Pułkownik milicji i zbliżające się klimakterium
Pułkownik milicji Witalij Andrijowicz Krymow wygodnie umościł się w fotelu naprzeciw okna i przy czymś zawzięcie majstrował. Miał na sobie tylko szorty, koszulkę bez rękawów i domowe kapcie – na dworze rozkwitało bujne lato, zaglądając wprost do okna jego mieszkania gałązkami czereśni, trzmielami i spłachetkiem błękitnego nieba w górze.
Tym, co tak pochłonęło Witalija Andrijowicza, była maleńka szara myszka, która przypominała niemal żywą, ale była z metalu, nafaszerowana rożnymi drucikami i mikroprocesorami. Cały ubiegły tydzień pułkownik milicji poświęcił temu, żeby rożnymi wymyślnymi sposobami podłączyć myszkę do elektronicznego pilota. Wnętrzności wydobył z dziecięcego sterowanego autka na baterie, które w poniedziałek kupił w „Świecie dziecka”. Robota była trudna, ale wciągająca: cały tydzień pochylony nad maleńką myszką za stołem z czerwonego drewna w swym wielkim gabinecie, wyobrażał sobie fantastyczną uciechę, kiedy jego żona Nina w sobotę spokojnie będzie krzątała się w kuchni, a on skieruje tam swoją maleńką przyjaciółkę – mysz. Ale będzie wrzasku! Wskakiwania na stołki! Ninka na pewno wypuści z rąk talerz albo garnek! I wtedy on – jej obrońca i bohater – wpadnie do kuchni jak superman, jednym szybkim ruchem – bez żadnych wahań – złapie złowieszczą mysz w garść i wyniesie ją na ulicę, gdzie ostrożnie schowa do kieszeni, bo jeszcze się przyda. A Nina za to z pewnością go obejmie i pocałuje, znów nazwie swoim rycerzem, jak nie nazywała już od dwunastu lat i, jeśli się poszczęści, ugotuje mu pierogów z wiśniami. Ach, jaki zapowiadał się weekend – błogość rozpływała się Witalijowi Andrijowyczowi od skroni po opuszki palców, rozmarzony zamykał oczy i odchylał się w tył w swoim wielkim skórzanym fotelu.
Ale wbrew jego planom, wszystko poszło na odwrót. To znaczy, świat pozostał na swoim miejscu – i jego praca, i jego mieszkanie, i nawet sobota nadeszła na czas, i co tam jeszcze – nawet żona krzątała się w kuchni, słuchając radia, i myszka płynnie i bez problemów wjechała do kuchni, i po kilku sekundach Nina Mykołajiwna w przerażeniu wypuściła z rąk talerz z sałatą, i jak dzika pantera wskoczyła na stół, po drodze jeszcze uderzając głową w lustro; ale minęła jakaś chwila i myszka, oparłszy się nosem o gazową kuchenkę, zamiast pobiec w bok, mądrze wrzuciła wsteczny, zwinnie się odwróciła i bezszelestnie weszła pod stół. Nina Mykołajiwna rąbkiem fartucha przetarła zdziwione oczy, przyjrzała się i zobaczyła, że ogon myszy sterczy pionowo do góry, a na jego koniuszku miga malusieńka czerwona lampka. Rozgniewana kobieta zeskoczyła ze stołu w tej samej chwili, kiedy do kuchni wskoczyło przysadziste ciało jej męża, czemuś ze starannie wygoloną gębą i w nowej koszulce: oboje rzucili się pod stół, ale tym razem świętować zwycięstwo sądzone było jednak damie, i ona z całej siły walnęła czaszką w mysz, ta rozpadła się na dwie części, jeszcze pewien czas dalej bucząc.
– Co to ma znaczyć, gamoniu?! – wydarła się na Witalija Andrijewicza jego żona.
– Słońce moje, ty po prostu nic nie rozumiesz, ja… mhm, mhm, mhm… jakby to powiedzieć… mhm, mhm… prowadzę doświadczenia… – z kwaśnej miny pułkownika trudno było wywnioskować czy kłamie, czy mówi prawdę.
– Na mnie, bydlaku?!
– Nie! – mężczyzna aż pojaśniał, namacawszy myślą deskę ratunku. – Na myszy!
