wywiady / o książce

Zasada nieoznaczoności

Grzegorz Wróblewski

Rafał Gawin

Rozmowa Rafała Gawina z Grzegorzem Wróblewskim, towarzysząca premierze książki Ra Grzegorza Wróblewskiego, wydanej w Biurze Literackim 23 października 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Rafał Gawin: Kil­ka mie­się­cy temu w Convi­vo uka­za­ła się bar­dziej kon­cep­tu­al­na książ­ka Nie­bo i join­ty, a już czy­tel­ni­cy i kry­ty­cy dosta­ją Ra, pro­jekt nie­mal­że hybry­do­wy, łączą­cy róż­ne mode­le wier­sza Wró­blew­skie­go. Nie mogę jed­nak powie­dzieć, że zin­ten­sy­fi­ko­wa­łeś dzia­ła­nia twór­cze, ponie­waż prak­tycz­nie od debiu­tu regu­lar­nie i cięż­ko pra­cu­jesz, choć­by wyda­jąc bar­dzo dobre i rów­ne książ­ki. W czym tkwi recep­ta na taką dłu­go­wiecz­ność, świe­żość umy­słu, otwar­tość na prą­dy i dys­kur­sy z pogra­ni­cza nauk, nie tyl­ko huma­ni­stycz­nych i przy­rod­ni­czych?

Grze­gorz Wró­blew­ski: Dłu­go­wiecz­ność to rzecz oczy­wi­ście moc­no ambi­wa­lent­na. Kil­ka razy tłu­ma­czy­łem ludziom, że w cza­sach Harol­da Sino­zęb­ne­go śred­nia życia dwu­noż­ne­go osob­ni­ka wyno­si­ła jakieś 35–40 lat. Czy­li do trzy­dziest­ki musia­łeś już mieć gro­mad­kę potom­ków-wojow­ni­ków (heł­my z roga­mi są wymy­słem fan­ta­stów), w wie­ku 35 lat zosta­wa­łeś z kolei lokal­nym sza­ma­nem etc. I wszyst­ko gra­ło. Dzień dobry, a następ­nie dobra­noc. I po krzy­ku. A mło­dzień­ców z depre­sją topi­ło się w zaklętych/magicznych wodach źró­dla­nych. Dopie­ro wie­ki póź­niej wymy­ślo­no tablet­ki na cho­le­ste­rol i nad­ci­śnie­nie & zaczę­to doda­wać do wie­przo­wi­ny suro­wą sała­tę, dla­te­go nagle pod­sko­czy­ło mał­pi­szo­nom w metry­kach, wymy­ślo­no euta­na­zję sta­rusz­ków etc. Nato­miast, jeśli cho­dzi o mój tzw. skrom­ny, czy­li zagma­twa­ny przy­pa­dek… Posta­ram się w mak­sy­mal­nym skró­cie, gdyż wyma­ga­ło­by to raczej potęż­nych, zaawan­so­wa­nych for­mal­nie trak­ta­tów albo (kon­tra­sto­wo) sto­su hła­sko­idal­nych hitów. Tyr­man­dy mogły­by się wte­dy cięż­ko pochla­stać. I wiki­pe­dycz­ni lau­re­aci rów­nież. O ślą­skich pisa­rzach, dosko­na­łych (sto razy gor­szych od skan­dy­naw­skich) twór­cach kry­mi­na­łów nie wspo­mi­na­jąc. Więc będąc jesz­cze dziec­kiem, aż do cza­sów doj­rza­ło­ści (dowo­du oso­bi­ste­go i dłu­go jesz­cze potem) tre­no­wa­łem wschod­nie spor­ty wal­ki, naj­pierw judo, a następ­nie kara­te. Tak się zło­ży­ło, że nie była to królewska/delikatna odmia­na sho­to­kan („szum wia­tru & sosny”), ale ta bar­dziej kom­pak­to­wa, kyoku­shin (czy­li „dąże­nie do pozna­nia osta­tecz­nej praw­dy”). Zaczą­łem w 1968 roku, a defi­ni­tyw­nie zakoń­czy­łem dzia­łal­ność na ryżo­wych matach tata­mi w latach 90. Mia­ło to dla mnie fun­da­men­tal­ne zna­cze­nie. W prze­ci­wień­stwie do rówie­śni­ków, nauczy­łem się ina­czej gospo­da­ro­wać cza­sem. W prak­ty­ce wyglą­da­ło to tak, że po szko­le pako­wa­łem szyb­ko do ple­ca­ka kimo­no i zasu­wa­łem następ­nie na tre­nin­gi. Potem sen, i tak na okrą­gło. Szyb­ko zazna­jo­mi­łem się z kon­cep­cja­mi reli­gij­ny­mi Wscho­du, kali­gra­fią, wszyst­ki­mi tymi odde­cho­wy­mi „cza­ry mary” etc. A przede wszyst­kim zro­zu­mia­łem, czym jest kon­cen­tra­cja, wewnętrz­na, klasz­tor­na dys­cy­pli­na, brak reak­cji na ludzi/sprawy pla­ne­tar­nie kom­plet­nie nie­istot­ne i głup­ko­wa­te. Nie tkwi­łem jed­nak wyłącz­nie w Shin­go­nie czy Zenie. Moja o pięć lat star­sza sio­stra stu­dio­wa­ła na UW filo­lo­gię kla­sycz­ną. Miesz­ka­nie zawa­lo­ne było książ­ka­mi o Okta­wia­nie Augu­ście, Tybe­riu­szu czy Gal­bie. Dosko­na­le pozna­łem plot­ki Swe­to­niu­sza na temat Kali­gu­li, Nero­na, Wespa­zja­na. Tak samo z wie­dzą o Poli­kra­te­sie (póź­niej, w doj­rza­łym już wie­ku, poje­cha­łem spe­cjal­nie na Samos, żeby zoba­czyć ruiny jego twier­dzy), roz­po­zna­niem róż­nic mię­dzy kul­tu­ra­mi – minoj­ską, cykladz­ką, mykeń­ską, okre­sem hel­le­ni­stycz­nym etc. Wszyst­ko to bar­dzo mi się potem przy­da­ło. Łatwiej mogłem zro­zu­mieć przej­ścia typu Babi­lon – Egipt – Judea. Mogłem świa­do­mie doko­ny­wać selek­cji mate­ria­łu, odnaj­dy­wać wszyst­kie te „nit­ki” łączą­ce np. Św. Augu­sty­na z Kier­ke­ga­ar­dem albo (żeby znów było nie­co bar­dziej egzo­tycz­nie) Bha­ga­wad­gi­tę ze współ­cze­snym już Oppen­he­ime­rem, tym od nukle­ar­ne­go „Pro­gra­mu Man­hat­tan”. Siłą rze­czy zacie­ka­wi­ła mnie masa ludzi, takich jak np. Clif­ford Geertz, Howard Mor­phy. A w psy­cho­lo­gii Bur­r­hus Skin­ner, John Wat­son czy nawet w pew­nym okre­sie Wil­helm Wundt. Nie prze­ska­ki­wa­łem siło­wo z dzie­dzi­ny na dzie­dzi­nę. Było to dla mnie cał­kiem natu­ral­ne. Sar­tre, Camus, DeLil­lo, Pyn­chon, Phi­lip K. Dick… Nie­osią­gal­ne prze­cież dla śmier­tel­ne­go czło­wie­ka marze­nie o zro­zu­mie­niu „teo­rii wszyst­kie­go” zamiesz­ka­ło we mnie na sta­łe, gnę­bi­ło na zasa­dzie ampli­tud. Od dziec­ka ze zdzi­wie­niem obser­wo­wa­łem gwiazd­ki i zasta­na­wia­łem się, dla­cze­go wła­ści­wie poja­wi­łem się na tej prze­dziw­nej pla­ne­cie, jaki może być tego sens. Podo­ba mi się krą­żą­cy od lat w sie­ci cytat z J.R.R. Tol­kie­na: „Eve­ry tree has its ene­my, few have an advo­ca­te. In all my works I take the part of tre­es aga­inst all the­ir ene­mies”. Bar­dzo mi takie motto/hasło przy­pa­so­wa­ło. Jest oczy­wi­ście roman­tycz­ne. Ale tyl­ko pozor­nie. Rów­nie dobrze może­my je odczy­tać na zasa­dzie nihi­li­stycz­nych fan­ta­zji lub dość mądrze sfor­mu­ło­wa­nej, peda­go­gicz­nej prze­stro­gi. Lite­ra­tu­rą i sztu­ka­mi wizu­al­ny­mi zają­łem się rów­no­cze­śnie jesz­cze w latach 70. Inter­dy­scy­pli­nar­ność dzia­łań powo­do­wa­ła i nadal powo­du­je, że nigdy nie czu­łem w sobie jakie­goś for­mal­ne­go wypa­le­nia. Nie mam też obse­sji, psy­cho-pier­dol­ca, że za życia nie zdą­żę wszyst­kie­go „zakomunikować/przekazać”. Komu, moje­mu ponu­re­mu sąsia­do­wi, Lar­se­no­wi? Spo­koj­nie, w spo­sób wła­śnie zakon­ny, z dala od tzw. pod­szep­tów i nega­tyw­nych gry­ma­sów gawie­dzi, reali­zu­ję krok po kro­ku moje kali­gra­ficz­ne serie i lite­rac­kie zapi­sy. Zawsze byłem zbyt mło­dy albo za sta­ry. Bań­ki gene­ra­cyj­ne & śro­do­wi­sko­we sku­tecz­nie mnie omi­ja­ły. Jestem zni­kąd. Nie prze­śla­du­je mnie koniec i podróż w kra­inę roba­ka czy na inną wycac­ka­ną, gorszą/lepszą od tego syfu na Mlecz­nej Dro­dze, gwiazdę/tunel. Film dobie­gnie w któ­rymś momen­cie koń­ca. Każ­de­go to cze­ka. Bez wzglę­du na jego sek­ciar­skie, quasi­le­wi­ta­cyj­ne marze­nia czy tro­skę o dal­szy los spryt­nych, wiecz­nie głod­nych hipo­po­ta­mów. Taka jest logi­ka poby­tu na Zie­mi.

Nie mia­łeś szczę­ścia do kry­ty­ków lite­rac­kich w Pol­sce. Czy Dawid Kuja­wa i Rafał Waw­rzyń­czyk, auto­rzy posło­wia do Ra (a ten pierw­szy jesz­cze do wcze­śniej­szych Nie­ba i join­tów i Polo­wa­nia), wypeł­nią ten dotkli­wy brak? Chy­ba jako pierw­si dotknę­li cze­goś, co moż­na nazwać isto­tą Two­jej twór­czo­ści.

