wywiady / o książce

To niesprawiedliwe, że ja się starzeję szybciej niż wiele moich wierszy

Bohdan Zadura

Jakub Pszoniak

Rozmowa Jakuba Pszoniaka z Bohdanem Zadurą, towarzysząca premierze książki Bohdana Zadury Wiersze zebrane, tom 4, wydanej w Biurze Literackim 9 czerwca 2025 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Jakub Pszo­niak: A cóż to za rumor? Pro­szę zoba­czyć – wła­śnie do prze­dzia­łu wszedł czwar­ty tom „wier­szy zebra­nych”! Dopie­ro zdą­ży­li­śmy poznać się ze Zmia­ną cza­su, a już wita­my ją ponow­nie. Tym razem przy­pro­wa­dzi­ła ze sobą sta­rych zna­jo­mych. Myśli Pan, że przy­wi­ta­ją się mówiąc „dzień dobry”?

Boh­dan Zadu­ra: Powin­ny, jeśli to moja trzód­ka, bo mnie nauczo­no, że kie­dy się wcho­dzi do jakie­goś nie­wiel­kie­go pomiesz­cze­nia, gdzie są ludzie, to się mówi „dzień dobry”, chy­ba że to wagon-sto­do­ła (tak w cza­sach podró­ży na festi­wa­le w Legni­cy czy we Wro­cła­wiu nazy­wa­no bez­prze­dzia­ło­we wago­ny, jeden dwa, w skła­dzie pocią­gu). Tak, jak mnie nauczo­no, że listy – nawet elek­tro­nicz­ne – zaczy­na się od słów „Sza­now­ny Panie” albo „Dro­gi Panie”, albo „Panie Mar­ku” czy „Pani Kry­sty­no” (to zresz­tą zniu­an­so­wa­ne w zależ­no­ści od wie­ku, stop­nia zaży­ło­ści), ale nie od „Witam” czy „Dzień dobry” do kogoś, kogo się oso­bi­ście nie zna.

Nie wąt­pię w kul­tu­rę wsia­da­ją­cych ksią­żek, ale nie jestem prze­ko­na­ny, czy nio­są w sobie nadzie­ję w zisz­cze­nie się tego grzecz­no­ścio­wo wypo­wia­da­ne­go życze­nia.

No tak, para­dok­sal­ność tej powi­tal­nej for­mu­ły pole­ga na tym, że będąc w isto­cie życze­niem, ma postać stwier­dze­nia. I ten dzień na przy­kład tak napraw­dę dobry może być tyl­ko dla jed­ne­go pasa­że­ra w prze­dzia­le, by się trzy­mać kole­jo­wej meta­fo­ry, albo nawet i nie. Praw­dę mówiąc, te książ­ki opo­wia­da­ją o dniach nie naj­lep­szych, nie­spe­cjal­nie dobrych. Z oba­wy, by nie uznał mnie pan za zatra­co­ne­go pesy­mi­stę, nie chcę powie­dzieć, że takich, jakie one naj­czę­ściej są. I te książ­ki tego nie zmie­nią, na pew­no nie dla tego w tym prze­dzia­le, kto jedzie aku­rat na pogrzeb. Jed­nak jeśli ktoś ich posłu­cha, to może mu się odro­bi­nę popra­wi nastrój. Bo humor, nawet czar­ny, wyda­je mi się, popra­wia odro­bi­nę nastrój. Być może ktoś poczu­je ulgę, że nie jest w swo­jej reak­cji na świat tak samot­ny, jak sądził, i poczu­je coś w rodza­ju wspól­no­ty inte­lek­tu­al­nej i emo­cjo­nal­nej z tymi nowy­mi pasa­że­ra­mi. Mam jed­nak świa­do­mość, że to ich dzień dobry może zostać też cał­ko­wi­cie zigno­ro­wa­ne. Ktoś tu wpy­cha się w naszą prze­strzeń, będzie zabie­rał nam powie­trze i jesz­cze się odzy­wa. Wła­ści­wie to teraz przy­szła mi do gło­wy myśl, któ­ra mogła­by być wier­szem: Czy wcho­dząc do przedziału/ z napi­sem „stre­fa ciszy”/ wypa­da czy nie wypada/ powie­dzieć „dzień dobry”. Moż­na by dodać mu tytuł „Dyle­mat kul­tu­ral­ne­go czło­wie­ka”. Ale to był­by sequ­el wier­sza „Wie­lo­kul­tu­ro­wość”, do któ­re­go Pan nawią­zy­wał.