– Swoimi doświadczeniami ty do grobu mnie wpędzisz, kreaturo! Kto robi doświadczenia na metalowej myszy, co? Też mi, cybernetyk się znalazł! Wy tam u siebie w pracy na ludziach doświadczenia robicie, bijecie, narządy odbijacie, zabijacie, gwałcicie, a tobie wszystkiego mało, sadysto, tak? Tobie jeszcze nad żoną poznęcać się trzeba? I do grobu ją wpędzić – tę, która dwadzieścia cztery lata ciebie znosi, myje, ubiera, karmi?
– No daj już spokój! Nikogo nie zabijamy, sami ze schodów spadają, kiedy długo nie chcą mówić. I w ogóle – nie pchaj nosa w nie swoje sprawy! Siedzisz tu w kuchni – to siedź! I żebym twoich pisków więcej nie słyszał! Jasne?
– Idź stąd, kreaturo – zmieszana powiedziała Nina Mykołaj i odwróciła się do gazowej kuchenki, żeby otrzeć łzy.
Witalij Andrijowycz wyszedł z kuchni, wszedł do pokoju, włączył telewizor prawie na pełny regulator i zaczął oglądać program o samochodach. „Ech, szkoda, że to tak wyszło – myślał sobie pułkownik. – Chciałem jak najlepiej, ale się nie udało. I jak ona poznała, że to nieżywa mysz? A mógłbym teraz czulić się w miłości i zajadać pierogi z wiśniami. No nic, jeszcze coś wymyślę.”
Ostatnimi laty nie żyło mu się lekko. Kariera, co prawda, poszła do przodu, ale to nakładało więcej obowiązków, odpowiedzialności, zabierało więcej czasu, a w tym czasie i dzieci zdążyły zdobyć wyższe wykształcenie i rozjechać się, i oni z Niną zostali w domu sami, jednak zamiast zacisza na stare lata, spokoju i szczęścia, rodzina zaczęła trzeszczeć w szwach: dzieci nie chciały się z nimi spotykać, wyrzucając mu, że zmarnował im dzieciństwo apodyktycznym wychowaniem i nakazami, kogo i co mają lubić, a kogo nie, żona z roku na rok coraz częściej sypała przekleństwami w jego stronę, bo się jej nie podobało a to, że milicja służy autorytarnemu prezydentowi-debilowi, a to, że milicja zabija ludzi i bierze łapówki, a za wszystko w jej oczach odpowiedzialny był on – raptem tylko naczelnik jednego z wydziałów milicji w mieście Kijowie. Szaleństwo w domu przerzuciło się, jak pożar, również na pracę – jego nazwisko coraz częściej pojawiało się w skandalach, obrońcy praw i opozycja coraz częściej nazywali go symbolem gnicia prawnego systemu kraju, trafił do kompromitujących materiałów, związanych z łapówkami i młodymi prostytutkami w jego saunach, dlatego całe wyższe kierownictwo – i milicyjne, i polityczne – właśnie jemu powierzało najbrudniejsze sprawy: to sprzątnięcie dziennikarza, to „nalot” na biznes któregoś z opozycjonistów, to rozgonienie pałkami jakiegoś zgromadzenia.
Wszystko to Witalijowi Andrijowiczowi na tyle zbrzydło, że wszystkie swoje zawodowe funkcje przekazał ludziom, którym najbardziej ufał – swojemu pierwszemu zastępcy, którego kiedyś, kiedy ten jeszcze nosił pagony lejtnanta, uratował od więzienia, i kierowcy, który był na tyle głupi, że umiał jedynie wykonywać polecenia. Praca pułkownika od tego czasu sprowadzała się tylko do odpowiadania na telefoniczne dzwonki dowództwa, a wszystko inne, poczynając od prowadzenia narad, a kończąc na sprawozdaniach do Komendy Głównej, wzięli na siebie jego wierni pracownicy.