War­to było­by w koń­cu raz na zawsze wypro­sto­wać powyż­szą kwe­stię. Naro­sło wokół tego zbyt dużo skrzy­wio­nych, przy­pad­ko­wych legend i nie­po­ro­zu­mień. Jakieś ultra­ne­ga­tyw­ne sce­ne­rie się z tego poro­bi­ły. Jasne, że cała masa recen­zji moich zbio­rów poetyc­kich zaczy­na się od słów w sty­lu: „Naj­bar­dziej nie­do­ce­nio­ny pol­ski poeta…” etc. Kie­dyś byłem „naj­bar­dziej nie­do­ce­nio­nym mło­dym poetą”, a teraz zosta­łem „naj­bar­dziej nie­do­ce­nio­nym poetą”, uwol­nio­nym (cóż za fuc­ker­ska ulga!) od żon­gler­ki moją datą przy­ję­cia Pierw­szej Komu­nii Świę­tej. Więc moją poezję/prozę/dramaty/eseje (gdyż nie roz­ma­wia­my tu wyłącz­nie o tzw. liry­ce) i pra­ce wizu­al­ne (kaligraficzne/instalacyjne/mixed media/akrylowe/fotograficzne) oma­wia­no napraw­dę nie­zli­czo­ną ilość razy. W róż­nych krajach/językach. W nad­wi­ślań­skich Wól­kach i Nowych Jorkach/Londynach, czy, rzecz jasna, Kopen­ha­dze. Nie­jed­ne­mu nie­do­ce­nio­ne­mu zawod­ni­ko­wi życzył­bym podob­nej sytu­acji. Inna spra­wa, chy­ba ta naj­bar­dziej nas inte­re­su­ją­ca, pole­ga na jako­ści, a nie ilo­ści tych recen­zji-omó­wień. Więc w dużym skró­cie i po kolei. Lata 70./80. ubie­głe­go wie­ku. Zaczy­nam poważ­nie two­rzyć i jestem goto­wy na wyda­nie sil­ne­go, debiu­tanc­kie­go zbio­ru wier­szy. Wia­do­mo jed­nak, jaka pano­wa­ła wte­dy w PRL sytu­acja. Funk­cjo­nu­ję więc w nie­ofi­cjal­nych obie­gach. Wyjeż­dżam w 1985 roku i zamiesz­ku­ję w Kopen­ha­dze. Zna­jo­mi wysy­ła­ją (nawet mnie nie powia­da­mia­jąc) moje wier­sze na kon­kurs „Bru­lio­nu”, w jury któ­re­go zasia­da­ją Szym­bor­ska, Rym­kie­wicz, Sta­la. Otrzy­mu­ję tam wyróż­nie­nie i w 1992 uka­zu­je się moja pierw­sza książ­ka poetyc­ka, w serii tzw. fio­le­to­wej, Ciam­ko­wa­tość życia. Marian Sta­la poświę­ca jej spo­ro uwa­gi w „Tygo­dni­ku Powszech­nym” i nie jest to głos negatywny/złośliwy. W 1994 debiu­tu­ję w Danii, w bar­dzo dobrym, pre­sti­żo­wym wydaw­nic­twie, wier­sze uka­zu­ją się w prze­kła­dach takich max ludzi jak Jani­na Katz & Uffe Har­der. Lepiej nie może więc być. O Danii i histo­riach anglo­ję­zycz­nych opo­wiem w tej roz­mo­wie za chwi­lę. W Pol­sce wyda­ję w każ­dym razie kolej­no zbio­ry poetyc­kie Pla­ne­ty (1994), Doli­nę kró­lów (1996), Sym­bio­zę (1997), Pra­wo serii (2000). Wydaw­ca­mi są „Bru­lion”, „Kart­ki”, Biu­ro Lite­rac­kie, Insty­tut Wydaw­ni­czy „Świa­dec­two”. W tam­tych cza­sach były to ośrod­ki na pew­no nie tzw. głów­ne­go nur­tu, z ambi­wa­let­ną dys­tru­bu­cją i ole­wa­ne przez ówcze­snych heroes/decydentów. Nagło­śnio­ne, ale jed­nak alter­na­tyw­ne, niszo­we. Sytu­ację moich ksią­żek pró­bo­wa­li zmie­niać w tek­stach kry­tycz­nych m.in. Robert Utkow­ski („Kart­ki” 2/1997), Mar­cin Sen­dec­ki w witry­nie „art­new­me­dia” oraz Woj­tek Wil­czyk („FA-art”, 1–2/2001), nato­miast „aka­de­mia” wraz ze swo­imi poma­gie­ra­mi dosta­wa­ła z powo­du moich pro­duk­cji przy­sło­wio­we­go pier­dol­ca. Nie mogła też pojąć, dla­cze­go publi­ko­wa­łem poezję w kra­kow­skim „NaGło­sie”. Wie­my dosko­na­le, na jakim wąt­pli­wym pozio­mie są pol­skie uczel­nie, tzw. uni­wer­sy­te­ty i ich tek­sty badaw­cze. Na pozio­mie odno­śni­ków do ist­nie­ją­cych już od daw­na prze­pra­co­wa­nych (na świe­cie, w PL i na Mar­sie) tematów/kwestii. I ten wła­śnie Babi­lon wysy­ła w bój trą­dzi­ko­wa­tych dok­to­ran­tów, mają­cych przy­bli­żyć anal­fa­be­tom (nikt prze­cież nie czy­ta współ­cze­snej poezji) nowych, nad­wi­ślań­skich rebe­lian­tów. Pol­ską poezję po 1989. Zaczy­na się polo­wa­nie na poten­cjal­ne­go wiesz­cza naro­do­we­go, któ­ry zastą­pi nam sta­rze­ją­cą się już powo­li Nową Falę etc. Zada­nie oka­zu­je się nie­zbyt pro­ste, gdyż jak grzy­by po desz­czu, poja­wia­ją się na hory­zon­cie ludzie kon­ty­nu­ują­cy tra­dy­cję, kopi­ści kopi­stów, fre­aki sub­kul­tu­ro­we, miło­śni­cy bizo­na & spę­dza­nia wol­ne­go cza­su nad zatru­ty­mi ście­kiem oczka­mi wod­ny­mi, dino­zau­ry w mło­dej skó­rze, marzą­ce o stwo­rze­niu (z opóź­nie­niem kil­ku­dzie­się­cio­let­nim) kolej­nej wer­sji poezji kon­kret­nej itd. Pada więc roz­kaz odgór­ny: pro­szę natych­miast oddzie­lić ziar­no od plew i zacho­wu­jąc pozór nauko­wo­ści, ure­gu­lo­wać nam ten trud­ny do ogar­nię­cia kra­jo­braz, usta­no­wić szyb­ko nowe, zro­zu­mia­łe dla naszych filo­lo­gów (wada wzro­ku minus pięć­dzie­siąt) hie­rar­chie. Powo­li zaczy­na­ją nam wymie­rać spe­cja­li­ści od śród­ziem­no­mor­skiej pseu­do­me­ta­fi­zy­ki, wła­śnie wczo­raj odszedł na zawał nasz uko­cha­ny pan Gie­nek, spe­cja­li­sta od Her­ber­ta, któ­ry nie miał poję­cia, kim byli Tytus & Hadrian. Nie­zbęd­na więc adno­ta­cja – tzw. teo­rie spi­sko­we bar­dzo czę­sto po kil­ku dniach, mie­sią­cach, latach, zaczy­na­ją oka­zy­wać się praw­dą, a nawet jeśli były kom­plet­nie obłęd­ne, zawsze tkwi w nich zalą­żek praw­dy. Jeśli są kom­plet­nym nie­po­ro­zu­mie­niem, to tym bar­dziej nale­ża­ło­by je dokład­niej prze­ana­li­zo­wać, jesz­cze zanim dobie­rze się do nich nie­roz­gar­nię­ta umy­sło­wo grup­ka mani­pu­la­to­rów, sek­cia­rzy, sko­rum­po­wa­nych psy­cho­te­ra­peu­tów, któ­rzy, tak napraw­dę, żad­ny­mi uzdro­wi­cie­la­mi dusz nie są i nigdy się nimi nie sta­ną. I nasza dział­ka poetyc­ka aga­in – prze­ora­no w mia­rę dokład­nie całe to morze, kra­jo­braz nowej poezji, powsta­wia­no debil­ne hasła typu: o’haryści, kla­sy­cy­ści, kaska­de­rzy lite­ra­tu­ry, neo­lin­gwi­ści, neo-neo pośla­dek pra­wy lub lewy, wypo­le­ro­wa­ny lub pełen czy­ra­ków. Poma­gie­rzy speł­ni­li swo­je zada­nie, mogli dalej koń­czyć swo­je pseu­do­dok­to­ra­ty. Trans­for­ma­cja zosta­ła przy­stem­plo­wa­na. Ner­wi­ce moco­daw­ców mogły się chwi­lo­wo usta­bi­li­zo­wać. Wia­do­mo, o kogo tutaj cho­dzi, nie jest to tajem­ni­cą. Zacho­wa­ły się te obrzy­dli­we, cham­skie tek­sty kry­tycz­ne (z kry­ty­ką lite­rac­ką oczy­wi­ście nie­ma­ją­ce nic wspól­ne­go). Nazwisk nie ma sen­su poda­wać. Zawsze mia­łem zasa­dę, że babi­loń­skim świ­niom nie robię dar­mo­wej rekla­my. Tak się jed­nak nie­zbyt przy­jem­nie zło­ży­ło, że głów­ny, zma­so­wa­ny atak nastą­pił wte­dy przede wszyst­kim na moją oso­bę (wia­do­mo, nie byłem na miej­scu, nie mogłem, nie mia­łem jak zare­ago­wać), następ­nie (już nie­co bar­dziej umiar­ko­wa­ny) na Jawor­skie­go i Wil­czy­ka. Efekt był taki, że nie mia­łem moż­li­wo­ści publi­ka­cji w pismach/wydawnictwach „głów­ne­go nur­tu”. Wszyst­kie te zarzu­ca­ne mi oskar­że­nia, podej­rze­nia o zbyt duży wpływ szko­ły nowo­jor­skiej etc., wyda­ły mi się tak debil­nie głu­pie, że zamiast sko­ków na głów­kę z mostu („ostat­nia nie­dzie­la”), czy inne­go zapi­ja­nia roba­ka, raczej mia­łem to gdzieś („dokład­nie tam”). Arty­stycz­nie byłem zre­ali­zo­wa­ny, publi­ko­wa­łem w „Kul­tu­rze” (Paryż), „Lon­don Maga­zi­ne” (któ­ry reda­go­wa­ny był wte­dy przez legen­dar­ne­go Ala­na Ros­sa), dosko­na­łych pismach duń­skich etc. Moje pra­ce malar­skie zaczę­ły poja­wiać się na istot­nych wysta­wach w Danii/UK/Niemczech. Oto­czo­ny byłem bar­dzo cie­ka­wy­mi twór­ca­mi duń­ski­mi, ame­ry­kań­ski­mi, bry­tyj­ski­mi etc. W 2002 ukoń­czy­łem pra­cę nad trak­ta­tem o toż­sa­mo­ści, for­mal­nie był to rodzaj reje­stru dia­lo­go­we­go, któ­re­mu nada­łem tytuł Nowa Kolo­nia. Mia­łem duże szczę­ście do tłu­ma­czy na duń­ski, popar­ło mnie tak­że super (tzw. kul­to­we) wydaw­nic­two kopen­ha­skie i rzecz uka­za­ła się w Danii już w 2003. Żad­ne z pol­skich wydaw­nictw nie chcia­ło mi wte­dy tego opu­bli­ko­wać. Moc­no wzią­łem sobie do ser­ca sło­wa N.H.S. Nie­lse­na, któ­re towa­rzy­szy­ły wyda­niu duń­skie­mu: „Gdy­by Bec­kett, Ione­sco albo Karen Bli­xen nie pisa­li w głów­nych języ­kach euro­pej­skich i zade­biu­to­wa­li tutaj, w Danii, to praw­do­po­dob­nie nikt by tego nie zauwa­żył. Ich książ­ki bez „odpo­wied­nie­go” omó­wie­nia, pole­ga­ją­ce­go w głów­nej mie­rze na kla­sy­fi­ka­cji gatun­ko­wej, osa­dze­niu w tra­dy­cji i poko­le­nio­wym kon­tek­ście, pozo­sta­ły­by „księ­ga­mi zamknię­ty­mi”. W 2003 „Lam­pa” wyda­ła mi nie­spo­dzia­nie wybór poetyc­ki, w skład któ­re­go weszły utwo­ry z moich pierw­szych pię­ciu zbio­rów. Rzecz nie zosta­ła zauważona/skomentowana (kil­ka deli­kat­nych notek/omówień, m.in. Toma­sza Hry­na­cza & Mar­ci­na Sen­dec­kie­go), co było mi w sumie na rękę. Agen­ci dołu moc­no się zesta­rze­li, do zaba­wy o meda­le, dzban­ki czar­no­le­skie­go mio­du weszły nowe już poko­le­nia, roz­po­czę­ły się w PL potycz­ki na fron­tach w ogó­le ze mną (na szczę­ście) nie­zwią­za­nych. Moja sytu­acja zmie­ni­ła się dia­me­tral­nie w roku 2005. Biblio­te­ka Naro­do­wa, we współ­pra­cy z Duń­skim Insty­tu­tem Kul­tu­ry, wyda­ła