Będę się pysz­nił i opo­wia­dał przy każ­dej oka­zji, że nasza roz­mo­wa  zaowo­co­wa­ła wier­szem! Dobrze, że mamy współ­pa­sa­że­rów – gdy­by posą­dzo­no mnie o mito­ma­nię, wezwę ich na świad­ków. W jed­nym z wier­szy pisał Pan, że będąc „po raz dru­gi w życiu w Nowym Jor­ku, [był Pan] bar­dziej tym zdzi­wio­ny niż wte­dy, gdy był tam pierw­szy raz.” Mia­łem podob­ne wra­że­nie – wyda­wa­ło mi się, że to były dwa róż­ne mia­sta. A co czu­je pan po raz kolej­ny, wcho­dząc do swo­ich daw­nych ksią­żek i spa­ce­ru­jąc po nich? Czy zdzi­wił się Pan-czy­tel­nik sobą-poetą sprzed lat? A może któ­ryś z wier­szy zaczął dla Pana zna­czyć coś zupeł­nie nowe­go?

Kie­dyś napi­sa­łem rów­nież, że wiersz powi­nien się spraw­dzać na wszyst­kich pię­trach zna­czeń, dalej w to wie­rzę, mimo że w Nowym Jor­ku napraw­dę byłem tyl­ko raz, jesie­nią 1981 roku. Te wszyst­kie kolej­ne razy w tym mie­ście to były poby­ty we śnie. To wła­ści­wie miłe, jeśli czy­tel­nik uzna­je auto­ra wier­sza za tak wia­ry­god­ne­go, że wszyst­kie stwier­dze­nia w wier­szu bie­rze za lite­ral­ną praw­dę. Pisząc o tych pię­trach, wspo­mi­na­łem, że jest taki poziom, do któ­re­go dostęp ma tyl­ko autor; to on wie, jak się ukła­da sto­su­nek mię­dzy Dich­tung i Wahr­he­it. Musiał­bym zaj­rzeć do poema­tu Noc­ne życie, ale wyda­je mi się, że jest w nim cynk, że opi­sa­ne w tym utwo­rze zda­rze­nia roz­gry­wa­ją się w rze­czy­wi­sto­ści oni­rycz­nej. To, moje „musiał­bym” sprzed chwi­li świad­czy o tym, że spa­ce­ro­wa­nie po wła­snych książ­kach nie nale­ży do moich ulu­bio­nych zajęć. Nie wyda­je mi się, żebym odkrył przy tym jakieś nowe zna­cze­nia, pew­nie – nie­ste­ty – zdzi­wił­bym się, jak wie­le z tych wier­szy zacho­wu­je aktu­al­ność, nie­któ­re oka­za­ły się zło­wiesz­czo pro­ro­cze albo wychwy­tu­ją­ce zja­wi­ska nie dosta­tecz­nie w porę roz­po­zna­ne. Cza­sa­mi zaska­ku­je mnie, że tłu­ma­cze bio­rą się za jakieś wier­sze juwe­nil­ne, gdy moja poety­ka dopie­ro się zaczy­na­ła kształ­to­wać, pisa­ne przez kil­ku­na­sto­lat­ka i opu­bli­ko­wa­ne w 2005 roku w trze­cim tomie wier­szy zebra­nych pod tytu­łem Ze sta­rych szpar­ga­łów. Włą­cza­łem wie­le z nich jak­by wbrew sobie, żeby książ­ka mia­ła porów­ny­wal­ną obję­tość z dwo­ma pierw­szy­mi toma­mi, a tu nad­spo­dzie­wa­nie dobrze znio­sły hiber­na­cję, ktoś je wybie­ra, nie tyl­ko dla­te­go, że są łatwiej­sze do tłu­ma­cze­nia niż inne.