Cały czas pracy Witalij Andrijowicz spędzał albo gapiąc się w telewizor (a interesowało go wszystko – kulinaria, seriale, wiadomości, piłka nożna, losowania gier liczbowych), albo czytając jakieś powieści detektywistyczne z dobrym milionerem pośród bohaterów, który łapał przestępców, bezbłędnie strzelał, i w którym na lewo i na prawo zakochiwały się ślicznotki w rożnym wieku. Nawiasem mówiąc, pan Witalij też strzelał nieźle – ćwiczył się w tym albo na milicyjnej strzelnicy, albo – znacznie częściej – wybierając się na polowania w podkijowskie chaszcze, gdzie mieściły się kusząco schowane przed ludzkim okiem specjalne ośrodki myśliwskie dla urzędników wysokiej rangi. Tam też, wśród lasu, ukrywały się nierzucające się w oczy domki wypoczynkowe z saunami, bilardami, dziewczętami i grillami. Jednak to wszystko zbrzydło pułkownikowi. Znowu chciał, żeby kochała go żona i słuchały go dzieci, pozdrawiali sąsiedzi i pytali, na kogo głosować. Za dwa lata miał przejść na zasłużoną emeryturę i czekał na to z niecierpliwością. Właśnie dlatego wymyślał rożne rzeczy, dzięki którym żona powinna myśleć, że jest dobry i jedyny.
Dzisiaj była niedziela i Nina poszła do
cerkwi, złośliwie go informując, że idzie modlić się właśnie za jego grzechy. Witalij Andrijowicz nic na to nie odpowiedział, a kiedy żona wyszła, pogrzebał w kuble na śmieci w kuchni, znalazł swoją mysz i od razu zachciało mu się ją naprawić. Przy tym właśnie zastała go Nina Mykołajiwna po powrocie do domu. Wydawało się, że jest czymś zakłopotana, bo na mysz nie zwrociła żadnej uwagi, a tylko przysiadła koło męża, z obawą wzięła go za rękę i – popatrzywszy mu głęboko w oczy – przemówiła:
– Muszę z tobą porozmawiać, stało się nieszczęście.
– Mów, Ninoczko – pułkownik rozpłynął się ze szczęścia, bo żona pierwszy raz od kilku lat wzięła go za rękę.
– Zdaje się, że zaczyna mi się klimakterium.
– Co-o‑o?! – oczy Witalija Andrijowycza zaokrągliły się i uniosły w gorę.
Nie wierzył własnym uszom. No gdyby jeszcze pękł jej pierścionek, gdyby zachciała nowego futra czy złotego łańcuszka, ale co z tym klimakterium? Przecież i tak nie wiadomo od jak dawna nie śpią razem.
– Tak, Witaliku, myślę, że zaczęło mi się klimakterium. Zrozumiałam to, kiedy szłam do domu. To straszne! Kończy się mój czas jako kobiety, rozumiesz? Chcę doznać zadowolenia jeszcze bodaj raz. Weź mnie. Witaliku, właśnie tu – weź mnie!
Nina padła na podłogę i zamknęła oczy, a pułkownik podrapał się po potylicy i powiedział:
– Dobrze, ale nie teraz. Musimy się przygotować, żeby to zapamiętać. Żeby wszystko było romantycznie i jednocześnie spontanicznie. Namiętnie, jak w młodości. Zgoda?
– Dobrze – może pierwszy raz zgodziła się z nim własna żona.
Po dwóch godzinach do pokoju Witalija Andrijowycza weszła żona, oparła się plecami o szafę i bardzo wolno powiedziała:
– Chcę na łonie natury, w namiocie, żeby było tak, jak było naszym pierwszym razem, wtedy w górach, pamiętasz?
– Jak coś takiego mógłbym zapomnieć, słoneczko? – mąż zrobił głupią minę.
Tak, pamiętał, wszystko pamiętał: studencki wypad w góry, noc, siedzenie przy ognisku i śpiewanie piosenek. Bardzo się upił jakimś białym, mocnym, radzieckim bełtem i wlazł nie do swojego namiotu, tam spała Nina, ona pomyślała, że przyszedł specjalnie do niej, już po kilku chwilach zajęli się seksem. Był na tyle pijany, że w żaden sposób nie mógł skończyć, ona miała pięć czy sześć orgazmów – Witalij Andrijowycz teraz dokładnie nawet nie pamiętał – i czemuś się zakochała. Rano wstał i długo pił wodę z jakiegoś strumyka, zimną i czystą, a ona podeszła i go objęła. I nie puściła, jak widzimy, do tego czasu.
