
Dwie poważne damy
nagrania / wydarzenia Różni autorzyZapis całego spotkania autorskiego z Julią Fiedorczuk i Andrzejem Sosnowskim podczas festiwalu Port Wrocław 2012
WięcejFragmenty książki Harry'ego Matthewsa Osobne przyjemności w przekładzie Kuby Kozioła, Tadeusza Pióro, Andrzeja Sosnowskiego, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 kwietnia 2008 roku.
Ubrana w bawełniany trykot, jedenastoletnia dziewczynka masturbuje się w pustym pokoju bawialnym w Glasgow. Siedząc okrakiem na piłce do rugby, kołysze się w przód i w tył, w umiarkowanym tempie. Na ekranie telewizora biegają gołonodzy rugbyści, stale wpadając na siebie z impetem. Kiedy dochodzi do szczytu, mocno wciska w krocze tępy czubek piłki.
Sześćdziesięcioośmioletni mężczyzna masturbuje się, leżąc na niezasłanym łóżku. Pokój, zawalony kuframi i meblami, mieści się w pięknym domu z widokiem na Kapsztad; mężczyzna właśnie został właścicielem posesji. Przez całe życie, przy każdej przeprowadzce odkrywał, że dopóki nie odda się w nowym mieszkaniu masturbacji, dopóty nie potrafi myśleć o nim jak o swoim domu. Żona nalega, żeby się nie ociągał.
W Naha, na Okinawie, sześćdziesięcioletnia kobieta masturbuje się w obecności swojej ulubionej kotki, syjamki. Spojrzenie kotki, kiedy przygląda się kobiecie, zwinięta w kłębek u stóp maty, na której tamta leży, sugeruje nieco złowrogą obojętność. Właśnie to spojrzenie kobietę podnieca i uzasadnia obecność zwierzęcia. Kotka nagle ziewa – w tej samej chwili kobieta zanurza się w orgazmie, jak panierowana krewetka w skwierczącym oleju.
Trzydziestopięcioletni mężczyzna lada chwila przeżyje orgazm w jednym z lepszych apartamentów w Gazie. Masturbuje się, ale ani ręka, ani żaden przedmiot nie dotyka jego sztywnego prącia: pięć ułożonych w koło suszarek do włosów kieruje strumienie ciepłego powietrza na newralgiczny punkt. Mężczyzna zatkał sobie uszy kuleczkami wosku.
Wchodząc do kuchni w stanie szaleńczego podniecenia, kobieta ze Spokane, zbliżająca się do trzydziestego trzeciego roku życia, zaczyna masturbować się każdym przyrządem, jaki jej wpadnie w ręce – gruszką bastera, końcem wałka do ciasta, rączką garnka, solniczką, gumową szpatułką, stanowiącą nasadkę do elektrycznej ubijaczki, stożkiem wyciskarki do cytryn – i zadowala się w końcu rurką bastera wypełnionego gorącą bitą śmietaną.
Jednym z religijnych ośrodków Sri Lanki jest położone na wyżynie miasto Kandi, gdzie, na werandzie eleganckiego bungalowu, stoi kobieta po trzydziestce (jej rozchylona, szkarłatna, sięgająca kostek suknia odsłania śniade, namaszczone olejkiem ciało) i patrzy z góry na dwudziestodwuletniego przybysza z Zachodu, który masturbuje się na podłodze u jej stóp, wijąc się w oblepiającym go kurzu. Spogląda błagalnie na kobietę; ilekroć wykona ruch w jej stronę, ta odpycha go długą obrzędową laską. Kiedy podniecenie mężczyzny osiąga szczyt, kobieta przesuwa koniec laski po wewnętrznej stronie jego uda pod jądra, i mocno dźga: nasienie wznosi się ku niej łukiem, którego krzywizna stanowi odwrotność krzywizny jej przenikliwego, dwuznacznego uśmiechu.
Kobieta z miejscowego plemienia zaszyła się w dżungli, w górę rzeki od Manaus. Jest sama. Chce zrobić coś, co tak często zwykła robić, aż po dzień swoich piętnastych urodzin, dziesięć lat temu, kiedy stała się kobietą: jeszcze raz dosiąść sprężystego pniaczka młodego drzewa kauczukowego.
Jadąc po raz pierwszy motorówką w wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat, mieszkaniec Szanghaju przemyka ukradkiem na rufę tego nowego środka transportu miejskiego i masturbuje się szybko i nerwowo w mulisty kilwater. Zdaje sobie sprawę ze swojej podatności na „pobudzenie autobusowe”: każdy pojazd wprawiany w drżenie przez wibracje silnika o wewnętrznym wytwarzaniu ciepła wywołuje w nim nieodpartą potrzebę orgazmu. Z nostalgią zaczyna myśleć o Rewolucji Kulturalnej i jej spartańskich obyczajach.