Tak, cały utwór jest oczy­wi­ście fan­ta­sma­go­rycz­ny, ale i Nowy Jork sam w sobie jest snem waria­ta zaśpie­wa­nym przez Lou Reeda, więc ja w praw­dzi­wość Pana snu nie tyl­ko uwie­rzy­łem, ale wie­rzę nadal. Wspo­mniał Pan o war­stwach utwo­ru. Niech dla dobra czy­tel­ni­ka pozo­sta­nie tajem­ni­cą, gdzie dokład­nie praw­da wier­sza nie pokry­wa się z praw­dą –jak mawia­no o fil­mach w latach 90. – fak­tów auten­tycz­nych. Cie­ka­wy jestem jed­nak tego pod­kra­da­nia frag­men­tów rze­czy­wi­sto­ści, cza­sem nie­obro­bio­nej, jako two­rzy­wa dla wier­sza. Zechciał­by Pan opo­wie­dzieć o roli takich prze­chwy­ceń z codzien­no­ści w Pana twór­czo­ści? Prze­chwy­ceń z roz­mów, ale też z mediów, rekla­mo­wych e‑maili. Kie­dy Pan wie, że alche­mia zadzia­ła­ła i taki strzęp rze­czy­wi­sto­ści stał się wier­szem?

Mecha­nizm jest pew­nie aso­cja­cyj­ny: żeby w grę wcho­dzi­ło sko­ja­rze­nie muszą być obec­ne przy­naj­mniej dwa  ele­men­ty, w przy­pad­ku słów co naj­mniej  dwa ich zna­cze­nia. Jeśli w życiu epi­tet „dwu­znacz­ny” jest  raczej pejo­ra­tyw­ny, to w wier­szu dwu­znacz­ność czy wie­lo­znacz­ność w  moim prze­ko­na­niu jest zale­tą. Słu­cham wia­do­mo­ści o akcji pacy­fi­ka­cyj­nej w Gazie, mowa w niej o zabi­tych i ran­nych dzie­ciach i nagle uświa­da­miam sobie, że Gaza i gaza brzmią tak samo. Potem jest ciąg sko­ja­rzeń; gaza, ban­da­że, poli­ety­le­no­wy worek. Żad­ne­go sen­ty­men­ta­li­zmu w  tym nie ma, żad­ne­go iry­tu­ją­ce­go mnie bana­łu typu „nie­win­ne  kobie­ty i  dzie­ci”. Przy­wo­łam podob­ny wiersz, nawią­zu­ją­cy  do podob­nych wyda­rzeń w  innej czę­ści świa­ta – „Cień dziec­ka” – tu punk­tem wyj­ścia, oprócz infor­ma­cji o  ofia­rach ata­ku na Kijów, był rym, tak to nazwij­my słów „dzień” i  „cień”, z któ­rych pierw­sze jest nace­cho­wa­ne pozy­tyw­nie, to ta jasna stro­na doby, dru­gie zaś nega­tyw­nie, by wspo­mnieć choć­by „bla­ski i cie­nie”,  „był cie­niem  same­go  sie­bie” albo począ­tek wier­sza  „Bema pamię­ci rap­sod żałob­ny”: „Dokąd, cie­niu,  odjeż­dżasz…”.  Jed­no ze zna­czeń sło­wa „cień” to to, co z kogoś, z  cze­goś zosta­ło. Ale gdy­by ten  wiersz nosił tytuł „Śmierć  dziec­ka”, to by nie było tego wier­sza. Gdy­by to dziec­ko nie zgi­nę­ło pierw­sze­go czerw­ca, też tego wier­sza by  nie było. Bo on jest  też o  tej iro­nii losu, pole­ga­ją­cej na cza­so­wej koin­cy­den­cji. 