– No więc chcę na łonie natury. W namiocie. To będzie niezapomniany ostatni raz, będziemy mogli o tym wnukom opowiadać!
– Nino, wszystkie klepki masz na miejscu?
– No dobrze, nie dzieciom, ale będzie co wspominać.
– Ale posłuchaj, jak teraz na łonie natury – pogoda na dworze jak przy końcu listopada, może lepiej w sypialni, nastawimy kanał National Geographic?
– Nie! Chcę deszcz i namiot!
– Dobrze, będziesz miała deszcz i namiot.
Pobiegłszy do najbliższej apteki po viagrę, Witalij Andrijowycz wrócił szybko do domu, łyknął tabletkę i wbiegł do pokoju, gdzie jego Ninka siedziała przed telewizorem.
– Za dwadzieścia minut stan gotowości bojowej – wydał komendę i pobiegł do garażu, gdzie między narzędziami powinien gdzieś leżeć turystyczny namiot.
Pułkownik dość szybko go znalazł, pobiegł do mieszkania i zamknął się w łazience. Po kilku minutach wrócił do żony, poprosił ją, żeby zamknęła oczy, wziął ją za rękę i poprowadził do łazienki. Gdy tam weszli, żona nie wytrzymała i podejrzała, co się dzieje – w szerokiej wannie jacuzzi był postawiony dwuosobowy namiot jaskrawoczerwonego koloru, nad nim zamocowany prysznic, z którego lała się woda. Odgłos naprawdę był taki, jakby padał deszcz. Witalij Andrijowycz delikatnie – na ile mógł sobie przypomnieć, jak to się robi – rozebrał żonę, sam się rozebrał i weszli do namiotu. Po kilku chwilach z namiotu zaczęły dopływać niegłośne pojękiwania kobiety, przybierały i przybierały na sile, przebijając się przez mocną tkaninę namiotu, a potem przez wejście ich kryjówki przedarła się jej stopa i słychać było tylko, jak szumi „deszcz”, waląc w dach ich kryjówki, i jęki kobiety, i dzwonek telefonu, który nieprzerwanie grzmiał na całe mieszkanie.
Pułkownik zrozumiał, że to coś pilnego, pocałował żonę w policzek i obiecał, że za dwie chwilki wróci – czyli jak tylko odbierze telefon.
– Halo, Krymow przy aparacie – sucho i trochę nerwowo powiedział Witalij Andrijowycz do słuchawki.
– To ja – pułkownik usłyszał głos ministra. – Prezydent chce sprzątnąć pewnego dziennikarza, tego, co nakręcił na wideo incydent z wieńcem. On znowu coś tam nabruździł. Jutro w pracy będzie na ciebie czekała teczka z wszystkim, co niezbędne. Zrób to cicho i czysto, do operacji weź tylko sprawdzonych ludzi. Niech to wygląda na zawał czy – no nie wiem – sam pomyśl – świńska grypa, ale żadnego drogowego wypadku, jasne? Po Czornowole już nam nie wierzą, marnieśmy wtedy się spisali. Niech będzie coś egzotycznego. Wszystko jasne?
– Tak jest, panie ministrze.
– Do usłyszenia.
– Czekam na pańskie rozkazy.
Pułkownik odłożył słuchawkę, popatrzył na siebie w lustrze
i poszedł do łazienki.
– No co tam, moje słoneczko już się za mną stęskniło?
How I spent my summer
Wszystkie twoje niezliczone i nieskończone tatuaże, których nie było, wszystkie twoje spojrzenia, płonące i pożądliwe, wszystkie twoje głosy i oddechy, cała moja muzyka w odtwarzaczu, cały wszechświat w twojej torebce – chaotyczny, sympatyczny, nasze żółte słońce i pachnące kwiaty, wszystkie twoje zagubione kolczyki i moje pogryzione plecy, wszystko, co piliśmy – powoli, duszkiem, wszystkie te rozrzucone w łazience szczoteczki do zębów, patyczki do uszu, jakieś kosmetyki, cała ta głupota w telewizorze, cały ten krajobraz za oknem, wypełniony wodą basen, do którego ostrożnie wchodziłaś, wszystkie twoje sukienki – w kratkę, w czerwone kwiatki, białe i przezroczyste, bose nogi, zapachy – wszystko to mnie podniecało, jak nigdy.
