Monika Glosowitz: Tytułowe wylinki błyskawicznie prowadzą na dwa równoległe tropy: inter- oraz intra- (tekstu), endo- i egzo- (metrum). Wszystkich wcieleń, odbić, zniknięć nie sposób tu zarejestrować (vide: „formatka”). To tom proteuszowy, książka do czynienia, écriture conceptuelle, chciałoby się rzec. Opowiesz nam bajkę, „bajkę-ubywajkę”? Obiecujemy maski ujmować powoli.
Joanna Mueller: To, jakie są Wylinki, dobrze pokazuje Twoje pytanie o nie – w jednym pytaniu mamy kilka różnych, trochę do siebie nieprzystawalnych punktów zaczepienia, taką „wielostronność”, aż nie wiadomo, od czego zacząć. No to chyba najlepiej od Proteusza, bo rzeczywiście jest on jednym z milczących patronów książki – a może nawet nie jest aż taki milczący, gdyż pojawia się – z imienia – w „znaczniku gatunkowym” wiersza „poimki, poświaty”. To zresztą tekst poniekąd kluczowy, bo jak „samopodobny” fraktal próbuje odwzorować we fragmencie całość – jest takim tomikiem w pigułce, wskazuje na 28 utworów (tyle ich jest w książce), ale też na sytuację egzystencjalną, od której zaczęłam pisanie Wylinek. Jakoś tak się zdarzyło, że po wydaniu Zagniazdowników szukałam koncepcji nowego tomu (bo tak, tak, to jest tomik konceptualny!) – i wtedy trafiłam (a raczej to ona mnie trafiła: jak grom z jasnego nieba) na książkę Wylinka Simony Popescu. Masz czasem wrażenie, że są takie książki – zaledwie kilka na całe życie – które mówią jakby wprost do Ciebie, o Tobie, jakby podsłuchały Twoje najskrytsze sekrety, wtargnęły w Twoje najintymniejsze sny, wiedziały o Tobie absolutnie wszystko? Taką książką stała się dla mnie właśnie Wylinka Popescu. Czytałam ją i na każdej kartce znajdowałam skojarzenia, słowa, sny, nastroje, które tak jakby sama już kiedyś przeżyłam, tylko ich nie zapisałam – a tu rumuńska autorka, o której wcześniej nigdy nie słyszałam, zapisała to wszystko za mnie. To było bardzo dziwne wrażenie – „niesamowite”, w znaczeniu, które nadał temu słowu Freud, gdy pisał o niesamowitości sytuacji spotykania swego sobowtóra (na marginesie powiem, że chociaż dzisiaj Simona Popescu fizycznie jest absolutnie do mnie niepodobna, to jest w internecie takie jej stare zdjęcie, pewnie ma na nim jakieś 28 lat, gdzie ma dokładnie taką samą fryzurę, okulary i w ogóle wygląda bardzo podobnie jak ja sama w tamtym czasie).
Przechodząc od Wylinki do Wylinek – bohaterka książki Popescu ma 28 lat i z tej perspektywy patrzy na wszystkie swoje „ja”, które tworzyły jej tożsamość do tego momentu. Opisuje siebie jako tłum gwarliwych istotek – niemowląt, dziewczynek z przedszkola i szkoły, podlotków, nastolatek, studentek, kobiet młodych, ale też dojrzałych, a nawet staruszek, które już potencjalnie składają się na jej teraźniejsze, 28-letnie ja. I ten koncept czy obraz Popescu tak mnie zachwycił, że postanowiłam – ja, wówczas również 28-letnia (a jest w Wylince taka idea, że człowiek co siedem lat się zmienia, linieje, zrzuca starą skórę, co widać też w układzie wiersza „poimki, poświaty”) – że opiszę po swojemu tę ciżbę dziewczątek i kobiet, które składają się na mnie. Od razu wiedziałam, że książka tytułem będzie się odnosiła do swej rumuńskiej siostry (a poniekąd też matki) – zwłaszcza że idea wylinki była mi bliska już wcześniej (chyba nawet sięgnęłam po książkę Popescu właśnie dlatego, że zaciekawił mnie jej tytuł), chociażby ze względu na Karpowicza, który często wiązał tworzenie z linieniem, zrzucaniem skorup, masek, stereotypów itd. To tak mniej więcej – chociaż chaotycznie – odpowiedziałam Ci chyba na pytanie o to, jakie są źródłowe „intra” i „inter” mojego tomu. Natomiast te wszystkie wcielenia, odbicia i zniknięcia, o które pytasz – przyszły potem.
ja = dziecko-deszyfrant
„Każdy ma mówienie własne”. Jak się ma zatem „własność”, „samowitość” idiolektu do szlamu odniesień, naniesień, literackich spotkań, poetyckich przeróbek?