mi wte­dy zbiór Pomiesz­cze­nia i ogro­dy, bar­dzo inte­re­su­ją­co ilu­stro­wa­ny przez miesz­ka­ją­ce­go, podob­nie jak i ja, w Kopen­ha­dze Teo­do­ra Boka. Teo­dor był moim wiel­kim przy­ja­cie­lem, nie­ste­ty od daw­na nie ma go już na Zie­mi. Bar­dzo mi pomógł w kil­ku skom­pli­ko­wa­nych dla mnie fazach życia. Jego dosko­na­łe rzeźby/grafiki moż­na zoba­czyć w kolek­cji muzeum POLIN w War­sza­wie. Pomiesz­cze­nia i ogro­dy zosta­ły potrak­to­wa­ne nie­mal­że jak jakiś debiut czy inne naro­dzi­ny nowe­go poety. Omó­wie­nia, nie­kie­dy zaawan­so­wa­ne (!), uka­za­ły się w wie­lu pismach, np. w „Nowych Książ­kach”, „Odrze”, „Tygo­dni­ku Powszech­nym”, „Deka­dzie Lite­rac­kiej” itd. Zmie­ni­li się ludzie i ton wypo­wie­dzi. Po raz pierw­szy, po kil­ku­na­stu (!) latach rodzi­mej ponie­wier­ki. Tutaj war­to jesz­cze zazna­czyć, że moja Noc w obo­zie Cor­te­za zaini­cjo­wa­ła ogól­no­pol­ską serię „Biblio­te­ki Poezji Współ­cze­snej” WBPiCAK‑u w Pozna­niu (nr 001). A Nową Kolo­nię wyda­ła osta­tecz­nie w 2007 (czte­ry lata po duń­skiej publi­ka­cji) szcze­ciń­ska For­ma. Trak­tat naj­cie­ka­wiej opi­sał w „Pogra­ni­czach” Hen­ryk Bere­za, uznał go za rzecz wybit­ną, co oczy­wi­ście dopro­wa­dzi­ło sta­rych opo­nen­tów do depre­sji i pale­nia dwóch paczek fajek bez fil­tra na dobę. Z Hen­ry­kiem szyb­ko się zaprzy­jaź­ni­li­śmy, czę­sto bywa­łem w jego kawa­ler­ce (ul. Widok w War­sza­wie) zawa­lo­nej sto­sa­mi sta­rych gazet i pism. Godzi­na­mi deba­to­wa­li­śmy tam o lite­ra­tu­rze. Jed­nym z naszych ulu­bio­nych „koni­ków” oka­zał się Jan Drzeż­dżon. Byłem w tym tema­cie dosko­na­le obla­ta­ny, rów­nież dla­te­go, że Drzeż­dżon był pry­wat­nie przy­ja­cie­lem moje­go ojca. Bere­zę inte­re­so­wał tak­że Alek­san­der Maj­kow­ski, autor genial­nej książ­ki, napi­sa­nej w języ­ku kaszub­skim, Życie i przy­go­dy Remu­sa, któ­rą prze­tłu­ma­czył na język pol­ski Lech Bąd­kow­ski. Jest to arcy­dzie­ło lite­ra­tu­ry świa­to­wej, bar­dziej jed­nak zna­ne np. we Fran­cji niż w PL. Ponad­to Bere­za dobrze się orien­to­wał we współ­cze­snej prozie/poezji nie­miec­kiej, a ja z kolei w anglo­ję­zycz­nej, two­rzo­nej w UK/USA/Australii. Dosko­na­le się to uzu­peł­nia­ło i na pew­no Bere­za był dla mnie kimś istot­nym, jed­nym z pierw­szych, któ­rzy w mia­rę opty­mal­nie zro­zu­mie­li mój inter­dy­scy­pli­nar­ny pro­jekt arty­stycz­ny. Nato­miast co do „isto­ty mojej twór­czo­ści”, pró­bę powią­za­nia moich róż­nych aktyw­no­ści na polach dramaturgicznych/poetyckich/prozatorskich/wizualnych, na poważ­ne pod­ję­ła Anna Kału­ża. Naj­pierw w cyklu „Sje­sty”, któ­ry uka­zy­wał się onli­ne na stro­nach Biu­ra Lite­rac­kie­go, a następ­nie w wie­lu artykułach/recenzjach na łamach pism lite­rac­kich. Jej tek­sty na mój temat moż­na odna­leźć w książ­kach Zamie­ra­nie (WW, Kato­wi­ce, 2008), Bume­rang (Biu­ro Lite­rac­kie, 2008), Wiel­kie wygra­ne (Insty­tut Miko­łow­ski, 2011), Pod grą (Uni­ver­si­tas, 2015). Jeden z tych bar­dzo istot­nych tek­stów uka­zał się póź­niej w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Wój­cik-Leese tak­że w „Jacket2”, miej­scu tzw. pod­sta­wo­wym dla pla­ne­tar­nej ana­li­zy lite­rac­kiej. To wła­śnie Kału­ża, jako pierw­sza, zro­zu­mia­ła, dla­cze­go zaj­mo­wa­łem się deka­da­mi spo­tka­niem Cor­te­za z Mon­te­zu­mą, czym dla mnie mogły być pik­to­gra­my i naskal­ne kody, antro­po­lo­gia, etno­gra­fia, reli­gia, filo­zo­fia, psy­cho­lo­gia etc. Kału­ża szyb­ko (w dużej mie­rze) zała­pa­ła też, jaki był powód moje­go zain­te­re­so­wa­nia wschod­nią kali­gra­fią, pół­księ­ży­ca­mi kyoku­shin czy dzia­ła­nia­mi takich arty­stów, jak przy­kła­do­wo Pier­re Ale­chin­sky czy Cy Twom­bly. Ostat­nio dok­to­rat na temat mojej twór­czo­ści zali­czy­ła na UJK w Kiel­cach Justy­na Kaspe­rek. Frag­men­ty jej roz­my­ślań moż­na zna­leźć m.in. w „Tek­stach Dru­gich”. Myślę, że ten cały back­gro­und, intro, wstęp były koniecz­ne, żeby zro­zu­mieć obec­ny, naj­now­szy komentarz/krytykę, omó­wie­nia Dawi­da Kuja­wy i Rafa­ła Waw­rzyń­czy­ka, doty­czą­ce moich dzia­łań. Idei, este­ty­ki, kon­struk­cji całe­go moje­go twór­cze­go poli­go­nu. Z Rafa­łem zabliź­ni­łem się dzię­ki współ­re­da­go­wa­ne­mu przez nie­go pismu sie­cio­we­mu „Cyc Gada”. To były począt­ki, naro­dzi­ny tego typu adre­sów inter­ne­to­wych. Świet­ne rze­czy tam publi­ko­wa­no. Napraw­dę war­to odszu­ki­wać ich archi­wal­ne nume­ry. Są nie­ustan­nie bar­dzo aktu­al­ne! Mia­łem to szczę­ście, że zwró­co­no u nich uwa­gę rów­nież i na mnie. Obec­nie mamy całą masę cie­ka­wych akcji onli­ne, ale „Cyc Gada” był wyjąt­ko­wy i czę­sto o nim roz­my­ślam. Mój kon­takt pla­ne­tar­ny z Dawi­dem Kuja­wą zaczął się z kolei z powo­du kli­pu poetyc­kie­go, któ­ry uka­zał się w 2013 na YouTu­be. Został zro­bio­ny na kon­kurs „Nakręć wiersz”, orga­ni­zo­wa­ny wte­dy przez Biu­ro Lite­rac­kie. Rzecz doty­czy­ła moje­go utwo­ru „Blue Mon­day”, a scenariusz/reżyseria/muzyka były wła­śnie autor­stwa Dawi­da. Posło­wia Kuja­wy i Waw­rzyń­czy­ka są inte­gral­ny­mi czę­ścia­mi moich ksią­żek. To artystyczne/intelektualne impre­sje. Bez nich kra­jo­braz poezji był­by oka­le­czo­ny i nie­peł­ny. Ostat­nio w piśmie „KONTENT” 1/2023 uka­zał się jeden z wier­szy z Ra, pt. „SIEMIATYCZE-MANCHESTER ENGLAND/ENGLAND”. Towa­rzy­szył mu komen­tarz Łuka­sza Żur­ka. Zaczy­nał się w nastę­pu­ją­cy spo­sób: „Od cza­su, gdy w 2019 roku przy oka­zji Pani Sześć Gier pisa­łem o tym, że Grze­gorz Wró­blew­ski to „poeta nie­do­strze­żo­ny przez mło­dą kry­ty­kę lite­rac­ką”, coś drgnę­ło. Mam tu na myśli recen­zję Dawi­da Kuja­wy z Run lunar­nych, posło­wie Jaku­ba Skur­ty­sa do Cuki­nii, posło­wia Kuja­wy do Polo­wa­nia oraz wyda­ne­go przed chwi­lą tomu Nie­bo i join­ty, recen­zję Micha­ła Tru­se­wi­cza z Polo­wa­nia, Skur­ty­sa piszą­ce­go o Let­nich rytu­ałach w swo­im cyklu „PPR”, Mał­go­rza­tę Leb­dę piszą­cą o wier­szu Wró­blew­skie­go na łamach „Zna­ku” czy poja­wie­nie się poety w tek­ście Joan­ny Mąkow­skiej doty­czą­cym nowych ksią­żek poetyc­kich czer­pią­cych z tra­dy­cji poezji wizu­al­nej. „Ależ Łuka­szu, prze­cież to gru­pa natchnio­nych jętek, któ­re dopie­ro roz­po­czy­na­ją swój taniec ku Tri­glav, gdzie cze­ka­ją wście­kłe skar­by!”, odpo­wie­dział­by zapew­ne na tę listę Rafał Waw­rzyń­czyk, zna­ny miło­śnik poezji Wró­blew­skie­go. Jeśli jed­nak mam oka­zję prze­czy­tać o tym, że autor Ciam­ko­wa­to­ści życia jest nie­czy­ta­ny, nie­zro­zu­mia­ny w kolej­nych tek­stach poświę­co­nych jego książ­kom, to jest to sytu­acja dia­me­tral­nie odmien­na od kulu­aro­wych poga­wę­dek o nie­czy­ta­niu i nie­zro­zu­mie­niu spo­ty­ka­ją­cym tego czy tam­tą (cho­ciaż prze­ocze­nie bar­dzo cie­ka­we­go Tora! Tora! Tora! fak­tycz­nie smu­ci)”. Myślę, że był­by to naj­lep­szy finisz, uda­ne zakoń­cze­nie odpo­wie­dzi na Two­je pyta­nie. Osta­tecz­nie nie two­rzy­my tu książ­ki, giga wywia­du-rze­ki. Nale­ża­ło­by jesz­cze dodać, że w 2010 „Rita Baum” wyda­ła mi wier­sze zebra­ne (lata 1980–2010, całość wszyst­kich ksią­żek plus jed­na nowa, Kan­dy­dat z 2010) Hote­lo­we koty, w tej obszer­nej książ­ce były wstę­py Pio­tra Czer­niaw­skie­go & Wojt­ka Wil­czy­ka i posło­wie Anny Kału­ży. Nato­miast w 2019 w Convi­vo uka­zał się wybór z lat 2011–19, Pani Sześć Gier, z bar­dzo solid­nie pomy­śla­nym posło­wiem Lesz­ka Sza­ru­gi. Bar­dzo cie­ka­we omó­wie­nie Let­nich rytu­ałów poja­wi­ło się w „Kwar­tal­ni­ku Arty­stycz­nym” 4/2022, jego auto­rem jest prof. Maciej Wró­blew­ski z UMK w Toru­niu. Cał­kiem nie­daw­no (2023) wyszła w USA książ­ka bilin­gu­al, wybór Dear Belo­ved Humans (Lavender/Dialogos Books, tłum. Piotr Gwiaz­da), z róż­ny­mi nota­mi na mój temat i bar­dzo cie­ka­wym wstę­pem Pio­tra. Jest to bar­dzo wyjąt­ko­wa rzecz, zna­la­zło się w niej rów­nież kil­ka wier­szy, któ­re nigdy nie były publi­ko­wa­ne w moich książ­kach, napi­sa­ne jesz­cze na Dol­nym Moko­to­wie w latach 70. Funk­cjo­no­wa­ły jedy­nie w pismach pod­ziem­nych, takich jak np. „Wezwa­nie”, w latach 80. ubie­głe­go wie­ku. Celo­wo pomi­ną­łem tu recep­cję, wypo­wie­dzi na temat ksią­żek wyda­nych w UK/USA/Australii lub oczy­wi­ście w Danii. Poja­wi­ły­by się nam wte­dy mak­sy­mal­ne nazwi­ska, np. Mar­jo­rie Per­loff, Char­les Altie­ri, Joshua Clo­ver, Sha­ron Mesmer, Way­ne Mil­ler, Al Fil­re­is, Lars Buk­dahl etc. Ale jest to napraw­dę osob­na już baj­ka. Nie­zwy­kle dla mnie istot­na. Pozwo­li­ła mi w tzw. sta­nie nie­na­ru­szo­nym prze­trwać pol­skie nagon­ki i aka­de­mic­kie głu­paw­ki, z solid­ną kry­ty­ką lite­rac­ką nie­ma­ją­ce prze­cież nic wspól­ne­go. Jest to jed­nak temat na kom­plet­nie inną roz­mo­wę.