„Przeleć bliźniego swego – mówił mi głos wewnętrzny – to atrakcyjne i w modzie.” Ty byłaś najbliższa, bliska, bliższa niż najbliższa, atrakcyjna, modna, wodna, mokra, pachnąca, niecierpliwa, senna, muzyczna, kwitnąca, moja, śpiewałaś i ja się śmiałem, śpiewałaś i ja się bałem, śpiewałaś i ja śpiewałem, byłaś wesoła rano, w południe, wesoła również w porze sjesty, szkoda, że nie pamiętam wieczorów, bo byłaś wieczorna, późna, nocna, przedporanna, byłem z tobą i miałem 23 lata.
Nigdy tego lata nie zapomnę. Jechaliśmy przez kontynent, jak w rytm hiszpańskiej muzyki, jechaliśmy autobusem i ty nagle brałaś moją rękę i wkładałaś ją sobie pod sukienkę, jakbyś zastanawiała się, czy też słyszę tę muzykę. Jadłaś lody, nieskończoną ilość lodów, one wpadały w ciebie i kapały, robiłaś się brudna i lepka, jak dziecko, całowałem cię wokół ust i zlizywałem lody, które znowu kapały, spadały na mnie, na mój plecak, śmiałaś się i chciałaś się całować, nerwowo wychodziłem palić na stacjach benzynowych, starannie myłem ręce, żeby znowu wkładać ci pod spódnicę, żebyś oddychała głośno, żebyś dawała mi zlizywać ze swojego języka topiące się lody, a pod wieczór przyjeżdżaliśmy do jakiegoś miasta, wpadaliśmy do hotelu i kochaliśmy się już za drzwiami, zrzucając z siebie resztę ubrania – mokrzy, lepcy, głodni, gryźliśmy się, szliśmy pod zimny prysznic, kochaliśmy się tam, wycieraliśmy się jednym ręcznikiem i nie zatrzymywaliśmy się, padaliśmy na podłogę i kochaliśmy się na dywanie, krzyczałaś, jak trąba, a ja byłem zawsze gotowy do boju, rycerz, wezwany na głos trąby, rezygnowaliśmy z opłaconych kolacji, ze śmiechem wytaczaliśmy się z hotelu, szukaliśmy w mieście jakiegoś baru, jedliśmy razem, ty stale jadłaś z mojego talerza, piłaś moją colę, chciałaś kochać się pośród tego nieznanego miasta, szukaliśmy nocy i parków, wracaliśmy do hotelu przed świtem, pijani, zaczynałem cię rozbierać jeszcze w windzie, i wszystko trwało, a rano wyjeżdżaliśmy i jechaliśmy dalej, i znowu jadłaś lody, a moja ręka była tam, tam, tam.
Którejś nocy wstałaś z łóżka, wstałaś ze mnie, i poszłaś do łazienki, nie otwierając oczu, żeby chociaż tak zatrzymać mnie w sobie, całego mnie w sobie, i umyłaś się, potknęłaś się, uderzyłaś głową w ścianę i nie znalazłem niczego lepszego niż się roześmiać, i biłaś mnie poduszką, a ja nie mogłem powstrzymać śmiechu, a ty dalej biłaś i biłaś, dopóki nie postanowiłaś upokorzyć mnie inaczej, i kochaliśmy się tak, jak to robią delfiny – muśnięciami, ostro, powoli, boleśnie, drapałaś mnie i całowałaś, wyginałaś się, zaciskałaś, i potem, wciąż jeszcze obrażona na mój śmiech, odwróciłaś się i zasnęłaś, i ja szeptałem do ciebie takie słowa, od których twoja skóra jaśniała, a włosy czerniały, a rano kupiłem ci kompas, żebyś nigdy więcej nie pobłądziła, żebyś zawsze znała drogę do mnie, i powiesiłaś go sobie na szyi, jak naszyjnik, i on naprawdę pokazywał na mnie, czułem ukłucia jego igły magnetycznej, jak ty moje poruszanie się w tobie.