Tom obej­mu­je książ­ki z lat 2008 – 2024. Pro­szę zoba­czyć, jak przez ten czas wyrósł ten leżą­cy w naszym prze­dzia­le „na różowym kocy­ku bachor/ któ­ry nic nie powie bo jesz­cze w ogó­le nie mówi/ a poza tym śpi/ ale zaj­mu­je dwa miej­sca”. „Wczo­raj nagle sta­je się tak odle­głe jak nie przy­mie­rza­jąc neo­lit”. Czy­tam zbiór jako trak­tat o cza­sie – obra­ca­nie się teraź­niej­szo­ści w prze­szłość wyda­je mi się osią książ­ki. Zde­cy­do­wał się Pan nicze­go w zawar­tych książ­kach i wier­szach nie zmie­niać. Czy wiersz jest dla Pana doku­men­tem cza­su?

W począt­kach moje­go poezjo­wa­nia czas był naj­waż­niej­szym chy­ba jego przed­mio­tem. Sta­ra­łem się go zro­zu­mieć, uchwy­cić, ba, w roman­tycz­nym mie­rze­niu sił na zamia­ry nawet poko­nać, ale im czę­ściej uży­wa­łem tego poję­cia, tym bar­dziej mi się bana­li­zo­wa­ło, bla­kło i wymy­ka­ło, robi­ło żeto­nem w jakiejś pustej poetyc­kiej grze. Moje myśle­nie o lite­ra­tu­rze, czym ona i na co ona komu, w dzie­ciń­stwie, bo to była tak wcze­sna mło­dość, że to sło­wo jest upraw­nio­ne, kształ­to­wa­ły róż­ne wznio­słe hasła: non omnis moriar, dać świa­dec­two praw­dzie, utrwa­lić prze­mi­ja­ją­ce. Pierw­sze szyb­ko wyda­ło mi się tak meta­fo­rycz­ne, że mar­twe (umie­ra­ją nie tyl­ko ludzie, ale i cywi­li­za­cje, lite­ra­tu­ra jako taka też nie ma paten­tu na nie­śmier­tel­ność), praw­da czę­ściej pew­nie może zabić niż oca­lić, a to trze­cie jakoś się bro­ni, jeśli zmie­nić tryb doko­na­ny, oca­lić na nie­do­ko­na­ny: oca­lać. Sam się zdzi­wię, co teraz zro­bię. Zacy­tu­ję poetę, któ­re­go ceni­łem, ale któ­ry nigdy mnie nie uwiódł:

Piszę – ot! cza­sem… piszę na Baby­lon
Do Jeru­za­lem! – i docho­dzą listy –
To zaś mi mniej­sza, czy bywam omy­lon
Albo nie?… piszę pamięt­nik arty­sty –
Ogry­zmo­lo­ny i w sie­bie pochy­lon –
Obłęd­ny!… ależ – wiel­ce rze­czy­wi­sty!