No wła­śnie, trak­tu­jesz posło­wia Kuja­wy i Waw­rzyń­czy­ka jako inte­gral­ne czę­ści obu ksią­żek. To bar­dzo sil­ny gest, wska­zu­ją­cy na kom­ple­men­tar­ność Two­ich autor­skich dzia­łań i traf­nych kry­tycz­nych roz­po­znań. Czy kry­tyk-autor posło­wia może być nie­mal­że współ­au­to­rem książ­ki, tak jak tłu­macz sta­je się auto­rem tek­stu w języ­ku, na któ­ry dany tekst prze­kła­da?

Naj­pierw nale­ża­ło­by (i tutaj moż­na to bły­ska­wicz­nie zwe­ry­fi­ko­wać, gdyż nie są to nasze „ulu­bio­ne”, tajem­ni­cze teo­rie spi­sko­we) zazna­czyć, że gru­bo ponad 90 pro­cent pol­skich dok­to­rów habi­li­to­wa­nych i pro­fe­so­rów to nie są żad­ni naukow­cy (wszyst­ko jed­no, czy roz­ma­wia­my o naukach huma­ni­stycz­nych, czy ści­słych), o doktorantach/doktorach nie wspo­mi­na­jąc. Ich omówienia/książki/halucynacje nie zasłu­gu­ją naj­czę­ściej nawet na licen­cjat lub magi­ster­kę. Cała masa obec­nych uni­wer­sy­te­tów, prze­dłu­żeń byłych wyż­szych szkół peda­go­gicz­nych etc., to nie są żad­ne (!!!) uni­wer­sy­te­ty, ale co naj­wy­żej pro­win­cjo­nal­ne, poma­tu­ral­ne ośrod­ki, na pozio­mie lek­ko ponadze­ro­wym, nie­ma­ją­ce nic wspól­ne­go z zaawan­so­wa­nym naucza­niem. W zasa­dzie to samo doty­czy sta­ro­żyt­nych UW, UJ i wszyst­kich tych kurio­zal­nych KUL-ów. Wystar­czy poczy­tać pseu­do­nau­ko­we wynu­rze­nia tzw. pro­fe­so­rów pol­skich uczel­ni wyż­szych i szyb­ko moż­na się zorien­to­wać, że mimo sza­lo­nej pra­cy redak­to­rów, ludzi od korek­ty języ­ko­wej i mery­to­rycz­nej, ich ewi­dent­ne gnioty/wypracowania zała­pa­ły­by się być może tyl­ko jako śred­niej kla­sy pra­ce matu­ral­ne. To tzw. oczy­wi­sta oczy­wi­stość, ste­ty-nie­ste­ty. Jasne, że jest gru­pa bar­dzo pro­gre­syw­nych ludzi. Z wie­lo­ma z nich znam się oso­bi­ście, pro­wa­dzę kore­spon­den­cję, wymie­nia­my mate­ria­ły. Żeby prze­trwać, prze­ka­zy­wać dalej solid­ną, nowo­cze­sną, świa­to­wej kla­sy wie­dzę, muszą nie­źle się kamu­flo­wać. Kodo­wać swo­je wypo­wie­dzi, ucie­kać w her­me­tycz­ne kli­ma­ty. Wia­do­mo, że chcą jakoś życio­wo funk­cjo­no­wać. Prze­cież nagle nie zaczną hodo­wać pie­cza­rek. Nie każ­dy potra­fi być aż tak ela­stycz­ny. Trze­ba zapła­cić kre­dyt, czynsz, kupić sobie nowe skarpetki/majtki i cza­sem wyje­chać do Kalisza/Wólki na tygo­dnio­wy urlop. Doty­czy to zresz­tą, jak dobrze wie­my, całej masy innych grup zawo­do­wych. Kwit­nie korup­cja i kole­sio­stwo. Pieniądze/polityka/głupawka/pieniądze i jesz­cze raz polityka/pieniądze. Modle­nie się do rzeźb. Nie pomo­gą tu argu­men­ty, że na afry­kań­skich pusty­niach dzie­ci poże­ra­ne są żyw­cem przez głod­ne sępy, a Bra­cia Murzy­ni, Pepel/Nisango, mają spłasz­czo­ne czo­ła. Po cichu, w niszo­wych pismach onli­ne, gdzieś na ubo­czu galak­tyk, pró­bu­je się na nowo ana­li­zo­wać postać Auro­ry Dupin (czy­li Geo­r­ge Sand). Ana­li­zu­je­my nie­ustan­nie obraz Edwi­na Land­se­era przed­sta­wia­ją­cy jego psa, Bru­tu­sa. Rzą­dzi ana­li­za twór­czo­ści Sta­ni­sła­wa Hera­kliu­sza Lubo­mir­skie­go & Wespa­zja­na Kochow­skie­go, z taką tyl­ko „deli­kat­ną róż­ni­cą”, że są to ich współ­cze­sne wcie­le­nia, nowi wyznaw­cy pseu­do­me­ta­fi­zy­ki lub nur­tów zaan­ga­żo­wa­nych, co prze­cież nicze­go nie zmie­nia, gdyż for­mal­nie (i inte­lek­tu­al­nie) i tak tkwi to na nie­zmie­nio­nych od wie­ków, miliar­dy razy już prze­tra­wio­nych pozy­cjach. Nikt nie ma w zasa­dzie zie­lo­ne­go poję­cia, czym powin­na być tzw. współ­cze­sna kry­ty­ka lite­rac­ka. Wia­do­mo, że teo­re­tycz­nie powin­na być to aktyw­ność umy­sło­wa, odmia­na sztu­ki, podob­nie jak poezja, malar­stwo, foto­gra­fia etc. W rze­czy­wi­sto­ści, z powo­dów, o któ­rych było m.in. przy oka­zji odpo­wie­dzi na poprzed­nie pyta­nie, koja­rzo­na jest z czymś zło­śli­wym, nie­zdro­wo wyra­cho­wa­nym, pry­mi­tyw­nym, słu­żal­czym itd. Albo na zasa­dzie kon­tra­stu, z kon­struk­cja­mi typu: „w zbio­rze Jaśmi­ny poet­ka pun­ko­wa ana­li­zu­je ana­li­zę roz­kwi­tu jaśmi­nu w nur­tach rze­ki pod­ziem­nej, przy­po­mi­na­ją­cej nam zachód księ­ży­ca w poświa­cie Ada­ma San­dau­era, ana­li­zu­ją­ce­go moment prze­pro­wa­dze­nia się Jana Bole­sła­wa Ożó­ga ze wsi do mia­sta, co daje nam nie­zbi­ty dowód na wyko­rzy­sty­wa­nie nie­let­nich w zakła­dach tek­styl­nych w Indiach”. Tek­sty babi­loń­skie, na zamó­wie­nie boga­tych wydaw­ców. Idio­tycz­ne zapi­sy rewol­we­ro­we. Oce­any blo­gów, czy­li wyma­rzo­ny przez róż­nych psy­cho­tycz­nych komen­ta­to­rów Hyde Park. Argu­ment, że licz­ba zna­ków to ogra­ni­cze­nie, nie jest praw­dzi­wy. W „Nowych Książ­kach” też moż­na opu­bli­ko­wać sen­sow­ny tekst, taki na jed­ną stro­nę, trze­ba tyl­ko wie­dzieć, jak i po co się go zamie­rza stwo­rzyć. Podob­nie z blur­ba­mi. Więc jakość, a nie tyl­ko wąt­pli­wa dłu­gość & gęstość. Ostat­nio Adam Zdro­dow­ski zwró­cił mi uwa­gę, że wie­le not/blurbów doty­czą­cych mojej wyda­wa­nej w USA/UK poezji, napi­sa­nych przez tam­tej­szych kry­ty­ków, jest bar­dziej wni­kli­wa, war­to­ścio­wa niż licz­ne, beł­ko­tli­we wypo­wie­dzi, mara­to­ny na ten sam temat two­rzo­ne w PL. Czę­sto mod­ne jest powo­ły­wa­nie się na ame­ry­kań­skich bit­ni­ków, szko­łę nowo­jor­ską czy L=A=N=G=U=A‑G=E. Cha­rak­te­ry­stycz­ne w tych wszyst­kich ruchach były dzia­ła­nia inter­dy­scy­pli­nar­ne. A.D. Winans opi­sy­wał Bukow­skie­go, Bur­ro­ughs robił nie­zli­czo­ne akcje/eksperymenty z ludź­mi od sztuk wizu­al­nych i dźwię­ku, Fer­lin­ghet­ti zało­żył „City Lights”, w spo­sób natu­ral­ny pro­mo­wał zaprzy­jaź­nio­nych z nim i bli­skim mu este­tycz­nie auto­rów, prze­róż­ni teoretycy/krytycy dzia­ła­li razem z mala­rza­mi & poeta­mi. Zawsze byłem moc­no zain­te­re­so­wa­ny tego typu hybry­dycz­ny­mi wystą­pie­nia­mi. Przy­kła­dem może być moja 41-let­nia przy­jaźń i współ­pra­ca z Paw­łem „Kel­ne­rem” (m.in. gru­py Deuter/Izrael). Połą­cze­nie muzy­ki i tek­stów. Wie­lo­krot­nie razem wystę­po­wa­li­śmy, np. w CSW w War­sza­wie. Ostat­nim naszym pro­jek­tem, gdzie „Kel­ner” wyko­ny­wał, śpie­wał moje wier­sze, były Nie Cier­pią­ce Zwło­ki. Nie­ste­ty zosta­ło to bru­tal­nie zakoń­czo­ne z powo­du jego nagłej śmier­ci. Uka­za­ła się pły­ta zawie­ra­ją­ca nagra­nia z prób. Wię­cej na ten temat moż­na się dowie­dzieć z arty­ku­łu Jar­ka „Mixe­ra” Miko­łaj­czy­ka na łamach „Popcen­tra­li”: https://popcentrala.com/nie-cierpiace-zwloki-malo-starcow-na-ulicach-szkic-recenzencki/.