Mówiłem do ciebie „Ty”, i podobało mi się wymawianie tego z przydechem, okrutnie, delikatnie, wykrzykiwanie, mówienie po kilka razy z rzędu, zwracanie się tak w nocy albo rano, kiedy budziłem cię, mniej więcej tak: ty, ty, tytytytyty, ty-ty-ty-Ty-ty-tytytyty, Ty, Ty, ty,ty, ty.
Wszystko rozpadło się w barze na południu Włoch. Nie wiem, co ze mną się stało – byłem pijany i zmęczony, napalony, bezgranicznie czuły, byłem samą czułością. Poszedłem do baru się napić, siadłem przy ladzie, dogadałem się z kelnerką, i piłem, piłem, piłem, i tak minęły dwie godziny, śmiałem się i paliłem, podśpiewywałem do muzyki z głośników, zamówiłem sobie i jej podwójny alkohol, zupełnie zapomniałem o tobie. Siedziałaś i patrzyłaś na to wszystko i w pewnej chwili to cię wkurzyło, odpowiedziałaś na debilne pomrugiwanie debilnego głupka z sąsiedniego stolika. On, debil, przesiadł się, zamówił ci drinka, a w tym czasie ja opowiadałem kelnerce jakieś nieskończone i tylko dla mnie śmieszne historie, piłem z nią, szeptaliśmy, śmiałem się i paliłem.
Kiedy po dwóch godzinach uświadomiłem sobie, z kim tu jestem, i odwróciłem głowę, ty już siedziałaś u niego na kolanach i chciałem rozbić wszystkie stołki baru na jego głupiej głowie, wybuchnąłem, zamówiłem nową kolejkę, pocałowałem kelnerkę (jak miała na imię?). Postanowiłem się zemścić, zadać ci ból, tak jakbym to nie ja pierwszy zaczął tę grę we wzajemne obrazy. Lepiej bym roztłukł mu tę debilną czaszkę, ale nie, nie, wziąłem ją za rękę (jak miała na imię?) i wyszedłem z baru, i pojechaliśmy do niej, to było straszne, piłem i piłem, aby zapomnieć, a ty wciąż siedziałaś mi przed oczami na jego kolanach i wychodziłem palić na balkon, i całowałem ją, i piliśmy wprost z butelki, i przeleciałem ją, to było straszne, nienawidziłem siebie, i zapadłem w sen.
Wydobyłem się ze snu jak spod ciężkiej kłody, która mnie przygniotła i nie dawała oddychać, nad ranem, ona spała, ona była straszna, ja byłem straszny, nienawidziłem siebie, wyszedłem po cichu i pojechałem taksówką do hotelu. Chciałem przywlec się ze łzami w oczach i na kolanach prosić o wybaczenie, ale w pokoju nie byłaś sama, nie byłaś sama, byłaś z tym debilem, on był u ciebie, był w naszym łóżku, i natknąwszy się na was, wreszcie walnąłem go nocnym stolikiem po głowie, ściągnąłem z ciebie, wyrzuciłem z pokoju, i on poszedł, ubierając się i wykrzykując w korytarzu, a ja byłem straszny, i wszystko to był film, film grozy, ty krzyczałaś i płakałaś, ale ja już nie miałem siły, waliłaś mnie pięściami w piersi, krzyczałaś i w odpowiedzi mówiłem ci najgorsze słowa i płakałaś, uderzyłem cię, upadłaś i płakałaś, z nosa leciała ci krew, i było tak strasznie, jak nigdy jeszcze nie było.
Czechow, który żył wewnątrz mnie
Pewnego dnia poczułem, że wewnątrz mnie zadomowił się Czechow. Właśnie kupiłem papierosy i szedłem ulicą, kiedy spotkałem dawnego przyjaciela, którego nie widziałem już kilka lat.
– Jak ci się żyje? – zapytał
– Dzięki, świetnie! – odpowiedziałem i głos mi się urwał: w środku mnie głośno śmiał się
Czechow, bębnił nogami w wewnętrzne ścianki mojego żołądka, łapał za żebra i podskakiwał. Czechow – wedle mojego odczucia – był wielkości telefonu komórkowego, ale bardzo głośno krzyczał i się śmiał. Czułem się jak powietrzna kula, czy raczej klatka, akwarium, w którym ktoś mieszka. Wyznaję, to nie było przyjemne.
