Joanna Mueller od kilku lat dopracowuje i doprecyzuje swój program poetycki. Polega on w największym skrócie na poszukiwaniu “zapomnianego” języka w neologizmach przypominających o ukrytej w ludowości źródłowej żywotności słowa. Neo łączy się w tych wierszach z arche, o czym zresztą sama poetka wspomina. Konsekwentnie też Mueller obstaje przy dowodzeniu, że językowe hybrydy i lingwistyczne eksperymenty są symptomami procesów zachodzących w nas samych, najlepiej oddają też kłopoty z poczuciem tożsamości podmiotu, jego melancholijnych zapaści i egzystencjalnych niepokojów. Wylinki zawierają wszystkie wcześniej już zaprezentowane “punkty programu” poetyckiego autorki Zagniazdowników i być może jeszcze bardziej radykalizują formalną stronę tych wierszy: więcej tu mariażu lingwizmu z konkretyzmem niż w poprzednich książkach, ale – zarazem – więcej też dosłowności i zadawanych od dawna przez ludzkość pytań, ukrywanych pod nieco ekscentryczną postacią wiersza. Piszę: “nieco ekscentryczną”, bo po doświadczeniach futurystycznego, kubistycznego i surrealistycznego rozbicia formy, a potem po aleatorycznych dowolnościach układu już nie tylko wiersza, ale poszczególnych stron książki, ekscentryzm Mueller może wydać się tradycjonalizmem. Biorąc jednak pod uwagę słabe zakorzenienie się tych eksperymentów w polskiej poezji, można chyba nadal (ostrożnie) pozostać w polu prawie-eksperymentowania formalnego.
Jakiej sprawy broni Joanna Mueller w swojej poezji? Jakiej odmiany awangardowości? Jakiegoś rodzaju eksperymentu? Cały jej wysiłek powinien zmierzać do tego, by udowodnić nam, czytelnikom, że tych pytań (dotyczących bólu, melancholii, tożsamości) postawić się nie da w żadnej innej formie, że tego rodzaju dylematy nieodłączne są od swojego językowego kształtu. Czy jej się to udaje? Innymi słowy, czy pomysł językowych układanek, metamorfoz, obrotu fraz i cyrkulacji słów w Wylinkach nie jest zbyt mocno wystylizowany na wiejskie kołysanki? Miałam kłopot z tym zaśpiewem językowym już w Zagniazdownikach, tam jednak ludowość Mueller szczęśliwie pożeniła z nowoczesnym, sterylnym słownikiem, co dawało niezły balans dźwiękowy. W Wylinkach udziecinnienie i unaiwnienie form językowych poszło jeszcze dalej: wiele tu szeleszczeń, ścieśnień, gaworzeń, zdrobnień – mam wrażenie, jakby w wierszach pracowały same zmiękczone głoski. To jednak zupełnie osobista uwaga: melodia języka działa podług niezwykle idiosynkratycznej reguły – nie ma co czynić komuś zarzutu z tego, że nie brzmi jak Coco Rosie, tylko jak Czesław Śpiewa.