Zawsze zastanawiał mnie ten paradoks, że mówienie (i pisanie) najbardziej własne, prywatne, samoswoje, idiomatyczne – jest tak naprawdę nie jednogłośne, ale wielogłosowe. Taki na przykład Białoszewski – jego poetycka „mowa prywatna” dlatego wydaje się taka autentyczna, jednostkowa i niepodrabialna, że składa się z „mownej wielości”, z gadania innych, z przygodnych podsłyszeń, ze zgiełkliwych „szumów, zlepów, ciągów”, które pozwalają poecie mówić „cudzością” o „swojości”. Słowa przez Ciebie zacytowane – „Każdy ma mówienie własne” – pochodzą z wiersza dedykowanego Piotrowi Sommerowi, który w podobny do Białoszewskiego sposób gada innością o swojości. Ten wiersz to w pewnym sensie moje poetyckie credo, lecz także (przepraszam za dygresję, ale sytuacja wydaje mi się pysznie anegdotyczna, więc muszę ją powtórzyć) reminiscencja rozmowy, jaką odbyłam z Sommerem w Warsie w pociągu do Wrocławia, gdzie spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo (on jechał na wieczorek do Biura, a ja na spotkanie w Rybniku). Anegdota jest taka, że wsiadłam sobie w ten pociąg na dworcu Warszawa Wschodnia i z miejsca wyciągnęłam książkę Sommera właśnie (Rano na ziemi), bo miałam z niej napisać recenzję – zaczęłam sobie coś notować na marginesach i nagle (w okolicach Dworca Zachodniego) wyraźnie słyszę w przedziale obok głos samego Sommera. To dopiero doświadczenie „niesamowitego” – myślisz intensywnie o czyjejś książce i nagle autor się realnie – nie tekstowo już, ale głosowo – ucieleśnia w przedziale obok. Recenzja nigdy nie powstała (bo poszliśmy do Warsu i przegadaliśmy całą drogę) – ale za to powstał wiersz o poezji. A cytat przywołany przez Ciebie to dobra definicja mowy prywatnej, co ciekawe – wymyślona nie przeze mnie, ale przez moją córkę, która zapewne poczuła się osaczana przez „idiotlekty” dorosłych („tak się nie mówi poprawnie, mów inaczej!”) i w ten sposób żarliwie zamanifestowała chęć obrony „mówienia własnego”.
Mam wrażenie, że – przywołując w odpowiedzi takie życiowe, sytuacyjne „przygodności”, od których się zaczął wiersz „przywrócona obecność detalu”, a także wplatając w moją odpowiedź cudze głosy (Sommera, Marysi) – znowu Ci, po proteuszowsku, umknęłam. I to chyba umknęłam celowo, bo gdy pytasz o sedno, oś formalną i tematyczną, jakąś wyraźną linię, która spinałaby moje trzy książki poetyckie – to ja jestem trochę w kropce. Jako krytyczka umiałabym się o tym mądrze wysłowić, ale jako poetka mogę tylko odwracać uwagę od jednorodnego sedna do „przywróconej obecności (wielu) detali”. Metaforycznie – nie mogę mówić o idei lasu, bo im dalej w las, tym więcej drzew, a raczej – by jeszcze raz przywołać wiersz dla Sommera i jego „znacznik gatunkowy” – im dalej od ogólności, tym więcej „prawdziwków” (i nie chodzi mi tu absolutnie o grzyby!).
Nie da się przemilczeć, że kobiecość (jakkolwiek alergiczne to sformułowanie) staje się dominantą, filtrem tej poezji. Jaki jest Twój poetycki koncept, alternatywa dla dominujących reprezentacji: tych great (s)expectations u progu „terroru intymności”?
