, bo wszyst­ko jest zno­wu
w ener­gii, jest w mocy życia – posia­da żar
i pręd­kość, mio­ta się, upły­wa


obraz tamtego lata

van gogh, kie­dy był smut­ny, malo­wał
tur­bu­len­cje. ukry­wa­ły się w jego kolej­nych kwia­tach
i pra­cow­niach, uno­szo­ne w pamię­ci i tam pod­da­ne
zuży­ciu, podar­te. oddech naj­droż­szej kobie­ty
jak trze­po­ta­nie piły spa­li­no­wej w ikrze – jezio­ra
wyłu­ski­wa­ne z zie­mi i oglą­da­ne
w powie­trzu, jak skrzy­dła. tak żył
świat. tak olśnie­wał. zama­wiał
lód i mię­so, bo przy­ło­żo­ne do warg
uda­wa­ły ogień, a wobec ognia zawsze mówi­li­śmy
praw­dę. potem nad­szedł mój czas,
mój księ­życ. oddech – zwie­rzę­cy pył
roz­sy­pa­ny na łąkach wśród gło­gu – szy­na,
a może cia­ło wpa­da­ją­ce w czerń. obraz
tam­te­go lata – mar­twe pta­ki w locie,
tech­ni­ka – wła­sna, osad krwi na szkle


otworzyłem sen nie mój

stru­mie­nie pyłu za mia­stecz­kiem. pył
i pola kuku­ry­dzia­ne jak­by roz­bi­ła się tutaj
kosmicz­na son­da i z niej wypa­dły fio­le­to­we
figu­ry, tar­cze, fote­le leżą­ce w tra­wie.
tu zro­zu­mia­łem, co zna­czy pro­win­cja,
ten obo­jęt­ny spazm wobec bez­kre­su,
wiatr – cień męż­czy­zny schy­lo­ny samot­nie
nad skrzyn­ką magne­tycz­nych sza­chów. nie
ma już dni, gdy bie­ga­li­śmy na cmen­tarz,
żeby kar­mić psz­czo­ły (myśle­li­śmy,
że jedzą kla­ska­nie i śpiew – pokarm,
któ­re­go zmar­li nie zdą­ży­li zabrać). a może to było
nie tak, to wszyst­ko. może zmy­śli­łem imio­na
i daty, otwo­rzy­łem sen nie mój,
na dar­mo. może psz­czo­ły to rodzaj cho­ro­by powie­trza,
umar­li – dzie­ci, któ­re jedzą śpiew


cały w piórach

seti pierw­szy umie­rał zimą,
pod nie­bem cichym jak żar­na leżą­ce
w trzci­nach. obsy­dia­no­we języ­ki sióstr i kocha­nek
wciąż pra­co­wa­ły dla nie­go, lecz jak­by lżej,
pęka­ły bez­pow­rot­nie w lawi­nach gwiazd,
już wte­dy roz­ło­żo­nych, podar­tych. zapa­dał
wie­czór. zbu­dzisz się pośród odmień­ców,
galak­tyk, w stru­mie­niu pia­ny jak zagu­bio­ny kasz­ta­nek,
nagi jak świ­nia w osma­lo­nej łodzi – tak przy­rze­ka­ły dzie­ci,
sędzio­wie spraw i gło­sów przy­by­wa­ją­cych
z dale­ka, śle­pi posłań­cy. tak wła­śnie
było. wła­śnie tam­ten wie­czór.
tam­ten układ rąk, tam­ten układ rze­czy.
seti umar­ły, ale cały w pió­rach.
cię­cie. i cisza w cię­ciu.
cel był dokład­ny. gra była odwiecz­na


plaża. wigilia

naj­pierw jest patyk rzu­co­ny wyso­ko,
ruch w spo­wol­nio­nych sekwen­cjach jak opad krusz­cu
w tle­nie, sen bez­myśl­ny. cegły
obli­zy­wa­ne paru­ją­cym języ­kiem,
aro­nia. baśń – o ryce­rzu miłu­ją­cym. lataw­ce, ciem­ne linie
łączą­ce je z ręka­mi dzie­ci na pla­ży, jak­by odby­wał się pokaz
tan­ko­wa­nia krwi w powie­trzu

(śle­pe są dni i lek­ko drżą,
oto­kar bal­cy i aloj­zy mol)

potem jest inny mie­siąc. rok
inny. śnieg pada na wyga­szo­ne par­kin­gi,
na kró­lów życia dźwi­ga­ją­cych dary:
nek­tar i hak – nagle zbu­dzo­ne pta­ki mają skrzy­dła w neo­nach
i cier­niach. potem jest noc wigi­lii.
ope­ra­cja gło­wy. z cie­nia

wycho­dzą daw­no nie­wi­dzia­ni goście
i zapa­da­ją w cień.

moi umar­li –
mówię – już nic nas nie łączy


o snach

żal – pomiesz­cze­nie mię­dzy powie­trzem
a cia­łem, tęsk­no­ta – żni­wiarz z kosą
pra­cu­ją­cy w śnie­gu. niech tak zosta­nie.
niech nadal śnią mi się przy­ja­cie­le,
zna­jo­mi przy­ła­pa­ni w utra­co­nym dniu,
ich gło­wy – kule wypeł­nio­ne puchem, klej­not
z dymią­cą wodą – oto ich basen,
kadź o zapa­chu chlo­ru i błę­ki­tu.
bywa­ją takie sny,
takie wido­ki, kie­dy z odle­głych miejsc,
z ust nie­wi­dzia­nych od daw­na osób
wysy­pu­je się żużel, wil­got­ny pył,
jak­by pra­gnę­ły cię opluć albo odda­lić,
a one wła­śnie woła­ją – zostań, zostań

O autorze

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania