książki / POEZJE

Osobne przyjemności

Andrzej Sosnowski

Harry Mathews

Kuba Kozioł

Tadeusz Pióro

Fragmenty książki Harry'ego Matthewsa Osobne przyjemności w przekładzie Kuby Kozioła, Tadeusza Pióro, Andrzeja Sosnowskiego, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 kwietnia 2008 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Osobne przyjemności

Ubra­na w baweł­nia­ny try­kot, jede­na­sto­let­nia dziew­czyn­ka mastur­bu­je się w pustym poko­ju bawial­nym w Glas­gow. Sie­dząc okra­kiem na pił­ce do rug­by, koły­sze się w przód i w tył, w umiar­ko­wa­nym tem­pie. Na ekra­nie tele­wi­zo­ra bie­ga­ją goło­no­dzy rug­by­ści, sta­le wpa­da­jąc na sie­bie z impe­tem. Kie­dy docho­dzi do szczy­tu, moc­no wci­ska w kro­cze tępy czu­bek pił­ki.

Sześć­dzie­się­cio­ośmio­let­ni męż­czy­zna mastur­bu­je się, leżąc na nie­za­sła­nym łóż­ku. Pokój, zawa­lo­ny kufra­mi i mebla­mi, mie­ści się w pięk­nym domu z wido­kiem na Kapsz­tad; męż­czy­zna wła­śnie został wła­ści­cie­lem pose­sji. Przez całe życie, przy każ­dej prze­pro­wadz­ce odkry­wał, że dopó­ki nie odda się w nowym miesz­ka­niu mastur­ba­cji, dopó­ty nie potra­fi myśleć o nim jak o swo­im domu. Żona nale­ga, żeby się nie ocią­gał.

W Naha, na Oki­na­wie, sześć­dzie­się­cio­let­nia kobie­ta mastur­bu­je się w obec­no­ści swo­jej ulu­bio­nej kot­ki, syjam­ki. Spoj­rze­nie kot­ki, kie­dy przy­glą­da się kobie­cie, zwi­nię­ta w kłę­bek u stóp maty, na któ­rej tam­ta leży, suge­ru­je nie­co zło­wro­gą obo­jęt­ność. Wła­śnie to spoj­rze­nie kobie­tę pod­nie­ca i uza­sad­nia obec­ność zwie­rzę­cia. Kot­ka nagle zie­wa – w tej samej chwi­li kobie­ta zanu­rza się w orga­zmie, jak panie­ro­wa­na kre­wet­ka w skwier­czą­cym ole­ju.

Trzy­dzie­sto­pię­cio­let­ni męż­czy­zna lada chwi­la prze­ży­je orgazm w jed­nym z lep­szych apar­ta­men­tów w Gazie. Mastur­bu­je się, ale ani ręka, ani żaden przed­miot nie doty­ka jego sztyw­ne­go prą­cia: pięć uło­żo­nych w koło susza­rek do wło­sów kie­ru­je stru­mie­nie cie­płe­go powie­trza na new­ral­gicz­ny punkt. Męż­czy­zna zatkał sobie uszy kulecz­ka­mi wosku.

Wcho­dząc do kuch­ni w sta­nie sza­leń­cze­go pod­nie­ce­nia, kobie­ta ze Spo­ka­ne, zbli­ża­ją­ca się do trzy­dzie­ste­go trze­cie­go roku życia, zaczy­na mastur­bo­wać się każ­dym przy­rzą­dem, jaki jej wpad­nie w ręce – grusz­ką baste­ra, koń­cem wał­ka do cia­sta, rącz­ką garn­ka, sol­nicz­ką, gumo­wą szpa­tuł­ką, sta­no­wią­cą nasad­kę do elek­trycz­nej ubi­jacz­ki, stoż­kiem wyci­skar­ki do cytryn – i zado­wa­la się w koń­cu rur­ką baste­ra wypeł­nio­ne­go gorą­cą bitą śmie­ta­ną.