I tu znów mam trochę problem, bo „kobiecość” to taka „ość” stojąca w gardle swoją „ogólnością” – i rzeczywiście reaguję na tę kategorię alergicznie, zwłaszcza od czasu, kiedy muszę się z niej tłumaczyć przy okazji każdej rozmowy o antologii Solistki. Ale masz rację – Wylinki to tomik kobiecy, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało w odniesieniu do autorki takiej jak ja, kojarzonej raczej (choć może się mylę?) z hardkorowym lingwizmem (taki „thriller-killer-Mueller”), z pisaniem zintelektualizowanym, trudnym, konceptualnym, a przez to „bardziej męskim”. Wiem, że to brzmi stereotypowo, ale nie ja ten stereotyp wymyśliłam (za to kilka razy dotkliwie odczułam jego działanie na własnej skórze), a on – sama przyznaj – jakoś w odbiorze poezji funkcjonuje: że jak poetka, to powinna pisać tak bardziej „przezroczyście”, żeby forma wiersza nie zwracała na siebie uwagi zbyt mocno, żeby nie była dla czytelnika zbyt wyzywająca, chropowata, uderzająca, bijąca po oczach i wybijająca z automatyzmów odbiorczych, bo w pisaniu kobiecym ważniejsze jest to, co prześwituje spod wiersza (emocje, przeżycia, ulotne nastroje, odwieczne tematy, np. zakochania i matkowania, cielesność), a nie to, jak działa „wiersz sam w sobie”. A mnie to strasznie wkurza – przecież wiersz (żaden, nieważne – męski czy kobiecy) nie jest przejrzystą, zwiewną woalką! Wręcz przeciwnie: on zawsze jest w jakiś sposób cielesny, ma swoją wagę, kształt, głos, swoje odruchy (niemal fizjologiczne, na przykład nawracające jak w nerwicy natręctw paralelizmy, będące przecież jednym z najważniejszych rodzajowych wyróżników poezji), swoje lęki, choroby i zranienia. Dla mnie ciało wiersza (jego namacalna materia, „wybrzmiewająca brzemienność”) jest równie ważne jak ciało wywnętrzającego się w wierszu podmiotu (czy w tym wypadku: podmiotki). To pominięcie cielesności, konkretności, materialności czy dotkliwości wiersza wydaje mi się grzechem głównym poetów i krytyków. Dlatego sama (i w poezji, i w krytyce) bardzo staram się go nie popełniać.
ja = wysuwany z zawiasów lat ciężki kombinat szuflad
Ciężki kombinat, ciężki kaliber. Jesteś redaktorką Solistek. W posłowiu Maria Cyranowicz odżegnuje się od wyraźnej kategoryzacji, mówiąc, że termin poezji kobiecej okazuje się kompletnie nieprzydatny. Rewizjonistyczny koncept staje się jednak jakąś próbą definicji. W efekcie z jednej strony publikacja stanowi rodzaj coming outu, z drugiej jednak powrót do closetu (żeby miło spolszczyć terminologię). Zatem – masz jakiś pomysł na ekspozycję Kobiety w poezji/w krytyce?
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo musiałabym dokonać autokomentarza. Nie wiem, czy mam jakiś (jakiś pewnie tak, ale czy dobry i ciekawy?) pomysł na ekspozycję kobiety w moich wierszach – to mogą ocenić czytelnicy. Ja – bardziej niż jakiś świadomy, z góry założony koncept – mam raczej pewne intuicyjne obrazy (matrioszki, kobiece „ja” jako kombinat szuflad albo jako wymyślona przez św. Teresę „twierdza wewnętrzna” pełna pokojów i niepokojów itd.) oraz kilka wierszy nastawionych na portretowanie kobiet (najbardziej wyraziste w Wylinkach są pod tym względem chyba „fragile, fragile”, „czarne obwódki” i „jesiostry w jesionkach”). Ten ostatni utwór powstał jako gra z wierszami Brunona Jasieńskiego (stylizacja jest tam chyba dość wyraźna), ale reflektor ustawiłam właśnie na kobietę (notabene traktowaną przez Jasieńskiego mocno „per nogam”), co miało pewien związek z nieco histerycznymi reakcjami krytyki na antologię Solistki. Jest to więc wiersz poniekąd okolicznościowy, ale myślę, że w okolicznościowości się nie wyczerpuje.
A czy mam pomysł na ciekawe pokazanie kobiety w krytyce? Sądzę, że o wiele lepiej ode mnie robią to krytyczki ukierunkowane na feminizm, więc ja się w swoich szkicach kwestią kobiecą zajmować nie muszę (i nie chcę). Może wyjdę na wstrętną wstecznicę, ale jakoś nie bawi mnie przykładanie do literatury klucza genderowego. Interesują mnie w pisaniu zupełnie inne rejony (powiedzmy: utopijno-stratygraficzno-anarchomistyczne), więc już tam chyba na razie zostanę.
ja = wielokrotna w powrotach
Operujesz cudacznym, ale i cudownym kodem, łączącym lingwizm z biologizmem, tworzącym przestrzenie architekstoniczne, co więcej, w „andersennym” klimacie albo plemiennym szale. O neo-/archelingwistycznych koneksjach mówiło się sporo. Bardziej interesuje mnie biolingwistyczny mariaż – splot morfologicznej nomenklatury z obydwu poziomów (językoznawczego i anatomicznego). Może najprościej – skąd inspiracje tych poetyckich ucieleśnień?