Wylinki stwarzają jednak problem większego kalibru. Upierać się dziś przy magicznym przymierzu “słów i rzeczy” można bez żadnych kontrowersyjnych poruszeń w środowisku humanistycznym; wiara w “mądrość” języka, która stale towarzyszy poczynaniom Mueller jako poetki, jej podążanie za retorycznym “pływem”, za fonetycznymi podobieństwami słów formowanymi na wzór dziecięcych kołysanek, nie różni się zasadniczo od upojenia bezosobową, ironiczną siłą języka. Wybór między jednym a drugim stanowiskiem jest źle postawionym problemem: wiadomo, że autozwrotność i autoreferencjalność (przez Mueller wcale nieukrywane), materialny aspekt języka, plastyczna zmysłowość formy wiersza nie uniemożliwiają ani referencjalności, ani sygnalizowania czegoś pozajęzykowego. Obie utopie – kratyjska i antykratylejska – zawdzięczają sobie więcej, niż skłonni byliby przyznać to ich wyznawcy. Dowodzić więc, że wiersze Mueller mówią coś o podmiocie, o jego wrażeniach ze świata w równym stopniu, w jakim zajmują się celebracją własnej formy, byłoby śmieszne; jedno dzieje się za sprawą drugiego, ani pomimo, ani zamiast. Oczywiście w tekstach poetki więcej pragnienia kratylejskiego, upodobniającego dźwięki, słowa, postacie podmiotu, więcej w zmaganiach z językiem miłości do niego i zaufania niż nienawiści. Z językiem Mueller zawiera więc pokojowy pakt, ale co z tego sojuszu wynika? Nic nie dzieje się bez konsekwencji: ludowe i archaiczne symulacje nie mogą zadziałać w próżni, są u Mueller kontekstowo wiązane z bardzo określonym filozoficznym gruntem. Dotyczy on zarówno rozumienia języka, jak i podmiotu. Moim zdaniem daje się z tych wierszy (bardziej niż z poprzednich książek) Joanny Mueller wyczytać tradycyjną (bardzo bardzo) filozofię podmiotu, zaobserwować zachowawczy i konserwatywny stosunek poetki do procesów podmiotowych przekształceń we współczesnym świecie. Im bardziej rozbita, zdezintegrowana jest forma wiersza, im bardziej zaawansowana jest jego “technologia”, im więcej napotykamy zaskoczeń wizualnych i brzmieniowych, im bardziej uaktywnia Mueller różne nasze procesy percepcyjne, stawiając na niekonwencjonalny odbiór wiersza, tym wyraźniejsza staje się jej gorliwość osadzenia podmiotu w kontekstach egzystencjalno-metafizycznych. Co oznacza, że Mueller w wielu wierszach daje wyraz przekonaniu, że istnieje coś takiego, jak rdzeń Ja, jego “prawdziwa”, nieredukowalna do niczego tożsamość, której się poszukuje i na tym poszukiwaniu oczywiście poprzestaje (Ja jest niepochwytywane). Dowodem na takie stanowisko są m. in. takie frazy, w których podmiot zadaje pytania dotyczące tożsamości, zwielokrotnienia Ja, możliwości identyfikacji bliźniaczych i sobowtórowych postaci; jesteśmy w kręgu tradycyjnych egzystencjalnych wątpliwości dotyczących autentyczności naszych własnych przeżyć oraz możliwości potwierdzenia tej autentyczności:
kto mnie roi? kto śmie?
przed kim się zbroję i bronię? komu
przez grubą ścianę snu przenikam? i kto
zbudzi się ze mnie jeszcze dziś, jeszcze dziś?
Oznacza to, że świat w wierszach Mueller jest światem pozornej powierzchni, pod którą skrywa się prawdziwa natura i rzeczywistości, i podmiotu:
postaci świata. nie taka
jak cię pudrują medialni szalbierze
[wgraj miłość! szczęście częściej!]
arogancka surogatko. lateksowa wydmuszko
cała w masowych pojawach, zakwitach
[discover disaster! i koniec z gwiazdami!]
mistrzyni kamuflażu z certyfikatem mimikry
Maski, kamuflaże, symulacje, pozory, przebrania – wszystko to trzeba zedrzeć, aby jak w biblijnych opowieściach ujrzeć prawdziwe oblicze rzeczy. “Lateksowa wydmuszka” w “masowych pojawach” to tylko lśniąca nawierzchnia, podjazd dla oczu, wystarczy poskrobać i ukażą się “drżące, nieosłonięte tkanki”. Często też u Mueller autentyczność mierzona jest doznawaniem bólu, melancholijnym poczuciem straty (siebie). O co chodzi? O nieczęsto spotykane połączenie formalnego eksperymentu (czy też lepiej powiedzieć: nawiązań do pewnych formalnych zabiegów, które kiedyś w poezji kojarzyły się z eksperymentowaniem) z myślowym tradycjonalizmem. Wylinki są moim zdaniem utrzymane w bardzo tradycyjnym duchu, co świadczy o tym, że sfera eksperymentów i innowacji leży poza zasięgiem lingwistyczno-konkretystycznych strategii.