Jed­nym z reli­gij­nych ośrod­ków Sri Lan­ki jest poło­żo­ne na wyży­nie mia­sto Kan­di, gdzie, na weran­dzie ele­ganc­kie­go bun­ga­lo­wu, stoi kobie­ta po trzy­dzie­st­ce (jej roz­chy­lo­na, szkar­łat­na, się­ga­ją­ca kostek suk­nia odsła­nia śnia­de, namasz­czo­ne olej­kiem cia­ło) i patrzy z góry na dwu­dzie­sto­dwu­let­nie­go przy­by­sza z Zacho­du, któ­ry mastur­bu­je się na pod­ło­dze u jej stóp, wijąc się w oble­pia­ją­cym go kurzu. Spo­glą­da bła­gal­nie na kobie­tę; ile­kroć wyko­na ruch w jej stro­nę, ta odpy­cha go dłu­gą obrzę­do­wą laską. Kie­dy pod­nie­ce­nie męż­czy­zny osią­ga szczyt, kobie­ta prze­su­wa koniec laski po wewnętrz­nej stro­nie jego uda pod jądra, i moc­no dźga: nasie­nie wzno­si się ku niej łukiem, któ­re­go krzy­wi­zna sta­no­wi odwrot­ność krzy­wi­zny jej prze­ni­kli­we­go, dwu­znacz­ne­go uśmie­chu.

Kobie­ta z miej­sco­we­go ple­mie­nia zaszy­ła się w dżun­gli, w górę rze­ki od Manaus. Jest sama. Chce zro­bić coś, co tak czę­sto zwy­kła robić, aż po dzień swo­ich pięt­na­stych uro­dzin, dzie­sięć lat temu, kie­dy sta­ła się kobie­tą: jesz­cze raz dosiąść sprę­ży­ste­go pniacz­ka mło­de­go drze­wa kau­czu­ko­we­go.

Jadąc po raz pierw­szy moto­rów­ką w wie­ku sześć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu lat, miesz­ka­niec Szan­gha­ju prze­my­ka ukrad­kiem na rufę tego nowe­go środ­ka trans­por­tu miej­skie­go i mastur­bu­je się szyb­ko i ner­wo­wo w muli­sty kil­wa­ter. Zda­je sobie spra­wę ze swo­jej podat­no­ści na „pobu­dze­nie auto­bu­so­we”: każ­dy pojazd wpra­wia­ny w drże­nie przez wibra­cje sil­ni­ka o wewnętrz­nym wytwa­rza­niu cie­pła wywo­łu­je w nim nie­od­par­tą potrze­bę orga­zmu. Z nostal­gią zaczy­na myśleć o Rewo­lu­cji Kul­tu­ral­nej i jej spar­tań­skich oby­cza­jach.


Prze­ło­żył Kuba Kozioł

Wenecki palimpsest (fragment)

Póź­ną zimą 1979 roku, pod­czas poby­tu w Wene­cji w towa­rzy­stwie fran­cu­skiej powie­ścio­pi­sar­ki Marie Cha­ix i ame­ry­kań­skie­go kry­ty­ka Davi­da Kal­sto­ne­’a, uda­ło mi się wresz­cie odwie­dzić ormiań­ski klasz­tor San Laz­za­ro, wznie­sio­ny na wyspie leżą­cej w lagu­nie mię­dzy mia­stem a Lido. Dzię­ki reko­men­da­cji signo­ra Arsène Yar­ma­na cie­pło przy­jął nas sam padre Gomi­das, ojciec prze­ło­żo­ny, poświę­ca­jąc dwie godzi­ny z okła­dem, aby nam dokład­nie poka­zać ów mona­ster, któ­ry Ormia­nom z całe­go świa­ta zna­ny jest jako waż­ny ośro­dek ich tra­dy­cji i kul­tu­ry, nato­miast czy­tel­ni­kom lite­ra­tu­ry angiel­skiej jako miej­sce, gdzie Byron zaży­wał wytchnie­nia po eks­ce­sach wśród wenec­kiej socje­ty.