Bardzo Ci dziękuję za cudne słowo „biolingwizm”! Jeśli mogę, to chętnie je od Ciebie pożyczę i będę używać. Rzeczywiście, coś jest na rzeczy z tymi hybrydami językowo-biologicznymi w moim pisaniu, przy czym biologia to nie tylko ciało człowieka, ale także organizm zwierzęcia, a nawet rośliny. Często używam jakiegoś określenia przyrodniczego, żeby w ten sposób lepiej opowiedzieć siebie. I tak na przykład w wierszu „boli me tangere. inwolucja” z Zagniazdowników zderzam ze sobą różne rejestry: od odniesienia biblijnego, przez suche określenia medyczne, rynsztunek słów wojennych, po – wreszcie – nazwy roślin, przez które dookreślam siebie. Zresztą wystarczy spojrzeć na same tytuły książek – po wydaniu Zagniazdowników wiele osób myślało, że ja to tytułowe słowo wymyśliłam, że ono jest neologizmem, a to przecież termin ornitologiczny po prostu (zresztą cały ten tomik jest bardzo ornitologiczny; mój ukochany Chlebnikow – znawca ptasiego języka – mógłby być ze mnie zadowolony). Mam nadzieję, że z Wylinkami będzie prościej, choć i tutaj kłania się przyrodoznawstwo. Ktoś może zapytać, po co to wszystko, te obco brzmiące terminy, czy to nie jest tylko pusty ornament, epatowanie „trudnymi słowami”. Wyjaśnienia są dwa. Pierwsze – bardziej trywialne – jest takie, że wiersze z ostatnich dwóch tomików powstawały w czasie, kiedy pracowałam jako redaktorka w wydawnictwie przygotowującym encyklopedie edukacyjne, gdzie dużo miejsca poświęcaliśmy opisom roślin i zwierząt – i to wszystko dla mnie, przebrzydłej humanistki, było przez swą obcość niesamowicie fascynujące i inspirujące. Na tyle inspirujące, że – i to jest powód drugi – te obce, urokliwe słowa tak zaczęły krążyć w moim krwiobiegu językowym, tak go zawirusowały, że już nie umiałam niektórych sytuacji egzystencjalnych (choćby takich jak ciąża czy poród) opisać bez tych biologicznych metafor.
A splot morfologicznej nomenklatury językoznawczej i biologicznej, o który pytasz… No cóż, skoro się wierzy, tak jak ja, że wiersz ma swoją żywą cielesność, to i moje do niego podejście musi być w jakiś sposób „anatomiczne”. Co więcej, swoją anatomię ma także pojedyncze słowo (najwięksi szaleńcy, jak Chlebnikow, powiedzieliby, że nawet pojedyncza litera czy głoska) – a poeta wykonuje na tym słowie różne „czynności medyczne”: od stosunkowo łagodnej rehabilitacji (na przykład gdy trzeba uczynić jakieś stetryczałe archaiczne słowo na powrót sprawnym), przez nastawianie zwichniętych znaczeń, po najbardziej dotkliwe operacje na otwartym sercu. Chciałoby się być takim poetyckim Doktorem House’em, który zawsze potrafiłby postawić słowom właściwą diagnozę…
Lektura Wylinek sprawiła mi niesamowitą przyjemność. Miałam wrażenie, że wreszcie słyszę podmiot kobiecy, który nie roztapia się w swoim melancholicznym transie („lecz hola, melancholio, hola / do cna mnie nie przehulaj, do dna mnie nie przekonuj”, „drążel”), utratę czyniąc taneczną. Mówiąc już nie-Twoimi słowami – gros prozatorskich i poetyckich obrazów feminy sprowadza się do przedstawienia opresji albo telluryczno-florystyczno-akwatycznej symbolizacji. Po Twojej wylince zostają jedynie skorupki tych postaci. Jakie „sylwetki, tematy i konwencje liryki kobiecej” cenisz, wykorzystujesz, przejmujesz?