Być może będzie jakaś for­ma kon­ty­nu­acji tej gru­py, w hoł­dzie „Kel­ne­ro­wi”, któ­rą zre­ali­zu­ję z pozo­sta­ły­mi człon­ka­mi skła­du – Krzysz­to­fem „Siwym” Bent­kow­skim i Agniesz­ką Wosiń­ską, who knows, czas poka­że… Innym przy­kła­dem jest art­bo­ok Blue Pueblo zre­ali­zo­wa­ny razem z Wojt­kiem Wil­czy­kiem. Połą­cze­nie moje­go dość dra­stycz­ne­go poema­tu (?) i jego czar­no-bia­łych foto­gra­fii, wyko­na­nych w Kopen­ha­dze, w pobli­żu miejsc, gdzie roze­gra­ła się akcja tek­stu. Pol­sko-angiel­ska wer­sja (tłum. Adam Zdro­dow­ski) art­bo­oka powsta­ła przy oka­zji wysta­wy pro­jek­tu w BWA Zie­lo­na Góra. Na ścia­nach zawie­szo­ne zosta­ły foto­gra­fie Wojt­ka i na plan­szach wydru­ko­wa­ny tekst. Poka­za­li­śmy to potem w wie­lu cie­ka­wych miej­scach, np. w Muzeum Lite­ra­tu­ry w War­sza­wie i kra­kow­skim MOCAK‑u. Zna­ko­mi­cie opi­sa­ła nasz pro­jekt Mał­go­sia Leb­da, m.in. na łamach „art­Pa­pie­ru”. Nie­daw­no uka­za­ła się wer­sja duń­sko-pol­ska (tłum. Paweł Par­ty­ka & Frej Lar­sen). Par­ty­ka, pod­czas nie­daw­no trwa­ją­ce­go Festi­wa­lu Miło­sza opo­wie­dział o pro­ble­ma­ty­ce tłu­ma­cze­nia Blue Pueblo na język duń­ski. Par­ty­ka to cie­ka­wa postać, były współ­pra­cow­nik Tade­usza Kan­to­ra i jeden z muzy­ków legen­dar­ne­go zespo­łu Zdrój Jana, pierw­szej psy­cho­de­licz­nej for­ma­cji w Pol­sce. Nato­miast Lar­sen to duń­ski języ­ko­znaw­ca, pro­za­ik, tłu­macz. Nie­daw­no prze­ło­ży­li­śmy razem moje­go Andro­ida i aneg­do­tę i być może uka­że się jesz­cze w 2023 w Kopen­ha­dze. Moje książ­ki trak­to­wa­łem bar­dziej jak obiek­ty, sygna­ły prze­strzen­ne. Nie cho­dzi­ło mi o drę­twe, reali­zo­wa­ne na siłę z jakie­goś nie­po­trzeb­ne­go niko­mu kro­ni­kar­skie­go obo­wiąz­ku liry­ki, a następ­nie, po publi­ka­cji książ­ki, o wie­czor­ki przy mikro­fo­nie w klu­bach peł­nych nagrza­nych, debil­nych gości z pió­ro­pu­sza­mi w dupie. Nie inte­re­so­wa­ły mnie nadę­te wstępy/posłowia. Szu­ka­łem nato­miast ludzi, któ­rzy byli­by w sta­nie uczest­ni­czyć w danych wyda­niach na zasa­dzie impre­syj­nych szki­ców, jakiejś jaz­dy wzbogacającej/przybliżającej tek­sty w spo­sób bar­dziej wła­śnie akcyj­ny. Ludzi, któ­rzy byli­by w sta­nie wyja­śnić moje kody nie­co mniej stan­dar­do­wo, zapro­po­no­wać cie­ka­we linie inter­pre­ta­cyj­ne, gdzie komen­tarz był­by inte­gral­ną czę­ścią poetyckiego/artystycznego cią­gu, pre­zen­to­wa­ne­go w książ­ce. Ludzi, od któ­rych mogli­by­śmy się wszy­scy cze­goś sen­sow­ne­go nauczyć. Ope­ru­ją­cych też języ­kiem for­mal­nie mi bli­skim, este­tycz­nie eks­pe­ry­men­tal­nych, uni­ka­ją­cych kwa­dra­to­wych wniosków/sentencji. Kuja­wa i Waw­rzyń­czyk dosko­na­le orien­tu­ją się w waż­nych dla mnie zja­wi­skach lite­rac­kich, filo­zo­ficz­nych, antro­po­lo­gicz­nych, etno­gra­ficz­nych. Mają opty­mal­ne poję­cie o sztu­kach wizu­al­nych, muzy­ce. Ich wcze­śniej­sze opi­nie na temat moich ksią­żek zawsze bar­dzo mnie inte­re­so­wa­ły. Tekst Kuja­wy w zbio­rze Nie­bo i join­ty to wła­śnie przy­kład b. uda­nej impre­sji, zapro­sze­nia do dia­lo­gu z książ­ką, podob­nie ma się rzecz ze wspól­nie napi­sa­ną przez Kuja­wę i Waw­rzyń­czy­ka, któ­ra zna­la­zła się obec­nie w Ra. Two­rzą inte­gral­ne czę­ści tych ksią­żek. Nie cho­dzi­ło mi o jakąś stu­pro­cen­to­wą traf­ność kry­tycz­nych roz­po­znań, ale o naszą wspól­ną podróż (po)przez tek­sty, czę­sto nie­ła­twe do wyja­śnie­nia (roz­świe­tle­nia), rów­nież dla ich auto­ra. Nie dla­te­go, że pisa­ne były pod wpły­wem LSD czy inne­go wywa­ru z kak­tu­sa. Raczej z powo­du ambi­wa­lent­ne­go poby­tu w gwiezd­nym zauł­ku, gdzie oto­cze­ni miliar­da­mi polu­ją­cych na sie­bie dwu­noż­nych, pozba­wie­ni przy­sło­wio­wej „instruk­cji od pana”, pró­bu­je­my wyja­śnić sobie i innym sens, cel tych sza­lo­nych (przy­mu­so­wych) waka­cji na Zie­mi. Wier­sze przy­bli­ża­ją nam zapis Dawida/Rafała, a ich tekst przy­bli­ża z kolei moje poetyc­kie reje­stry. Dzia­ła to w oby­dwie stro­ny. Wycho­dzi­my z tym do ludzi, nie mając poję­cia, czy zosta­nie­my zro­zu­mia­ni i czy ktoś zechce pod­jąć z nami jakiś sen­sow­ny dia­log. Ryzy­ku­je­my, dzia­ła­my, nadal (mimo wszyst­ko) nie pod­da­je­my się. Tro­chę inny cha­rak­ter ma nato­miast posło­wie Jaku­ba Skur­ty­sa w Cuki­niach (Convi­vo, 2021). Zamiesz­czo­na tam całość poetyc­ka skła­da się ze 131 moc­no powią­za­nych ze sobą czą­stek i opar­ta jest czę­ścio­wo na Maha­bha­ra­cie, naj­star­szym epo­sie świa­ta. Jakub powy­ja­śniał więc róż­ne kwe­stie zwią­za­ne z tym sta­ro­żyt­nym prze­ka­zem, przy­go­to­wał prze­strzeń do pró­by odbio­ru, inter­pre­ta­cji tek­stów. Książ­kę oczy­wi­ście prze­mil­cza­no. Uka­zał się na jej temat tyl­ko jeden tekst kry­tycz­ny, napi­sa­ny przez Rafa­ła Rża­ne­go („Nowe Książ­ki” 11/2021). Cie­ka­wa sytu­acja nastą­pi­ła w przy­pad­ku ana­li­zy Polo­wa­nia (Convi­vo, 2022), mini książ­ki-obiek­tu z poezją wizu­al­ną, gdzie zamiesz­czo­ny było opra­co­wa­nie Kuja­wy. Rodzaj dys­ku­sji z tym posło­wiem pod­jął w „Sto­ne­rze” Michał Tru­se­wicz. Inter­pre­ta­cja kon­tra inter­pre­ta­cja, ale oby­dwie „korzyst­ne” dla lep­sze­go zro­zu­mie­nia moich wizu­al­nych tras.