Kie­dy padre Gomi­das zapro­wa­dził nas do słyn­nej biblio­te­ki, któ­rą nie­daw­no odre­stau­ro­wa­no po znisz­cze­niach spo­wo­do­wa­nych przez pożar w 1976 roku, pro­fe­sor Kal­sto­ne zapy­tał, czy w owej pożo­dze nie prze­pa­dły jakieś ręko­pi­sy lub inku­na­bu­ły. Nic, co nale­ża­ło­by uznać za rze­czy pierw­szo­rzęd­nej wagi, odparł ojciec Gomi­das; po czym, w trak­cie toczą­cej się dalej roz­mo­wy, jako przy­kład stra­ty praw­dzi­wie kata­stro­fal­nej wymie­nił manu­skrypt śre­dnio­wiecz­nych poezji, któ­ry bez­pow­rot­nie i w tajem­ni­czych oko­licz­no­ściach zagi­nął jesz­cze przed pierw­szą woj­ną świa­to­wą, w pierw­szej deka­dzie nasze­go stu­le­cia, na dłu­go przed wyna­laz­kiem (tu padre Gomi­das wes­tchnął) mikro­fil­mu i repro­gra­fii. Kie­dy poin­try­go­wa­ni nie­ukry­wa­nym wzbu­rze­niem, jakie wywo­ła­ła w nim spra­wa ręko­pi­su, pospie­szy­li­śmy z następ­ny­mi pyta­nia­mi, ojciec prze­ło­żo­ny wyja­wił, że wsku­tek bez­tro­ski i nie­kom­pe­ten­cji nigdy nie spo­rzą­dzo­no kopii manu­skryp­tu, a zatem zawar­ty w nim tekst nie zacho­wał się w żad­nej posta­ci. Wpraw­dzie skła­da­ją­ce się na ręko­pis poema­ty nie posia­da­ły jakiejś szcze­gól­nie dużej war­to­ści lite­rac­kiej, to jed­nak sta­no­wi­ły uni­kat zarów­no pod wzglę­dem tre­ści, jak sty­lu. Nigdy też nie zdo­ła­no usta­lić toż­sa­mo­ści auto­ra, choć nie­któ­rzy dzie­więt­na­sto­wiecz­ni bada­cze wysu­wa­li szcząt­ko­we argu­men­ty na rzecz takich twór­ców, jak Ari­sta­kes z Lasti­wer­tu albo Gri­gor Tlaj; nie powio­dły się rów­nież pró­by połą­cze­nia pery­pe­tii, o któ­rych trak­tu­je poemat, ze zna­ny­mi z histo­rii, lite­ra­tu­ry i legend Arme­nii zda­rze­nia­mi. Zagad­kę potę­go­wa­ła nie­kom­plet­ność cyklu, któ­ry de fac­to ury­wał się na trzy­dzie­stym z czter­dzie­stu dzie­wię­ciu utwo­rów.

W ten spo­sób ojciec Gomi­das zdo­łał nas zara­zić, zwłasz­cza zaś auto­ra niniej­szych słów, swo­ją nie­mal obse­syj­ną cie­ka­wo­ścią do zagi­nio­ne­go dzie­ła. Czyż­by nie zacho­wa­ło się żad­ne póź­niej­sze opra­co­wa­nie poema­tu, pyta­li­śmy, żad­na glo­sa, żaden wyimek w ist­nie­ją­cych histo­riach lite­ra­tu­ry i anto­lo­giach? Ponie­waż tak natar­czy­wa docie­kli­wość ojcu prze­ło­żo­ne­mu wyda­ła się zaska­ku­ją­ca, a może nawet nie­co podej­rza­na, zdra­dzi­li­śmy mu nasze powo­ła­nie; nie mając już naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że roz­ma­wia z pro­fe­sjo­nal­ny­mi lite­ra­ta­mi, z któ­rych przy­naj­mniej jeden to naj­praw­dziw­szy badacz, padre Gomi­das poin­for­mo­wał nas, że w isto­cie nie były mu zna­ne żad­ne tego rodza­ju wska­zów­ki co do natu­ry zagi­nio­ne­go utwo­ru. Ist­niał zale­d­wie jeden doku­ment, prze­kład z sie­dem­dzie­sią­tych lat XIX stu­le­cia, któ­re­go mło­dy Artu­ro Graf doko­nał pod­czas swe­go poby­tu w klasz­to­rze, naj­praw­do­po­dob­niej przy pomo­cy jed­ne­go lub nawet kil­ku ormiań­skich mni­chów.