Późną zimą 1979 roku, podczas pobytu w Wenecji w towarzystwie francuskiej powieściopisarki Marie Chaix i amerykańskiego krytyka Davida Kalstone’a, udało mi się wreszcie odwiedzić ormiański klasztor San Lazzaro, wzniesiony na wyspie leżącej w lagunie między miastem a Lido. Dzięki rekomendacji signora Arsène Yarmana ciepło przyjął nas sam padre Gomidas, ojciec przełożony, poświęcając dwie godziny z okładem, aby nam dokładnie pokazać ów monaster, który Ormianom z całego świata znany jest jako ważny ośrodek ich tradycji i kultury, natomiast czytelnikom literatury angielskiej jako miejsce, gdzie Byron zażywał wytchnienia po ekscesach wśród weneckiej socjety.
Kiedy padre Gomidas zaprowadził nas do słynnej biblioteki, którą niedawno odrestaurowano po zniszczeniach spowodowanych przez pożar w 1976 roku, profesor Kalstone zapytał, czy w owej pożodze nie przepadły jakieś rękopisy lub inkunabuły. Nic, co należałoby uznać za rzeczy pierwszorzędnej wagi, odparł ojciec Gomidas; po czym, w trakcie toczącej się dalej rozmowy, jako przykład straty prawdziwie katastrofalnej wymienił manuskrypt średniowiecznych poezji, który bezpowrotnie i w tajemniczych okolicznościach zaginął jeszcze przed pierwszą wojną światową, w pierwszej dekadzie naszego stulecia, na długo przed wynalazkiem (tu padre Gomidas westchnął) mikrofilmu i reprografii. Kiedy pointrygowani nieukrywanym wzburzeniem, jakie wywołała w nim sprawa rękopisu, pospieszyliśmy z następnymi pytaniami, ojciec przełożony wyjawił, że wskutek beztroski i niekompetencji nigdy nie sporządzono kopii manuskryptu, a zatem zawarty w nim tekst nie zachował się w żadnej postaci. Wprawdzie składające się na rękopis poematy nie posiadały jakiejś szczególnie dużej wartości literackiej, to jednak stanowiły unikat zarówno pod względem treści, jak stylu. Nigdy też nie zdołano ustalić tożsamości autora, choć niektórzy dziewiętnastowieczni badacze wysuwali szczątkowe argumenty na rzecz takich twórców, jak Aristakes z Lastiwertu albo Grigor Tlaj; nie powiodły się również próby połączenia perypetii, o których traktuje poemat, ze znanymi z historii, literatury i legend Armenii zdarzeniami. Zagadkę potęgowała niekompletność cyklu, który de facto urywał się na trzydziestym z czterdziestu dziewięciu utworów.
W ten sposób ojciec Gomidas zdołał nas zarazić, zwłaszcza zaś autora niniejszych słów, swoją niemal obsesyjną ciekawością do zaginionego dzieła. Czyżby nie zachowało się żadne późniejsze opracowanie poematu, pytaliśmy, żadna glosa, żaden wyimek w istniejących historiach literatury i antologiach? Ponieważ tak natarczywa dociekliwość ojcu przełożonemu wydała się zaskakująca, a może nawet nieco podejrzana, zdradziliśmy mu nasze powołanie; nie mając już najmniejszych wątpliwości, że rozmawia z profesjonalnymi literatami, z których przynajmniej jeden to najprawdziwszy badacz, padre Gomidas poinformował nas, że w istocie nie były mu znane żadne tego rodzaju wskazówki co do natury zaginionego utworu. Istniał zaledwie jeden dokument, przekład z siedemdziesiątych lat XIX stulecia, którego młody Arturo Graf dokonał podczas swego pobytu w klasztorze, najprawdopodobniej przy pomocy jednego lub nawet kilku ormiańskich mnichów.