Tym razem szybko zostawiłem przyjaciela i poszedłem do parku, gdzie schowałem się w krzakach. Czechow w środku mnie ucichł, ale dobrze wiedziałem, że tam jest – w tej chwili na przykład leżał mi gdzieś pod żołądkiem i cichutko pogwizdywał jakąś melodię.
– Ktoś ty? – odezwałem się, patrząc na swój brzuch.
– Anton Pawłowicz. Dla ciebie – po prostu Antocha, nawet możesz do mnie wołać „te, słuchaj” albo „ej, ty” – odpowiedział mi Czechow.
Dziwne, ale jego głos – dopiero teraz to zrozumiałem – dochodził nie z brzucha przez skórę, ale wędrował w górę przewodem pokarmowym i trafiał gdzieś w wewnętrzną stronę ucha, w ten sposób nikt prócz mnie nie mógł go słyszeć.
– Ale co we mnie robisz? – nie ustawałem.
– Teraz? Leżę – skromnie odpowiedział Czechow.
– Ale dlaczego we mnie w środku? Jak tam trafiłeś i jak tam żyjesz?
– Jestem w środku ciebie, bo tak mi się spodobało. Trafiłem normalnie, jak wszyscy trafiają na ten świat – urodziłem się. Żyje mi się tak sobie, bo wewnątrz ciebie jest dość gorąco.
– Jak to się urodziłeś? To znaczy, ja ciebie urodziłem?
– Dziwak z ciebie, chłopcze, do tego tępawy. Po prostu się urodziłem, nikt mnie nie rodził. Nawiasem mówiąc, jeśli rozumuję prawidłowo, to jesteś chłopcem, nie dziewczyną, więc jak mógłbyś mnie urodzić?
– Ej, Czechow, wciskasz kit! Jeśli apelujesz do logiki, to wyjaśnij mi jednak, jak znalazłeś się wewnątrz mnie?
– Głupi jesteś. Przecież mówię: urodziłem się.
– Sam jesteś głupi!
Ostry ból przeszył moje ciało. Czechow czubkiem swego buta z rozmachem kopnął mnie w trzustkę.
– Żebyś wiedział, by mnie nie obrażać następnym razem – po-wiedział Czechow i zapalił śmierdzącego papierosa.
– Przynajmniej tam nie pal, dym mi wychodzi z uszu, nosa, ust i – o Boże – z tyłka – krzyknąłem i spróbowałem wstrzymać oddech, żeby papieros Antona Pawłowicza zgasł.
– Więcej tak nie rób, chłopcze, bo pożałujesz, obiecuję! – groźnie przemówił Czechow, a potem zgasił papierosa na mojej skórze. Wrażenie było takie, jakby osa użądliła mnie od środka.
– Dobrze, umowa stoi. Tylko mi powiedz: długo zamierzasz wewnątrz mnie żyć?
– Chłopcze, o tym ja sam zdecyduję. Ale w razie czego, tobie powiem pierwszemu, dobrze?
– ok. Ach, zrozumiałem! Jesteś moją własną schizofrenią, wewnętrznym głosem! Innymi słowy, maleńki Czechow żyje w środku każdego z nas! Aż pojaśniałem.
– Ty, chłopcze, książek się naczytałeś? Jaki to Czechow żyje w każdym z nas? Istnieje tylko jeden Anton Pawłowicz Czechow – ja, i mieszkam w środku ciebie.
Na tym nasza rozmowa się zakończyła. Minęło kilka tygodni, przywykłem do tego, że żyje we mnie Czechow. W pierwszych dniach naprawdę było mi ciężko: Anton Antonycz raz po raz zaczynał głośno się śmiać, tańczyć (to przysparzało mi wielkiego bólu!), palić albo śpiewać. Najgorsze było, kiedy to zdarzało się przy ludziach: markotniałem, traciłem głowę i nie wiedziałem, gdzie się podziać, ale potem zrozumiałem, że inni nie zauważają ani głosu Czechowa, ani dymu jego papierosów, który po prostu walił wszystkimi moimi otworami. To mnie trochę uspokoiło. Z czasem zaczęło mi się wydawać, że mieć w sobie Czechowa – to nie tak źle, czasami nawet płynął z tego pożytek. Na przykład, kiedy na zajęciach na uniwersytecie pytano mnie o jakiś literacki utwór z epoki Czechowa, Anton Pawłowicz dyktował mi z mego wnętrza odpowiedź i dostawałem dobrą ocenę. Jedyne, czego on nie mógł znieść, to Puszkin: kiedy gdzieś rozbrzmiewały jego wiersze albo ktoś w pobliżu mnie wymieniał jego nazwisko, Czechow zaczynał się wściekać i dokładnie jak papuga wykrzykiwać „Dureń! Dureń! Dureń!”. Tłumaczyłem to pisarską zazdrością i zawiścią.