Otóż Artu­ro Graf (1848–1913) był dosyć waż­nym poetą swe­go cza­su, za mło­du naśla­dow­cą Car­duc­cie­go, któ­re­go ver­si bar­ba­ri (tonicz­ne adap­ta­cje grec­kich i rzym­skich miar ilo­cza­so­wych) wciąż jesz­cze wywie­ra­ły prze­moż­ny wpływ w okre­sie, kie­dy Graf prze­by­wał w klasz­to­rze San Laz­za­ro. Trud­no sobie wyobra­zić bar­dziej nie­for­tun­ny styl dla odtwo­rze­nia śre­dnio­wiecz­nej poezji, acz­kol­wiek w cha­rak­te­rze ana­lo­gii raz jesz­cze moż­na by przy­wo­łać nie­szczę­sne­go Swin­bur­ne­’a, któ­ry jed­nak – zaznacz­my to jesz­cze raz – nie cał­kiem na takie przy­wo­ła­nie zasłu­żył. Obu­rze­nie ojca prze­ło­żo­ne­go wyni­ka­ło po czę­ści z dra­stycz­nej, jak to ujął, nie­ade­kwat­no­ści pra­cy Gra­fa. Oka­zu­je się bowiem, że poeta potrak­to­wał ory­gi­nal­ne wier­sze tyl­ko jako pre­tekst do swo­ich wła­snych, naj­zu­peł­niej współ­cze­snych poszu­ki­wań (pro­ce­der sam w sobie bynaj­mniej nie kary­god­ny, acz godzien naj­głęb­sze­go poża­ło­wa­nia ze wzglę­du na fakt zagi­nię­cia wyko­rzy­sta­ne­go w ten spo­sób manu­skryp­tu). Ojciec Gomi­das zilu­stro­wał swo­je zastrze­że­nia, przy­ta­cza­jąc jeden wers z utwo­ru XXXIX: 

 fre­sche a voi mor­mo­ran l’a­cque pe’l flo­ri­do cli­vo scen­den­ti

(szem­rzą ci świe­że wody spły­wa­ją­ce z kwie­ci­ste­go zbo­cza) 

Otóż cała część XXXIX, nawet w prze­kła­dzie Gra­fa, przed­sta­wia pust­kę chło­sta­ne­go pustyn­nym wia­trem kra­jo­bra­zu, bez śla­du obec­no­ści czło­wie­ka, w któ­rą Graf wpro­wa­dza jed­nak ano­ma­lie w rodza­ju a voi (tobie, wam) tudzież flo­ri­do cli­vo (ukwie­co­ne wzgó­rze), tę dru­gą pomi­mo uprzed­nie­go stwier­dze­nia, że nawet „chwa­sty [są] suche jak rży­sko” (moja wer­sja). Eks­pli­ka­cja pocho­dze­nia tej nie­do­rzecz­no­ści nie jest pozba­wio­na pikan­te­rii: oka­zu­je się, że inkry­mi­no­wa­na linij­ka to cytat z Car­duc­cie­go. Znów nasu­wa się myśl, że tego rodza­ju hołd, zło­żo­ny mistrzo­wi i nauczy­cie­lo­wi, nie zasłu­gu­je sam w sobie na sło­wa naga­ny. Z dru­giej stro­ny wyka­zu­je on ponad wszel­ką wąt­pli­wość, że wier­ność ory­gi­na­ło­wi bynaj­mniej nie leża­ła poecie na ser­cu.