Nie mam nic prze­ciw­ko sło­wu „arty­sta”, ale nigdy nie uży­wa­łem go w odnie­sie­niu do sie­bie, nigdy też nie przy­szło­by mi do gło­wy pisać pamięt­nik, dzien­nik kie­dyś tak. Jed­nak w odpo­wie­dzi na Pań­skie pyta­nie ta stro­fa z „Vade-mecum” wyda­je mi się bar­dzo przy­dat­na. Podob­nie jak zawo­ła­nie, któ­re­go nie wymie­ni­łem wcze­śniej: „odpo­wied­nie dać rze­czy sło­wo”. To też z Nor­wi­da, w któ­rym nigdy nie byłem zako­cha­ny, z któ­rym tro­chę prze­wrot­nie się bawi­łem, pisząc gdzieś, nie pamię­tam gdzie: „gdy koniec życia szep­ce do począt­ku: potar­gam ja cię, a nie uwy­dat­nię”. Co do zmie­nia­nia i popra­wia­nia wier­szy. Przy­wo­łam głu­pią aneg­dot­kę, jak to wie­czo­rem rodzi­ce woła­ją z dwo­ru dzie­ci, te przy­bie­ga­ją strasz­nie ubru­dzo­ne i ojciec pyta mat­ki: „Myje­my je czy robi­my nowe?”. Zawsze hoł­do­wa­łem raczej temu dru­gie­mu, w począt­kach pisa­łem bar­dzo dużo wier­szy, każ­dy nowy miał być lep­szy, ale wkrót­ce po napi­sa­niu mnie roz­cza­ro­wy­wał. Pró­by popra­wia­nia na ogół koń­czy­ły się fia­skiem. Więc te z defek­tem raczej odrzu­ca­łem. Jeśli defekt był mini­mal­ny, akcep­to­wa­łem go. W pierw­szej czę­ści „Małych muze­ów” jest nie­pro­szo­ny rym „garn­kach” „jar­mar­kach”, jeden jedy­ny w całym poema­cie, jak Piłat w Cre­do. Łama­łem sobie na tym rymie język, sta­ra­jąc się go jakoś ukryć w gło­śnym czy­ta­niu. Nie­daw­no usły­sza­łem ten kawa­łek w wyko­na­niu uczen­ni­cy liceum, któ­re skoń­czy­łem w 1962 roku, i pora­dzi­ła sobie z tym rymem bra­wu­ro­wo.

Doku­ment cza­su? Post fac­tum może tak. Doku­men­tem cza­su inten­cjo­nal­nie mia­ła być dla mnie „Cisza”. Cała resz­ta w mojej opty­ce raczej skła­da się na ten frag­men­ta­rycz­ny „pamięt­nik arty­sty”, łączą­cy to, co oso­bi­ste, z tym, co spo­łecz­ne, zbio­ro­we, cza­sem poko­le­nio­we. Dla dziec­ka z różo­we­go kocy­ka gil jest gilem, smar­kiem wiszą­cym u nosa, ewen­tu­al­nie pta­kiem więk­szym od wró­bla i pięk­nie ubar­wio­nym.

Bachor z różo­we­go kocy­ka ma dziś co naj­mniej 15 lat. Za dwa lata być może będzie już mógł gło­so­wać. Nie wyklu­czo­ne, że – jak w jed­nym z oko­ło­wy­bor­czych wier­szy – zacznie „zaci­skać zęby i iść do lokalu/ i tak (…) mniej więcej co czte­ry lata”. Ten wiersz pod­czas tłu­ma­cze­nia na bia­ło­ru­ski docze­kał się zaska­ku­ją­cej i tyleż zabaw­nej, co gorz­kiej aneg­do­ty. Zechciał­by Pan ją opo­wie­dzieć?