Gorzko mi to teraz przyznać, ale raz próbowałem pozbyć się Czechowa. Racjonalnie pomyślawszy, że Czechow żyje w środku mnie, spróbowałem zjeść coś takiego, co by go stamtąd wykurzyło. Od razu po zajęciach uniwersyteckich poszedłem do pizzerii i zamówiłem sobie pizzę z chili, poprosiłem o potrójną porcję pa-pryki i czosnku i ochłonąłem ją w dwadzieścia minut. Zdawało się, że zaraz moje wnętrzności spłoną, ledwo mogłem oddychać, a Czechow spokojnie zapalił sobie papierosa – i odkrywszy moje zamiary – powiedział:
– Chłopcze, w ten sposób się mnie nie pozbędziesz. Ogień, żar to dla mnie igraszki. Żebyś wiedział, ile czasu spędziłem w piekle! I nieźle się bawiłem, muszę przyznać! Przynajmniej tam można palić, kupa kobiet i alkoholu, dozwolone są wszystkie gry hazardowe, a to, że dookoła wszystko płonie i się pali, smaży – to drobiazgi, wiele czasu przecież spędziłem na Krymie, tam słońce nie takie sztuczki wyprawia!
Zrozumiawszy, że próba się nie udała, wcale nie zrezygnowałem ze swoich zamiarów, a tylko przypomniałem sobie zdanie, bodaj Napoleona: „Zwycięstwo w bitwie – to jeszcze nie zwycięstwo w wojnie”. Jeden do zera dla Czechowa nic jeszcze nie znaczyło. Przyszedłem do domu i zacząłem drugą rundę. Wypiłem dwa litry kefiru i zagryzłem to ogórkami: świeżymi, konserwowymi i kiszonymi, żeby już na pewno osiągnąć upragniony efekt. Nie ma czego się wstydzić: następne niemal trzy godziny spędziłem w toalecie, zwijając się i pocąc, a Czechow tylko śmiał się ze mnie i groził, że o takim durniu jak ja koniecznie musi napisać opowiadanie. Bezsilny poszedłem do swego pokoju i położyłem się na łóżku. Wynik nie był pocieszający: dwa do zera nie na moją korzyść.
Jednak się nie poddawałem. W mojej głowie rodził się następny podstępny plan decydującej bitwy. Pod wieczór, kiedy się ściemniło, pozamykałem wszystkie okna i drzwi w swoim mieszkaniu, włączyłem głośną muzykę, żeby niczego zbytecznego nie posłyszeli sąsiedzi i – na ile miałem sił – zacząłem czytać na głos Puszkina. Czechow, zdawało się, tracił przytomność i rozum, miotał się w środku mnie, gryzł i walił nogami w trzustkę, wątrobę, pęcherz. Bolało mnie bardzo, ale wiedziałem, że tę bitwę muszę wygrać ja. Najpierw przeczytałem dwa tomy liryki Puszkina, potem z godzinę trwało czytanie listów Aleksandra Sergiejewicza, a kiedy zaczęło się rozwidniać, znalazłem Eugeniusza Oniegina, oczywiście w oryginale. Czechow w środku mnie zmienił się w dzikie zwierzę, gryzł, gasił mi papierosy w płucach, próbował mi odciąć powietrze i przełyk, bezecnie bił po nerkach, ale ja niesiony bitwą i swoim bohaterstwem, mężnie wytrzymywałem uderzenie – i niby w stanie religijnej ekstazy – czytałem i czytałem o tym Onieginie. Rano siły mnie opuściły, a Czechow w środku stracił przytomność i leżał bez ruchu. Z błogim spokojem zasnąłem.