Otóż Arturo Graf (1848–1913) był dosyć ważnym poetą swego czasu, za młodu naśladowcą Carducciego, którego versi barbari (toniczne adaptacje greckich i rzymskich miar iloczasowych) wciąż jeszcze wywierały przemożny wpływ w okresie, kiedy Graf przebywał w klasztorze San Lazzaro. Trudno sobie wyobrazić bardziej niefortunny styl dla odtworzenia średniowiecznej poezji, aczkolwiek w charakterze analogii raz jeszcze można by przywołać nieszczęsnego Swinburne’a, który jednak – zaznaczmy to jeszcze raz – nie całkiem na takie przywołanie zasłużył. Oburzenie ojca przełożonego wynikało po części z drastycznej, jak to ujął, nieadekwatności pracy Grafa. Okazuje się bowiem, że poeta potraktował oryginalne wiersze tylko jako pretekst do swoich własnych, najzupełniej współczesnych poszukiwań (proceder sam w sobie bynajmniej nie karygodny, acz godzien najgłębszego pożałowania ze względu na fakt zaginięcia wykorzystanego w ten sposób manuskryptu). Ojciec Gomidas zilustrował swoje zastrzeżenia, przytaczając jeden wers z utworu XXXIX:
fresche a voi mormoran l’acque pe’l florido clivo scendenti
(szemrzą ci świeże wody spływające z kwiecistego zbocza)
Otóż cała część XXXIX, nawet w przekładzie Grafa, przedstawia pustkę chłostanego pustynnym wiatrem krajobrazu, bez śladu obecności człowieka, w którą Graf wprowadza jednak anomalie w rodzaju a voi (tobie, wam) tudzież florido clivo (ukwiecone wzgórze), tę drugą pomimo uprzedniego stwierdzenia, że nawet „chwasty [są] suche jak rżysko” (moja wersja). Eksplikacja pochodzenia tej niedorzeczności nie jest pozbawiona pikanterii: okazuje się, że inkryminowana linijka to cytat z Carducciego. Znów nasuwa się myśl, że tego rodzaju hołd, złożony mistrzowi i nauczycielowi, nie zasługuje sam w sobie na słowa nagany. Z drugiej strony wykazuje on ponad wszelką wątpliwość, że wierność oryginałowi bynajmniej nie leżała poecie na sercu.
Ojciec Gomidas zgodził się sporządzić dla mnie kopię tłumaczenia Grafa na nowoczesnej maszynie, która znajdowała się w pomieszczeniach szacownej drukarni o kilkusetletniej tradycji. Spędziłem potem wiele godzin kontemplując przekład, próbując wyobrazić sobie oryginalne utwory, z których się wywodzi, próbując sobie wyobrazić, jak można by ten oryginał – gdyby tylko istniał – zangielszczyć. Utwór, który powstał w trakcie tych rozmyślań jest, Bogiem a prawdą, cieńszy niźli papier – jakiś cień rzucony przez fantazmatyczny przedmiot, którego istnienie wydedukowane zostało z obecności innych cieni – natomiast historia jego genezy nie została tutaj przedstawiona gwoli usprawiedliwień; jest ona raczej próbą powiedzenia, że usprawiedliwień nie ma, że utwór jako taki w zasadzie nie istnieje, będąc może jedynie pewną rozpaczliwą hipotezą. Oczywiście jeszcze mniej rzeczywista jest obecność autora oryginału, aczkolwiek moją najprawdziwszą i jeszcze bardziej niewiarygodną ambicją było odgadnięcie jego niemal zupełnie, acz przecież nie całkowicie zatraconej tożsamości – nie imienia, rzecz jasna, ale charakteru, a także intencji, jakie mogły mu przyświecać podczas pracy nad tekstem. Przede wszystkim: dlaczego poświęcił się pisaniu relacji z nikomu nie znanych zdarzeń rozgrywających się w nieznanym czasie i miejscu? Czy to on sam zdecydował się później pozostać incognito? Najbliższe strony wpisują mój domysł, mój domysł wysnuty z domysłu, w próbę odpowiedzi na te odległe i widmowe pytania.
Paryż, 22 lutego 1985 rokuPoeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.
Urodzony 14 lutego 1930 roku w Nowym Jorku. Amerykański poeta, prozaik. Pisze w dwóch językach: angielskim i francuskim. Uchodzi za jednego z najciekawszych pisarzy drugiej połowy XX wieku. Członek grupy literackiej OuLiPo oraz autor luźno związany ze „szkołą nowojorską”.
Urodzony w 1960 roku. Poeta i tłumacz. Redaktor "Literatury na Świecie". Ukończył anglistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Publikował w "Twórczości", "Odrze" , "Literaturze na Świecie". Oprócz Harry'ego Mathewsa tłumaczył m.in. Wallace’a Stevensa i Ezre Pounda. Zmarł w 2011 roku.
Urodzony 15 marca 1960 roku w Warszawie. Poeta, tłumacz, felietonista. W roku 1993 obronił doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley (o twórczości Jamesa Joyce'a i Ezry Pounda). Do roku 1997 wykładał na Southern Methodist University w Dallas, obecnie adiunkt anglistyki w Instytucie Anglistyki. W latach 2000-2005 felietonista kulinarny „Przekroju”, oraz miesięcznika „Pani” (w latach 2005-2013). Redaktor naczelny „Dwukropka” (2002-2003). Mieszka w Warszawie.