Zacznę od ogól­nej dygre­sji – to bar­dzo miłe być tłu­ma­czo­nym na języ­ki, jeśli się jesz­cze nie było. Mój pierw­szy prze­tłu­ma­czo­ny wiersz uka­zał się w Nowym Sadzie w 1976 bodaj roku, to był „Testa­ment Ody­sa”. Dowie­dzia­łem się o tym z opóź­nie­niem z jakiejś biblio­gra­fii, do dzi­siaj nie widzia­łem tego prze­kła­du. Potem było i bar­dziej przy­jem­nie, kie­dy uka­zy­wa­ły się wybo­ry po węgier­sku, ukra­iń­sku i bia­ło­ru­sku, cał­kiem zabaw­nie, gdy we fran­cu­skim piśmie „Poesie” uka­za­ły się pod moim nazwi­skiem czte­ry wier­sze z tomu Prze­świe­tlo­ne zdję­cia – dwa ziden­ty­fi­ko­wa­łem, dwóch nie mogłem. Naj­pierw skła­da­łem to na karb mojej nie­zna­jo­mo­ści fran­cu­skie­go, potem odkry­łem, że to moje prze­kła­dy wier­szy Otto Orba­na, któ­re dopeł­nia­ły ten tomik. Bywa­ło też zupeł­nie nie­mi­ło przy prze­kła­dach na rumuń­ski, któ­re­go też nie znam, ale wyda­ło mi się mało praw­do­po­dob­ne, żeby po rumuń­sku Poli­ne­ik, brat Anty­go­ny nazy­wał się Poli­ne­zi, podob­nie trud­no było przy prze­kła­dach na rosyj­ski, gdzie tłu­macz (ani Tania Izo­to­wa, ani Igor Bie­łow) naj­pierw spra­wiał wra­że­nie, że zupeł­nie nie rozu­mie, o co w tłu­ma­czo­nych wier­szach cho­dzi. W jed­nym i dru­gim przy­pad­ku byli­śmy w kon­tak­cie e‑mailowym i jakoś uda­ło się to wypro­sto­wać. Ale wte­dy stra­we­sto­wa­łem sobie powie­dze­nie „bodaj­byś cudze dzie­ci uczył” na „bodaj­by two­je wier­sze tłu­ma­czo­no na języ­ki obce”, może z wyjąt­kiem takich jak chiń­ski. Przy­go­da, na opo­wie­dze­nie któ­rej mnie Pan nama­wia, była rze­czy­wi­ście zaska­ku­ją­ca i w swo­jej widzial­nej war­stwie śmiesz­na, choć moż­na doszu­ki­wać się w niej dru­gie­go dna. Andrej Cha­da­no­wicz, zna­ko­mi­ty tłu­macz, świet­nie zna­ją­cy pol­ski – skąd­inąd też wybit­ny poeta – robił wybór moich wier­szy Trum­ny z Ikei i poka­zał mi prze­kła­dy, któ­re mia­ły do tego wybo­ru wejść. Nie znam w poło­wie tak bia­ło­ru­skie­go, jak on pol­ski, ale potra­fię czy­tać ze zro­zu­mie­niem. I w wier­szu o wybo­rach, zaczy­na­ją­cym się od słów: „raz na czte­ry lata zaci­ska zęby i idzie do loka­lu” czy­tam: „raz na czte­ry lata zaci­ska zęby i idzie się napić”. Na Bia­ło­ru­si wybo­ry odby­wa­ją się co pięć lat, więc ten począ­tek wier­sza nie wpro­wa­dził go na wła­ści­wą ścież­kę, lokal sko­ja­rzył mu się z loka­lem gastro­no­micz­nym i wiersz odczy­tał jako wiersz o domo­wych nie­sna­skach, o face­cie, któ­ry nie mogąc znieść prze­mo­co­wej zrzę­dzą­cej żony, co jakiś czas musi odre­ago­wać i upić się w knaj­pie. Może w grę wcho­dzi­ło tu wypar­cie, ide­ali­zo­wa­nie pol­skiej demo­kra­cji w porów­na­niu z nie­ist­nie­ją­ca bia­ło­ru­ską? Nie wiem. Pośmia­li­śmy się oby­dwaj szcze­rze, Andrej popra­wił prze­kład, ale w koń­cu nie włą­czył tego wier­sza do książ­ki.

Przy­wo­łu­ję tę histo­rię nie przez przy­pa­dek. Jest Pan nie tyl­ko zna­ko­mi­tym tłu­ma­czem, ale i amba­sa­do­rem spra­wy Bia­ło­ru­si i Ukra­iny. O Bia­ło­ru­si mówił Pan pod­czas ostat­nie­go Trans­Por­tu. Temat obu kra­jów i obu naro­dów poja­wia się w tomie wie­lo­krot­nie, cza­sem – jak na przy­kład w wier­szu „Limi­ted Edi­tion” – spla­ta­jąc się z Pana oso­bi­stą sytu­acją. Nie chcę jed­nak dopy­ty­wać o pry­wat­ne kwe­stie. Zasta­na­wiam się, na ile Pana doświad­cze­nie tłu­ma­cza z ukra­iń­skie­go i bia­ło­ru­skie­go wpły­wa na Pań­ski spo­sób pisa­nia. Czy jest coś, co z ich tra­dy­cji lite­rac­kiej lub dyk­cji wyro­słych z tych tra­dy­cji, prze­jął Pan jako poeta?

