kołyska dla króla
stworzyłeś nas najlepiej, ale nie na długo,
jak jaskółkę lub zegar wyrzucony w śnieg,
woda czy lód zabiorą je cicho. wyplują później. od myśli
tak spokojnie różni się materia –
więc wymyśliłeś starca i anestezjologa
na starcie maratonu, pamiątki po najdroższych,
którzy się rozstali: szynkę i ser, zestaw do wyciskania pomarańczy, uśmiech
powracający w chwilach nieproszonych
stworzyłeś nas najlepiej, ale nie na długo,
jak czarny, gorszy kamień – jeśliby go dotknąć,
na zawsze braknie już wspaniałych dni,
ale jedynie dni, jedynie… więc
upajaj się zapachem chryzantem z efezu,
po dzisiejszym wieczorze
nie będzie już chryzantem
tak, znowu to samo. ten sam powrót,
moje. życie stanie się płaskie, powoli zejdzie
pod ziemię, wniknie w jej zamęt w ubiciu kamieni,
hormonów. lub szybciej
dla każdego odmiennie. tyle: nasze życie.
ale i ty klęczałeś, choć nikt cię nie zmuszał,
podobno. upadłeś na kolana
i rzygałeś
jakby jechali, przemknęli przed tobą
gotfryd i rajmund, boemund i baldwin,
targając ranę, którą chciałbyś poczuć,
zwłaszcza kiedy rdzewiejesz. i ludzie
ludzie trafiają okrutnie,
myląc cię z nimi samymi, na przykład:
pierwszy w kobiecie, nie ostatni w śmierci,
a w tej ostatniej także pierwszy bywa
ty – moje podobieństwo
ty przekleństwo moje
stworzyłeś nas w ogrodzie niższych części ziemi
i tak stało się życie, właśnie – było życie
w tunelu równo ponumerowanych dni
i mówienie głosami, gdy język się splata
z insektami w umyśle albo – sam ze sobą:
wtedy to samo słowo z jednych ust brzmi różnie.
twoje wymiany wszystkiego, co się nie zepsuje,
oprócz nas. twoje dni obiecane sobie przed zaśnięciem
dlaczego bowiem miałbyś zostać bez obietnic – twoje czekanie,
choć czas to marna kołyska dla króla, podobną
zresztą kołyską dla króla jest świnia,
żałosną równie
bronią nas gangi motocyklowe, miłość się także
przyda, jeśli stanie się jedną jedyną, bywają parki,
często zbyt rozświetlone, potrzebują zimy.
ale do rzeczy: brak ci naszej zgody
na parki, miłość, zimę,
polubienie rzeczy. pyram
i tysbe, zmyleni w podziemiach,
wyszeptaliby:
mów do mnie zawsze: nigdy.
stworzyłeś nas najlepiej,
ale nie na długo. moje ty.
ty moje
chciałbym tak mówić:
właśnie dla ciebie warto było żyć
może to polubiłeś:
gatunki, które nigdy nie zobaczą jutra, rower
zmieniony w wózek inwalidzki.
sprzedawców dymu
i pamięć o tym, co obiecywałeś:
że wszystko zawsze zostanie jak dawniej –
wszystko zostało tak jak dawniej – bez nas.
jednym, czegoś się dotknął, była twoja czaszka
naga i lśniąca. jak nic. albo świat. wybacz. moje.
wybacz. kochałem ciebie lub mi się zdawało,
tak jak czasami wydają się rzeczy, dopóki
na nie światło nie padnie od wewnątrz
nigdy nie żyłeś w słońcu,
ty je wytwarzałeś
a więc – najlepiej, ale nie na długo,
jak gdyby życie nadal zamierzało
targować się o swoją cenę, chociaż przez chwilę, nad zmrożoną rzeką,
lub zastygało w lesie, w którym dziecko
czeka z lizakiem wśród świerków – zaraz wkroczy w cień
pomiędzy skórą a nieskończonością
matka współczesna
paralitycy śniący swoją geometrię w dymie,
którego ciężar mógłby im zapewnić
ręce i stopy lżejsze, każde
spojrzenie – jak skwar. albo lód.
noc w grudniu, gdy przerzuca miarę
z blasku latarni na siebie
i śnieg, ulice w ogniu, pragnę
oddać pokłon: zdrowyś allahu
między niewiastami. jak wierzba,
kiedy powierza swe odbicie wodzie,
aż staje się w niej większa niż na brzegu,
tak znowu wraca echo w mózgach rzeźnych
krów, słyszalne też w kołysce –
to echo płomieni
litość, ptak z betonu
im głębiej śpię, tym biją mnie
mocniej, plują w twarz, kopią
w głowę – ta kotwica z neuronów,
skręconego deszczu, kobiety –
nie zdarzyły się nigdy,
ale – pozostały. albo
je przyciągnęły liny holownicze,
albo je litość stawia
przed oczami sama. inaczej:
noc nie wybiera snów, tak w drewnie,
jak i w ziemi, a litość, ten ptak, chociaż z betonu,
wie, że śpiewać musi.
i tak to idzie:
nigdzie, czyli tu,
nic – nowy początek
sposoby wysyłania listów
podróż od śmierci różni się powrotem
i sposobami wysyłania listów.
jak gdyby nie minęły życie ani czas,
jeżeli tak być musi. granica
tkwi w czekaniu, w rozróżnieniu miar
pomiędzy wyznaczeniem trasy
a postawieniem ostatniej litery:
zmarłem w wielu miejscach, lepiej
byłoby, gdybym umarł w jednym,
wiedziałabyś przynajmniej, gdzie masz mnie żałować.
lub: jadę, jutro wrócę.
więc – jeśli tak być musi –
listy z podróży mają długą drogę,
listy ze śmierci nigdy się nie kończą
lepszy synonim
mowa odjęta od ust
albo odwrotnie, gdy toczył się rejs
dokoła ciała wzdłuż wybrzeży czasu
kończony zawsze przymykaniem powiek,
by z oczu nie wypadło twoje
spoglądanie, dotyk rąk, marmurkowych,
załoga (byliśmy wszyscy:
ja i ty). i radość, radość!
lepszy synonim utraty
[jeżeli brak trwać może, trwa właśnie]
jeżeli brak trwać może, trwa właśnie –
ten brak, który nas ochrania
od zmierzchu, ziemi, nieznający snu,
mowy ani milczenia, jak istota
powstała z samych oczu
i dlatego ślepa. lekki jak iskra skamieniała w palcach
lub śmierć nieznanej osoby,
nieważne gdzie, nieważne – nagła
czy po radioterapii, w ogniu
albo w wodzie, tam, gdzie ryby zawodzą
psalm w morskim języku
brak nosi tarczę każdemu
dla ocalenia przed czułością źrenic, pozostawieniem
śladu palca na tapecie, skórze,
z której biorą się dzieci albo wiosna.
a ponad nimi lśni ciemne jezioro.
całość staje się niczym
gwoździe pasyjne
gdybyśmy wszyscy pozostali echem,
nawoływaniem w polu, gdzie powiewy wiatru
to sen w drucie kolczastym
i go nie ubywa. a tak –
wielu pożegnaliśmy trzydzieści lat temu,
może dotarli tam, gdzie spojrzenie bywa
nocą albo na odwrót, nigdy
nie dość zmian. gdybyśmy wszyscy byli –
znowu – chciałbym tak. ptak z lustrem na głowie,
gdzie montezuma zobaczył zwierzęta,
które przybyły, by zniszczyć
imperium, życie po życiu
w technologii stealth, nasze
pasyjne gwoździe – zostawcie nas w spokoju
i z naszą niewiarą