Z „feministycznej” symboliki florystycznej i faunistycznej w moich wierszach już Ci się wyspowiadałam. Co do motywów akwatycznych – też się do nich przyznaję, bo kilka utworów z Wylinek powstało dosłownie „pod wodą” (ja jestem stwór wodny, więc najlepiej mi się myśli i „łapie frazy” właśnie podczas pływania), inne – jak pomieszczone obok siebie teksty o Virginii Woolf i ukraińskim poecie Nazarze Honczarze – musiały być akwatyczne, bo właśnie woda tym twórcom odebrała życie. Z kolei o opresji bardzo wprost traktuje wiersz „fragile, fragile”, inne chyba aż tak bardzo tego tematu nie eksponują. Cieszę się, że mówisz o „skorupkach”, które w Wylinkach zostają po pewnych utrwalonych w pisaniu kobiecym motywach i tematach. Tu znowu chyba czuwa nade mną wewnętrzny Proteusz – bóstwo, a jakże, morskie – który nie pozwala mi zastygać w jednym kształcie, w jednym nurcie… Który sprawia, że jak tylko jedna z masek zaczyna zbyt mocno zrastać się z moją twarzą, to muszę ją z siebie zrzucić i szukać innej, żeby się nie udusić. A gdzieś tam, na chwilę, pomiędzy maskami – błyska prawdziwe oblicze (przecież, jak pisał Białoszewski, „ze wszystkich znanych twarzy najmniej pamiętam własną”).
ja = zrywająca powłoki oskórka
Po Zagniazdownikach/gniazdownikach, gdzie (metaforyczne) macierzyństwo stanowiło zasadę organizującą świat wyobraźni poetyckiej, kolejny tom również pławi się w tym imaginarium. Nie jest moim zamiarem dopasowywanie etapów twórczych do etapów biologicznego rozwoju autorki (choć ostatnio wskrzesza się dziwne odmiany psychologizmu/biografizmu/personalizmu). Raczej rzecz tyczy się „autorekreacji”, tych lirycznych „samozwanek”. Czy pisząc, można „wymówić sobie ciało”?
Mówiąc o „autorekreacjach”, odwołujesz się chyba do tytułu prowadzonego przeze mnie seminarium – i swoim pytaniem dobrze trafiasz w te, które sama sobie ostatnio zadaję. Gdzie jest autor? Czy żyje? Czy nie było go, a ożył? Dlaczego we współczesnym literaturoznawstwie wciąż istnieje zakaz pytania o autora? Oczywiście nie chodzi o powroty do strupieszałego biografizmu czy genetyzmu. Ale może czas dokonać jakiegoś przemeblowania i rozwalić tę ściankę działową, którą strukturaliści postawili między autorem a jego karykaturalnym sobowtórem – podmiotem lirycznym? Jako krytyczka/teoretyczka nie mam pomysłu, jak to zrobić, a jako poetka? Jako poetka nie mam nic przeciwko spokrewnianiu mojej sytuacji egzystencjalnej z wykreowaną przeze mnie sytuacją językową. To nie są dwa światy, to jest jeden świat. Bardzo uderzyło mnie to, o czym pisał Jacek Gutorow w Urwanym śladzie – że w literaturoznawstwie wciąż funkcjonuje krzywdzące przeciwstawienie tzw. „poezji egzystencjalnej” i „poezji językowej”. Że niby niektórzy poeci piszą autentyczne, szczere wiersze o życiu, a inni to się tylko w wierszach bawią językiem w jałowe, oderwane od życia gierki. Gutorow zdecydowanie walczy z tym stereotypem, burzy tę ściankę działową między językiem a życiem – i pisze piękną książkę o poetach, którzy udowodnili, że najbardziej wymagające projekty językowe to jednocześnie najgłębsze, najbardziej poruszające autobiografie. O coś takiego chodziło mi w pomyśle na „autorekreacje” – chcę zadawać pytania o autora i jego autentyczność w kreacji, dokonywać reinterpretacji podmiotowości w tekście, a wreszcie pokazywać powagę zabawy – rekreacji – jaką jest poezja. A co do macierzyństwa – czyli sytuacji egzystencjalnej, w której tkwię (już teraz podwójnie) od jakiegoś czasu – to oczywiście, że ono stało się także sytuacją językową. Cały tomik Zagniazdowniki był budowaniem „gniazda” – zarówno tego domowego, w którym dwojgu kochającym się ludziom rodzi się dziecko, jak i tego językowego, gdzie słowa szukają swoich „etymonów”, „gniazd etymologicznych” w polszczyźnie. Sytuacja ciąży i porodu jest zetknięciem z niewyrażalnością – czy zatem dla poetki (i do tego lingwistki) może być ciekawsze wyzwanie, jak opisać tę niewyrażalność?! W Zagniazdownikach znalazły się zatem wiersze takie jak „przejście przez morze wewnętrzne. partogram” (partogram to tworzony przez położną opis kolejnych etapów porodu) czy „boli me tangere. inwolucja” (inwolucja z kolei wiąże się z połogiem), gdzie próbuję „wymówić sobie (rodzące) ciało”.