Myślę, że w natu­ral­ny spo­sób do mojej poezji weszły – co Pan zauwa­żył – moty­wy i wąt­ki ukra­iń­skie i bia­ło­ru­skie, wzbo­ga­ca­jąc ją, że uży­ję tego pod­nio­śle war­to­ściu­ją­ce­go okre­śle­nia. To jest ta sfe­ra oddzia­ły­wa­nia pośred­nie­go, bo bez­po­śred­nio wpły­wa­ło to na moje życie: nowe zna­jo­mo­ści, przy­jaź­nie, podró­że, kra­jo­bra­zy, mia­sta, lek­tu­ry, potra­wy, napo­je etc. Nie zna­la­zło to takiej kul­mi­na­cji, jak swe­go cza­su fascy­na­cja Węgra­mi w tomie Prze­świe­tlo­ne zdję­cia, któ­ry nie zawdzię­cza swe­go arty­stycz­ne­go kształ­tu poety­ce tłu­ma­czo­nych prze­ze mnie poetów węgier­skich, a wie­le ma z dyk­cji wier­szy Ash­be­ry­’e­go, któ­re­go tłu­ma­czy­łem dwie chwi­le wcze­śniej. Ci tłu­ma­cze­ni prze­ze mnie poeci, któ­rzy wywar­li wpływ na moje pisa­nie, to wcze­śniej byli Tony Har­ri­son i D.J. Enri­ght. Z pol­skich Bia­ło­szew­ski, Gro­cho­wiak, Jaro­sław Marek Rym­kie­wicz – wymie­nię paru z okre­su mło­do­ści. W tym zesta­wie nie ma Bia­ło­ru­si­na ani Ukra­iń­ca. Żaden z nich nie otwie­rał mi jakiejś wcze­śniej nie prze­czu­wa­nej prze­ze mnie ścież­ki poetyc­kiej, wypro­wa­dza­ją­cej na nie­zna­ne mi tere­ny. Zupeł­nie nie­skrom­nie myślę, że moż­na by się było zasta­na­wiać nad moim wpły­wem na poezję ukra­iń­ską (w jed­nym z póź­nych wier­szy kla­syk Dmy­tro Paw­łycz­ko, star­szy ode mnie o szes­na­ście lat, nazwał mnie swo­im nauczy­cie­lem), ale bez­piecz­niej ogra­ni­czyć się do poczu­cia wspól­no­ty: bli­ska mi była poety­ka – i w pew­nym sen­sie dro­ga poetyc­ka – od kla­sycz­nych rymo­wa­nych wier­szy, przez dłu­gie wol­ne wier­sze nar­ra­cyj­ne, wyko­rzy­stu­ją­ce idiom kon­wer­sa­cyj­ny, do epi­gra­ma­tów – Andri­ja Bon­da­ra, otwar­tość na świat bliż­szy i dal­szy Wasy­la Mach­ny, z Bia­ło­ru­si­nów czu­łem zawsze poetyc­kie­go kum­pla we wspo­mnia­nym Cha­da­no­wi­czu, a kogoś w rodza­ju poetyc­kie­go bra­ta odkry­łem w Uła­di­mi­rze Arło­uie. Pana pyta­nie doty­czy­ło wpły­wu, jaki na mnie wywar­li tłu­ma­cze­ni poeci i poet­ki. Gdy­by to było pyta­nie, kogo z nich cenię, odpo­wiedź była­by jesz­cze krót­sza: nie tłu­ma­czy­łem niko­go, kogo bym nie cenił i nie lubił. Muszę mieć eklek­tycz­ny gust, bo oni bywa­li – bywa­ją – bar­dzo róż­ni.