Ojciec Gomi­das zgo­dził się spo­rzą­dzić dla mnie kopię tłu­ma­cze­nia Gra­fa na nowo­cze­snej maszy­nie, któ­ra znaj­do­wa­ła się w pomiesz­cze­niach sza­cow­nej dru­kar­ni o kil­ku­set­let­niej tra­dy­cji. Spę­dzi­łem potem wie­le godzin kon­tem­plu­jąc prze­kład, pró­bu­jąc wyobra­zić sobie ory­gi­nal­ne utwo­ry, z któ­rych się wywo­dzi, pró­bu­jąc sobie wyobra­zić, jak moż­na by ten ory­gi­nał – gdy­by tyl­ko ist­niał – zan­gielsz­czyć. Utwór, któ­ry powstał w trak­cie tych roz­my­ślań jest, Bogiem a praw­dą, cień­szy niź­li papier – jakiś cień rzu­co­ny przez fan­ta­zma­tycz­ny przed­miot, któ­re­go ist­nie­nie wyde­du­ko­wa­ne zosta­ło z obec­no­ści innych cie­ni – nato­miast histo­ria jego gene­zy nie zosta­ła tutaj przed­sta­wio­na gwo­li uspra­wie­dli­wień; jest ona raczej pró­bą powie­dze­nia, że uspra­wie­dli­wień nie ma, że utwór jako taki w zasa­dzie nie ist­nie­je, będąc może jedy­nie pew­ną roz­pacz­li­wą hipo­te­zą. Oczy­wi­ście jesz­cze mniej rze­czy­wi­sta jest obec­ność auto­ra ory­gi­na­łu, acz­kol­wiek moją naj­praw­dziw­szą i jesz­cze bar­dziej nie­wia­ry­god­ną ambi­cją było odgad­nię­cie jego nie­mal zupeł­nie, acz prze­cież nie cał­ko­wi­cie zatra­co­nej toż­sa­mo­ści – nie imie­nia, rzecz jasna, ale cha­rak­te­ru, a tak­że inten­cji, jakie mogły mu przy­świe­cać pod­czas pra­cy nad tek­stem. Przede wszyst­kim: dla­cze­go poświę­cił się pisa­niu rela­cji z niko­mu nie zna­nych zda­rzeń roz­gry­wa­ją­cych się w nie­zna­nym cza­sie i miej­scu? Czy to on sam zde­cy­do­wał się póź­niej pozo­stać inco­gni­to? Naj­bliż­sze stro­ny wpi­su­ją mój domysł, mój domysł wysnu­ty z domy­słu, w pró­bę odpo­wie­dzi na te odle­głe i wid­mo­we pyta­nia. 

Paryż, 22 lute­go 1985 roku
Prze­ło­żył Andrzej Sosnow­ski

O autorach i autorkach

Andrzej Sosnowski

Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.

Harry Mathews

Urodzony 14 lutego 1930 roku w Nowym Jorku. Amerykański poeta, prozaik. Pisze w dwóch językach: angielskim i francuskim. Uchodzi za jednego z najciekawszych pisarzy drugiej połowy XX wieku. Członek grupy literackiej OuLiPo oraz autor luźno związany ze „szkołą nowojorską”.

Kuba Kozioł

Urodzony w 1960 roku. Poeta i tłumacz. Redaktor "Literatury na Świecie". Ukończył anglistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Publikował w "Twórczości", "Odrze" , "Literaturze na Świecie". Oprócz Harry'ego Mathewsa tłumaczył m.in. Wallace’a Stevensa i Ezre Pounda. Zmarł w 2011 roku.

Tadeusz Pióro

Urodzony 15 marca 1960 roku w Warszawie. Poeta, tłumacz, felietonista. W roku 1993 obronił doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley (o twórczości Jamesa Joyce'a i Ezry Pounda). Do roku 1997 wykładał na Southern Methodist University w Dallas, obecnie adiunkt anglistyki w Instytucie Anglistyki. W latach 2000-2005 felietonista kulinarny „Przekroju”, oraz miesięcznika „Pani” (w latach 2005-2013). Redaktor naczelny „Dwukropka” (2002-2003). Mieszka w Warszawie.

Powiązania