Z kolei w Wylinkach pojawia się jeszcze inny trudny temat związany z brzemiennością – groźba utraty nienarodzonego dziecka. Wiersze „neutrum”, „lanugo”, „kardioakordy”, „braciszku, wołam, braciszku” – to są swoiste modlitwy (kolekty), bez których trudno byłoby mi przeżyć najcięższe chwile mojej drugiej ciąży. I wreszcie „ochronka” – kamyczek do ogródka biolingwizmu, bo (wierz mi albo nie) jest to wiersz-pasaż, który skończyłam pisać rankiem 10 lipca 2010 roku, już odczuwając zbliżający się poród (mój synek urodził się tego samego dnia wieczorem). To również ostatni (chronologicznie) wiersz, który włączyłam do tomiku. Nie wiem, czy takie sploty życia i języka są istotne dla czytelnika, ale dla mnie – jako autorki – znaczą dużo. Dlatego się na tę wstydliwą, obnażającą i ryzykowną wylinkę zdecydowałam.
Krótko: co z liberaturą, co z neolingwizmem? Zostały sentymenty, nostalgiczne wspomnienia „bycia schowkiem w filmie Mebli”? Czy ktoś organizuje jeszcze tajne komplety?
No to krótko. Liberatura nie do końca pokrywa się z pojęciem poezji konkretnej – ta druga wciąż mnie fascynuje, ta pierwsza nie bardzo (ale żeby wytłumaczyć, jakie są subtelnie różnice między nimi, musiałabym gadać długo, więc temat ucinam). Co do neolingwizmu – manifest nigdy nie miał zbyt wiele wspólnego z moim pisaniem, jego sygnatariusze(szki) nigdy żadnej grupy nie tworzyli, ale sam termin ładnie zafunkcjonował i wciąż jestem do niego przywiązana (chociaż chętnie go wymienię na Twój „biolingwizm”). Wspominam tamten czas ciepło i nostalgicznie, ale – jak to pisała Simona Popescu – „Dzieciństwo, moja miłości, musisz ustąpić”. Na szczęście z utraconego dzieciństwa (tu: studenckiej młodości) zostają „bajki-ubywajki” i „stratygrafie”. Jest o czym pisać!
Zerwijmy kolejną powłokę, niech nas „miłośnie oplączą pnącza filologii”. Choć, obawiam się, że o tak zwanych intertekstualnych splotach w poezji Joanny Mueller można by napisać opasłe tomiszcze. Zatem, powiedz, co teraz czytasz, co będziesz pisać?
Czytam ostatnio wszystkie książki Majgul Axelsson – zachwyciłam się jej powieściami, dawno lektura prozy nie sprawiła mi takiej przyjemności. Z poezji – no cóż, czytam (zawodowo) sporo młodych poetów, debiutantów, ale rzadko trafia się perełka, jestem już trochę znużona taką powtarzalną, grzeczną, sprawną, acz nudną dykcją. Nie każdy wpada w umysł i duszę czytelnika z takim impetem (a jednocześnie – z taką delikatnością i gracją) jak Justyna Bargielska czy Bianka Rolando, chyba najbardziej obiecujące w tej chwili poetki. Bianką się zaczytuję bez końca i niesamowicie się cieszę, że nasze książki poetyckie będą miały wspólną premierę. A poza tym – po dłuższym odwyku wróciłam do Chlebnikowa, do zarzuconego kiedyś projektu „Abecediariusza Chlebnikowowskiego”, który być może (dzięki stypendium ministra kultury) uda mi się napisać do lata przyszłego roku. I wciąż czekam na książkę, która potrząśnie mną tak mocno, jak trzy lata temu Wylinka Popescu. Z którą będę gotowa na całkowite „posiestrzenie w istotności”.
Dziękuję pięknie za piękne słowa.
A ja Ci dziękuję za kolejną okazję do słownej wylinki.