„W cią­gu nie­speł­na stu­le­cia w umy­słach uczo­nych obser­wa­to­rów doko­na­ła się zmia­na, za spra­wą któ­rej Słoń­ce prze­sta­ło być postrze­ga­ne jako sate­li­ta lub słu­ga Zie­mi i prze­dzierz­gnę­ło się w pana losu czło­wie­ka” – myślę, że mot­to z Mitu maszy­ny Lewi­sa Mum­for­da, otwie­ra­ją­ce posło­wie do Ra, mogło­by być mot­tem całej książ­ki. Słoń­ce nie­zmien­nie dzia­ła, jego świa­tło, ener­gia, to, co mogą nam komu­ni­ko­wać, nie­zmien­nie sta­no­wią o mar­nych ziem­skich bytach?

Jak moż­na się chy­ba domy­ślać, nigdy nie byłem fanem Ter­tu­lia­na i jego dogma­tycz­nej teo­lo­gii. Rozu­miem nato­miast, że moc­no powąt­pie­wał w kul­ty okre­ślo­nych gwiazd i tkwią­ce na nich, prze­tłusz­czo­ne, demo­nicz­ne bóstwa. Wszyst­kie te nacią­ga­ją­ce nas na gru­by hajs sek­ciar­skie sek­ty astro­lo­gicz­ne, psy­cho­te­ra­peu­tycz­ne, zachod­nio­eu­ro­pej­skie muta­cje Shin­go­nu etc., to dla mnie naj­czę­ściej zwy­kły bul­l­shit i czy­sta mani­pu­la­cja. Prof. Marek Abra­mo­wicz był­by chy­ba tutaj bar­dzo zdro­wo­roz­sąd­ko­wym gościem. To, że obiek­ty kosmicz­ne w okre­ślo­nym cza­sie znaj­du­ją się w jakimś zna­ku zodia­ku, może oczy­wi­ście w nie­zna­ny nam do koń­ca spo­sób wpły­wać na ziem­skie mine­ra­ły, co ma potem kon­kret­ne zna­cze­nie w kształ­to­wa­niu się mózgów, neu­ro­nów czu­cio­wych i inne­go włók­na koja­rze­nio­we­go dwu­noż­nej mał­py etc. I stąd wzię­ły się wszyst­kie te prze­dziw­ne, czę­ścio­wo słusz­ne teo­rie, że Ryby takie, a Pan­ny owa­kie, a cier­pią­ce noto­rycz­nie na zabu­rze­nia oso­bo­wo­ści Bliź­nia­ki piją na umór, tym­cza­sem depre­syj­ne Wagi pre­fe­ru­ją sok z mar­chwi i pomi­do­rów. A jeśli gra­ne są tzw. odstęp­stwa od nor­my, wte­dy argu­men­tu­je się, że Plu­ton nie­bez­piecz­nie przy­bli­żył się do prze­ter­mi­no­wa­nej chiń­skiej son­dy, coś tam nawa­li­ło w ukła­dzie gwiezd­nym, dla­te­go Baran kom­plet­nie zwa­rio­wał, rzu­ca­jąc się z nożem na bogu ducha win­ne­go Strzel­ca (pacjen­ta z syn­dro­mem bor­der­li­ne). W jakiejś mie­rze podzi­wiam śre­dnio­wiecz­nych alche­mi­ków, pró­bu­ją­cych prze­mie­nić wywar ze sfer­men­to­wa­nych wino­gron w zło­to, ich deter­mi­na­cję i nie­prze­spa­ne noce, ale w zasa­dzie, „co mnie to gów­no obcho­dzi”, jak­by powie­dział pan Fer­dy­nand z moje­go ulu­bio­ne­go seria­lu. Nie­bo­skłon. Morza & oce­any. Lasy desz­czo­we i węże boa. Nad gło­wa­mi wisi nam tajem­ni­czy, błysz­czą­cy obiekt pt. Księ­życ, na któ­rym już było (lub nie było) kil­ku zde­spe­ro­wa­nych lot­ni­ków w kom­bi­ne­zo­nach przy­po­mi­na­ją­cych kom­bi­ne­zo­ny nur­ków wyła­wia­ją­cych z Wisły cia­ła mło­dzień­ców, któ­rzy zako­cha­li się bez wza­jem­no­ści. Dru­gim obiek­tem jest nasza gwiaz­da – czy­li Słoń­ce. Bez Księ­ży­ca i Słoń­ca nie było­by na pla­ne­cie czło­wie­ka, ośmior­nic i świnki/borsuka, nad któ­ry­mi mamy podob­no cywi­li­za­cyj­ną prze­wa­gę. Azte­ko­wie z trwo­gą obser­wo­wa­li nie­bo, bojąc się każ­dej nocy, że słoń­ce już nigdy nie wró­ci i klap­ną im z tego powo­du kuku­ry­dzia­ne pola (maku nie upra­wia­li, ale dobrze zna­li się na psyl­kach, halu­cy­no­gen­nych grzy­bach). Z tego powo­du (wyry­wa­nie serc/polowania na nie­wol­ni­ków) wymy­śli­li słyn­ne „kwiet­ne woj­ny”, z cze­go szyb­ko sko­rzy­stał nie­zwy­kle rezo­lut­ny Cor­tez. Skłó­cił ze sobą mek­sy­kań­skie ple­mio­na, zdo­był Tenoch­ti­tlan (obec­nie Mexi­co City) i nasta­ła era kakao z mio­dem, przy­jem­nej roz­pu­sty na juka­tań­skich hacjen­dach i w Hon­du­ra­sie. Tym­cza­sem Księżyc/Słońce upior­nie, bez więk­szych tur­bu­len­cji, przy­po­mi­na­ły i przy­po­mi­na­ją nam o swo­jej obec­no­ści. Ludzie upra­wia­ją­cy jogę w mrocz­nych jaski­niach lub pach­ną­cych potem salach gim­na­stycz­nych na Man­hat­ta­nie, cza­sem wycho­dzą jed­nak na zewnątrz, żeby prze­go­nić hała­su­ją­cych, bęb­nią­cych im pod nosa­mi free jaz­zo­wych graj­ków. Nie­kie­dy spo­glą­da­ją w górę. Czę­sto spo­glą­da­ją w górę. Nie­ustan­nie spo­glą­da­ją w górę. Ra. Góra/dół. W dole lar­wa i z pro­chu powsta­łeś, w górze fan­ta­sma­go­rie o życiu wiecz­nym. Tak jak krew­ni ich krew­nych, nasi neo­li­tycz­ni bra­cia, kon­ku­ru­ją­cy swe­go cza­su z „mie­dzwie­dziem”, w leśnych dziu­plach, o dział­kę mio­du dzi­kich, dba­ją­cych o rodzin­ny kapi­tał psz­czół. Kwe­stia zapew­ne genów, nie­zbyt opty­mal­nie wyre­gu­lo­wa­nych recep­to­rów. Nie dostrze­gam jesz­cze, co praw­da, dwu­noż­nych wybrań­ców z soko­li­mi gło­wa­mi, nie nawie­dza­ją mnie isto­ty z dys­ka­mi sło­necz­ny­mi zamon­to­wa­ny­mi na ich dia­bo­licz­nych czasz­kach etc. Babi­lon zawsze, każ­de­go dnia/nocy men­tal­nie jest cięż­ki, tak jak kie­dyś musia­ło być w neo­li­cie czy sta­ro­żyt­nym Helio­po­lis itd. Zie­mia to dla mnie miej­sce zde­cy­do­wa­nie moc­no ponu­re. Mimo że żyją na niej uśmiech­nię­te del­fi­ny, nutrie, pawia­ny. Kwit­ną brzo­skwi­nie i z nie­któ­ry­mi ludź­mi moż­na pody­wa­go­wać o nekro­po­lii w Sak­ka­rze. Jed­nak sta­rzec Atum trzy­ma na wszyst­kim łapę, nie ma od nie­go żad­nej uciecz­ki. Trze­ba pokor­nie trawić/wydalać, podzi­wiać to, co pod­su­wa­ne nam jest do podzi­wia­nia. Zbiór Ra nie jest jed­nak pro­mo­cją kata­stro­ficz­nych wizji. To doku­ment z Zie­mi. Skie­ro­wa­ny do sióstr/braci, któ­rzy czu­ją się być może podob­nie jak autor tej książ­ki. „Każ­dy umie­ra w samot­no­ści”, ale póki jesz­cze nie umarł, to ponoć nadal oddy­cha etc. Horus, Anu­bis, Sach­met też odpo­wied­nio dosta­li od ojca w dupę, ale do koń­ca nie dali się wyro­lo­wać. Świa­do­mość absur­du to stan naj­wyż­szy, to wła­śnie to nasze słyn­ne „pięć minut”, nie­za­leż­ność i jedy­ny sens poby­tu ssa­ka na Mlecz­nej Dro­dze.

Owszem, róż­ne byty, ludz­kie i nie­ludz­kie, spo­ty­ka­ły się już w Two­ich wier­szach, pro­zach czy dra­ma­tach, ale jesz­cze chy­ba w tak obszer­ny spo­sób nie zwra­ca­łeś uwa­gi na pro­blem (bra­ku) komu­ni­ka­cji. W świe­tle roz­wo­ju myślo­we­go i tech­no­lo­gicz­ne­go nic się nie zmie­nia, a raczej pro­blem się pogłę­bia. Widzisz jaką­kol­wiek szan­sę na jego roz­wią­za­nie w przy­szło­ści?

Obec­ne ziem­skie sezo­ny spę­dzam oto­czo­ny pie­śnią o kwan­to­wej super­po­zy­cji & zasa­dy nie­ozna­czo­no­ści. I nie cho­dzi tyl­ko o kra­inę Nie­lsa Boh­ra, któ­ry jako jeden z pierw­szych zorien­to­wał się, że coś jed­nak nie gra, że może nale­ża­ło­by ina­czej spoj­rzeć na rela­ty­wi­stycz­ne efek­ty. Demon Laplace’a zawsze (nadal) będzie wzruszał/poruszał, ale być może ze zmniej­szo­ną już teraz siłą. Ale rzecz cha­rak­te­ry­stycz­na. Rów­no­le­gle do kwan­tów swój kolej­ny, wiel­ki rene­sans prze­ży­wa Gor­giasz i jego dzie­ło O natu­rze albo o nie­by­cie. Opo­wia­da­nie „The Egg” Andy’ego Weira sta­je się z kolei dla wie­lu nową biblią etc. Moje bada­nia na podob­ny temat zawar­te są w Nowej Kolo­nii. Pro­ble­ma­ty­ka komu­ni­ka­cji mię­dzy­ludz­kiej jest obsza­rem nie­zwy­kle zagma­twa­nym. Wszyst­ko się roz­po­czy­na (i dla wie­lu bada­czy koń­czy) na samym już star­cie. Na kwe­stii, czy posia­da­my w ogó­le coś takie­go jak duszę/jaźń, czy może­my deba­to­wać o toż­sa­mo­ści, wyjąt­ko­wo­ści, nie­po­wta­rzal­no­ści ludz­kie­go osob­ni­ka. Wia­do­me histo­rie. Wszyst­kim pole­cam dosko­na­łe zbio­ry poetyc­kie Anny Maty­siak (wła­śnie w tym, opty­mal­nie pasu­ją­cym do takie­go „pole­ce­nia” momen­cie naszej roz­mo­wy, np. cho­dzi­ło­by o jej genial­ny zbiór wsob­ne maszyn­ki). Naj­lep­szym poli­go­nem były dla mnie zna­ki kali­gra­ficz­ne, ase­mic wri­ting (nie mylić tego z „action pain­ting”, gdyż jest to odmien­na jesz­cze tech­ni­ka i kon­cept). Więc kon­struk­cja na zasa­dzie baza wysył­ko­wa (mózg) – rezultat/efekt. I tutaj moż­na szyb­ko wie­le rze­czy roz­ja­śnić. Bez wzglę­du na dobór nie­zwy­kle szyb­kiej tech­ni­ki, uży­cia tuszu, płasz­czyzn papie­ru zamiast płót­na, poja­wia się zawsze „prze­strzeń pomię­dzy”, zafał­szo­wa­nie, rezul­tat zgo­ła inny od pro­gra­mu naszej wewnętrz­nej cen­tra­li. Defor­ma­cja. Matrix. Zamie­rze­niem było, żeby to wyglą­da­ło na smo­ka, a poja­wił się zakom­plek­sia­ły anioł (tutaj nie cho­dzi o moż­li­wo­ści tech­nicz­ne, for­mal­ne dane­go twór­cy, choć w przy­pad­ku naszych ulu­bień­ców od gło­wy konia moż­na o tym dys­ku­to­wać do usra­nej śmier­ci). W poezji ten feno­men widocz­ny jest u Schwit­ter­sa czy takich ludzi jak Hugo Ball. O impro­wi­zo­wa­nym jaz­zie czy innych free sty­lach (czy­li kosmo­sie nie­zwy­kle ogra­ni­czo­nym moż­li­wo­ścia­mi intelektualnymi/technicznymi & komik­so­wy­mi fan­ta­zja­mi dane­go wyko­naw­cy) nie wspo­mi­na­jąc. To samo doty­czy­ło­by Pol­loc­ka etc. Nawet nie­szczę­sne­go Dudy-Gra­cza, któ­ry zmie­niał i zmie­niał, cze­ka­jąc na schnię­cie olej­nych farb. I niech będzie pochwa­lo­ny Niki­for za swo­ją nie­moc, szyb­kość i dupia­stą nie­fra­so­bli­wość. Za prze­gra­ną decy­zyj­ność. Coś cią­gnie wszyst­kich do nor­ma­tyw­no­ści i naj­le­piej zaob­ser­wo­wać to u ludzi, któ­rzy pra­gną wydo­stać się z pułap­ki. Hasła typu „gło­wą muru nie prze­bi­jesz”. Albo jakaś szkla­na tafla, gra­ni­ca moż­li­wo­ści ssa­ka i widocz­ne za nią podry­gi, cze­goś kom­plet­nie nam nie­zro­zu­mia­łe­go, obce­go, fan­ta­zyj­ne­go. Pod­świa­do­mość. Eks­pe­ry­men­ty z psyl­ka­mi. Pik­to­gram. Rysun­ki naskal­ne i sztucz­na inte­li­gen­cja. Obieg zamknię­ty i pozba­wio­ny tajemnic/rewelacji. Prze­wi­dy­wal­ność dia­lo­gów. Ewi­dent­na pro­sto­ta i oczy­wi­ste (wyczer­pa­ne już na samym star­cie „spo­tkań na szczy­cie”) zaawan­so­wa­nie w mię­dzy­ludz­kich spotkaniach/sesjach. Wie­dzia­łem dosko­na­le, jak będzie wyglą­dał mój znak, kali­gra­fia, zanim kon­cen­tro­wa­łem się nad jej wyko­na­niem. Całe deka­dy zaję­ło mi poszu­ki­wa­nie komu­ni­ka­tów Obce­go. Marze­nie o przy­naj­mniej chwi­lo­wej podró­ży za taflę. Naj­lep­szym poli­go­nem wyda­ło mi się spo­tka­nie Cor­te­za z Mon­te­zu­mą. Sta­łem się eks­per­tem w tema­cie Kon­kwi­sty (przy oka­zji zako­nów krzy­żo­wych rów­nież). Odkry­łem tam tyl­ko (aż) inny model, kod kor­po­ra­cyj­ny. Pole­cam księ­gi kon­kwi­sta­do­rów, nie­licz­ne oca­la­łe zwo­je (tzw. kodek­sy) z tam­te­go cza­su. War­to zazna­ja­miać się z wydaw­nic­twa­mi pro­mu­ją­cy­mi kla­sy­ków antro­po­lo­gii. W przy­pad­ku Mek­sy­ku pomoc­na może być np. relacja/wnioski Ber­nar­di­no de Saha­gu­na, Rzecz z dzie­jów Nowej Hisz­pa­nii, wypa­da­ło­by poznać rów­nież Popol Vuh Majów. Pięk­nie zako­do­wa­ne, nicze­go nie­wy­ja­śnia­ją­ce symbole/konkrety. Kosmos Pani pt. Musca dome­sti­ca. Tafla aga­in. Orki i roz­ka­zy ofensywne/defensywne, orga­ni­za­cja polo­wa­nia. Dra­ma­ty Wil­lia­ma Butle­ra Yeat­sa. Na świe­cie, we wszech­świe­cie nie ma nic nad­zwy­czaj­ne­go. Jeste­śmy w nim sami, oto­cze­ni neu­ro­tycz­ny­mi gołąb­ka­mi poko­ju. Zapew­ne nie­ist­nie­ją­cy miesz­kań­cy Andro­med szyb­ko by rzecz potwier­dzi­li. To samo zapo­da­dzą nam nie­dłu­go kwan­to­we maszyn­ki. Nato­miast poezja, roz­ma­rzo­na i obiek­ty­wi­stycz­na, w sty­lu roko­ko i konceptualna/konkretna zawsze będą sobie bry­lo­wać, mię­dzy czte­re­ma ścia­na­mi, pod celą lub na Festi­wa­lu Miło­sza. Naj­lep­szą komu­ni­ka­cją jest świa­do­mość jej kom­plet­ne­go bra­ku. Wymia­na dobrze nam zna­nych, umie­jęt­nie zako­do­wa­nych sygna­łów. Na zasa­dzie, czy wolisz fil­my Herzo­ga od pro­jek­cji Hasa. Dobór istot, któ­re sto­ją pod ścia­ną, oto­cze­nie się kosmicz­ny­mi garow­ni­ka­mi. Z ostat­nio prze­czy­ta­nych ksią­żek, ponie­waż jestem przez chwi­lę w pro­gra­mie, czy­li roz­mo­wie z Tobą, naj­więk­sze wra­że­nie zro­bi­ły na mnie Jesz­cze tro­chę inne histo­rie Lesz­ka Sza­ru­gi (Convi­vo, 2022). Ten komu­ni­kat zde­cy­do­wa­nie do mnie docie­ra. I jesz­cze, żeby w tych kwe­stiach dziel­nie przy­fi­ni­szo­wać. Bozia zro­bi­ła mi ten wspaniały/wątpliwy pre­zent, że mogłem funk­cjo­no­wać w kil­ku obsza­rach kulturowych/językowych. Pomo­gło mi to na bank w wery­fi­ka­cji poglą­dów na kom­plet­ną nie­moż­ność doga­da­nia się z innym, dowol­nym w sumie ssa­kiem. Bez wzglę­du na to, czy był­by to wymie­ra­ją­cy gatu­nek czło­wie­ka lasu, czy sąsiad­ka Kró­lew­na Śnież­ka. Opa­no­wa­łem do per­fek­cji roz­wój kur­tu­azyj­nych metod prze­trwa­nia ze sobą i Pon­go pyg­ma­eu­sem w jed­nym pomiesz­cze­niu, w szka­tuł­ce, któ­rą nazy­wa­my Zie­mią. God save the queen albo The­re is no futu­re in England’s dre­aming. Dla­te­go I wan­ne be seda­ted. Spo­kój, wdech/wydech, wzwód/brak wzwo­du, deli­kat­na kon­wer­sa­cja na temat Her­me­sa, grec­kie­go odpo­wied­ni­ka Mer­ku­re­go. A potem trum­na, siu­siu i spać. Przy­szłość to prze­szłość. Nie zawra­cam tym sobie sie­dze­nia.

No wła­śnie, jesteś twór­cą mię­dzy­na­ro­do­wym, spraw­nie poru­sza­ją­cym się w kil­ku obsza­rach języ­ko­wych, płyn­nie prze­cho­dzą­cym mię­dzy nimi, a nawet tłu­ma­czo­nym na język pol­ski (z duń­skie­go choć­by w Wan­nie Han­se­nów przez Bogu­sła­wę Sochań­ską). Czy w ogó­le może ist­nieć dla Cie­bie język tubyl­ców (nawią­zu­ję tu oczy­wi­ście do wier­sza Nie rozu­miem języ­ka tubyl­ców)?

Mia­łem kie­dyś deli­kat­ną fazę pisa­nia poezji bez­po­śred­nio po duń­sku. Osta­tecz­nie miesz­kam w Kopen­ha­dze o wie­le dłu­żej niż w War­sza­wie. Znam dobrze ten język, muszę prze­cież jakoś doga­dy­wać się z Hansenami/Olsenami etc. Nie trwa­ła ona jed­nak zbyt dłu­go. Więk­szość z tych moich „duń­skich” wier­szy zosta­ła wyda­na w Kopen­ha­dze w zbio­rze Soul Rebel (2006). Ostat­nio spo­tka­ła mnie z kolei inna jesz­cze przy­go­da języ­ko­wa. Byłem dość poważ­nie trafiony/zatopiony z powo­du cho­ro­by neu­ro­lo­gicz­nej (krę­go­słup). Mogłem pra­co­wać zale­d­wie kil­ka godzin na dobę. Odpo­wied­nio podzie­li­łem więc każ­dą sesję. Współ­tłu­ma­czy­łem na duń­ski moją książ­kę Andro­id i aneg­do­ta, wyko­ny­wa­łem serie kali­gra­ficz­ne, zakoń­czy­łem m.in. cykl „KUMITE” (łącz­nie 196 zna­ków) i napi­sa­łem… wła­śnie, napi­sa­łem 33 wier­sze bez­po­śred­nio po angiel­sku. Bez pomo­cy „google trans­la­te” i słow­ni­ków. Wier­sze te nie mia­ły odpo­wied­ni­ków pol­skich. Po jakimś cza­sie nie­któ­re z nich prze­tłu­ma­czy­łem i być może zaczną powo­li uka­zy­wać się w pismach. Angiel­ski rejestr uło­ży­łem w całość, deli­kat­nej korek­ty języ­ko­wej doko­nał Mar­cus Sle­ase (było to dosłow­nie kil­ka małych popra­wek). Rzecz wysła­łem następ­nie do bar­dzo dobre­go wydaw­nic­twa w USA, zosta­ło to przy­ję­te tam nie­zwy­kle pozy­tyw­nie i w oko­li­cy marca/kwietnia 2024 uka­że się książ­ka. Jeden z moich ulu­bio­nych ame­ry­kań­skich poetów, Tim Suer­mondt, napi­sał mi już nawet blur­ba. Oto on: „In his latest book of poems, Grze­gorz Wro­blew­ski deli­vers what readers have always loved him for: his take on not just the per­so­nal, but the con­di­tion of human beings and all cre­atu­res (I would like to wake up someday/ among people who respect both/ wolves and pigs) in the often myste­rio­us pla­net we live on. Some­ti­mes the take is acer­bic, some­ti­mes the take has a dark absur­di­ty to it, some­ti­mes the take is full of genu­ine wit, some­ti­mes the take has a for­be­aran­ce of huma­ni­ty that even sur­pri­ses the poet, but at all times the­se poems ring true in the­ir bril­lian­ce, even if a bit of hurt must be endu­red for posing tho­se tru­ths: Listen to the silen­ce of heaven./ You won’t under­stand any of it. But at least you’ll be closer/ to the silent clouds./ Clo­ser to whe­re you got here/ by a mista­ke. But there’s no mista­king Wroblewski’s poetic gifts and the love­ly rigor of his chal­len­ging mind”. Język tubyl­ców w zasa­dzie nie ist­nie­je. Ist­nie­ją nato­miast lokal­ne kody i przy­spie­sze­nia. Zie­mia to góry, pagór­ki, zadu­pia i kolo­nie dra­pa­czy chmur. To gastro­no­mia, od homa­ra po panią świn­kę w sosie z rzod­kiew­ki czy inne­go smut­ne­go nie­to­pe­rza. To śnieg, pustyn­ne halu­cy­na­cje i peł­ne puszek po tury­stycz­nej kon­ser­wie, zapy­zia­łe stawy/jeziora („Moni­ka, dziew­czy­na ratow­ni­ka”). I natu­ral­ne, że huma­no­id się roz­prze­strze­nił. Zdo­mi­no­wał rów­nie nie­roz­gar­nię­te­go nean­der­ta­la. Jakiś jeden wspól­ny język wyj­ścio­wy? San­skryt, pre­san­skryt, a jesz­cze wcze­śniej język anio­łów, tak namięt­nie bada­ny obec­nie przez okul­ty­stów? Nic to mnie wszyst­ko nie obcho­dzi. W każ­dym języ­ku czu­łem i czu­ję się swo­bod­nie lub bar­dzo mało swo­bod­nie. Jest to prze­cież nie­zwy­kle pro­ste. Cho­dzi o to, z kim ma się do czy­nie­nia. Na wyspie Fal­ster czy na wyspie Lol­land. Język tubyl­ców to inten­cje tubyl­ców. Ale jak z nie­ba nasu­wa śnieg, to nie jest to deszcz wędzo­nych łoso­si. Cho­ciaż, cze­mu nie? Zawsze moż­na się na tych sawan­nach doga­dać, nawet z węża­mi i sfru­stro­wa­nym gepar­dem.

Jak two­rzyć, jaką rów­no­wa­gę w tym odna­leźć, by nie da

się zasko­czyć, zawsze mając na podo­rę­dziu odpo­wied­nie gwoź­dzie (jak się, jed­nak, nie dzie­je w wier­szu „Tico tico ero­ti­co”)?

W posłowiu/impresji Ra Kuja­wy i Waw­rzyń­czy­ka poja­wia się m.in. taka oto sekwen­cja: „Marze­nie wyprze­dze­nia Losu choć­by o kil­ka kro­ków, zapa­no­wa­nia nad roz­le­głą, budzą­cą gro­zę prze­strze­nią Moż­li­we­go oraz wyklu­cze­nia roli Przy­pad­ku towa­rzy­szy ludz­ko­ści od wie­ków i prze­ja­wiać może się w róż­nej ska­li – nawet w wię­zien­nej celi, jak ma to miej­sce w wier­szu „Wszy­scy ci nie­szczę­śni­cy”, gdzie z „dziur i plam” na ścia­nach, niczym z gwiazd, osa­dze­ni pró­bu­ją wywró­żyć „nume­ry w tot­ka”. I moja tu tzw. uwa­ga: zanim wypro­wa­dzisz sku­tecz­ny cios, naucz się stą­pać po tata­mi, asfal­cie czy nie­bez­piecz­nie roz­grza­nych kamy­kach. Gwoź­dzie koja­rzą mi się z miej­sca z dia­bio­licz­ny­mi „gwoź­dzia­mi pana”. Sce­ne­rią kra­dzie­ży tru­po­wi lakie­rek i wkła­da­niu mu na sto­py tek­tu­ro­wych buci­ków, a następ­nie na sku­tecz­nym zamy­ka­niu, domy­ka­niu pudeł­ka, w któ­rym pole­ci sobie do raju, czy­li gli­nian­ki w oko­licz­nej wiosce/osadzie. Jest takie pięk­ne hasło Przy­się­gi Dojo w kyoku­shin: „Hitot­su, ware ware wa, sho­gai no shu­gyo o kara­te no michi ni tsu­ji, Kyoku­shin no michi o mat-to suru koto”. Nie będąc na nic przy­go­to­wa­nym, potrzeb­ny jest nam deli­kat­ny uśmiech, kon­cen­tra­cja i prze­strzen­ne, mądre roz­luź­nie­nie, a wte­dy ziem­ska podróż sta­je się chy­ba bar­dziej zno­śna. I zakła­da­jąc, że ist­nie­ją wokół nas jakieś inne cen­tra­le, ośrod­ki nadaw­cze, że nie jest to tyl­ko nasza cho­ra wyobraź­nia (solip­syzm), pró­buj­my ich szu­kać. Two­rząc obiek­ty­wi­stycz­ne lub baro­ko­we sen­ten­cje, lepiąc atrak­cyj­ne­go bał­wa­na, takie­go z porząd­ną mar­chew­ką zamiast nosa etc… Więc na zasa­dzie kla­sycz­nej: Miej­cie świa­do­mość, szu­kaj­cie pla­ne­tar­nych sióstr/braci, popie­raj­cie się i żyj­cie w poro­zu­mie­niu & miło­ści wiecz­nej. Amen(t).

O autorach i autorkach

Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Rafał Gawin

Ur. 1984. Redaktor, korektor, konferansjer, animator, recenzent, poeta i przyszły prozaik. Wydał pięć książek poetyckich, ostatnio Wiersze dla koleżanek (Justynów 2022). Tłumaczony na języki. Prowadzi „Wiersz wolny” i „Liberté!”. Mieszka w Łodzi, gdzie pracuje (jako instruktor) w Domu Literatury i działa (jako skarbnik i wydawca) w oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Powiązania