Nie uda nam się umknąć przed tema­tem wybo­rów. Zmia­na cza­su – książ­ka zamy­ka­ją­ca tom – uka­za­ła się rok po 15 paź­dzier­ni­ka (czy, jak chcą tęsk­nią­cy za opi­sa­nym w niej okre­sem, 13 grud­nia). Roz­ma­wia­my pomię­dzy pierw­szą i dru­gą turą wybo­rów pre­zy­denc­kich. Być może znów przed nami zmia­na cza­su. Jeste­śmy w sytu­acji boha­te­ra wier­sza Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ry już na zawsze nie wie, kto zosta­nie pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych. My – boha­te­ro­wie majo­wej roz­mo­wy – też na zawsze będzie­my uwię­zie­ni w ana­lo­gicz­nej sytu­acji. Pań­stwo, czy­ta­jąc naszą roz­mo­wę, wie­dzą, nawet my czy­ta­ją­cy naszą roz­mo­wę będzie­my wie­dzieć. Ale my teraz roz­ma­wia­ją­cy nie. Niby maj, a czas może mie­nić się na zimo­wy. Publi­ka­cja naszej roz­mo­wy będzie mia­ła miej­sce w przed­dzień rocz­ni­cy pierw­szych wybo­rów. Jak Pan wspo­mi­na tam­ten dzień?

Czwar­ty czerw­ca 1989. Gło­so­wa­łem w Puła­wach koło szó­stej wie­czo­rem. Trze­cie­go, w sobo­tę, w War­sza­wie w Dolin­ce Słu­że­wiec­kiej cór­ka mojej cio­tecz­nej sio­stry bra­ła ślub. Kościół był w budo­wie, mło­da para to byli oazow­cy, wią­zał ich stu­łą nie­wie­le od nich star­szy ksiądz z dłu­gi­mi wło­sa­mi, tacę zbie­rał do miesz­ka, mia­ła być dla nowo­żeń­ców, cie­ka­wost­ką była dla mnie gita­ra – tego typu muzy­ka to była wów­czas w koście­le nowość. Nowo­ścią też było dla mnie wese­le: bez­al­ko­ho­lo­we, a i nie pali­ło się na sali ban­kie­to­wej, trze­ba było na papie­ro­sa wycho­dzić na dwór. Pamię­tam, że noc była chłod­na, jak teraz te majo­we. Dotrwa­li­śmy do rana, zatrzy­ma­li­śmy się w miesz­ka­niu pan­ny mło­dej. Wsie­dli­śmy potem w pociąg i poje­cha­li­śmy, żeby zdą­żyć przed zamknię­ciem loka­lu wybor­cze­go. W powie­trzu czu­ło się świę­to, oba­wę, ale jed­nak nadzie­ję. Sze­dłem na tam­te wybo­ry, nie zaci­ska­jąc zębów.

Wie pan, ja wła­ści­wie od poli­ty­ków ocze­ku­ję nie­wie­le – żeby nie krzy­cze­li, żeby nie krzy­cze­li na mnie, nawet dzie­ci nie lubią, jak się na nie krzy­czy – co dopie­ro osiem­dzie­się­cio­lat­ko­wie. Kie­dy poli­tyk krzy­czy, natych­miast przy­po­mi­na­ją mi się sta­re kro­ni­ki fil­mo­we z Mus­so­li­nim i Hitle­rem. Gomuł­ka też pokrzy­ki­wał, ale to było jed­no­cze­śnie jęcze­nie. Gdy­by, nie daj Boże, wybra­no takie­go, co ma moc­niej­szy głos nawet od obec­ne­go panu­ją­ce­go, to, jak się nie modlę, zaczął­bym się modlić, żeby ogłuch­nąć. Ta strasz­li­wa manie­ra z bok­ser­skich gal, gdzie spi­ker prze­cią­ga nie­mi­ło­sier­nie syla­by imion i nazwisk bok­se­rów, ta manie­ra już się zaczy­na prze­no­sić na kor­ty teni­so­we pod­czas cere­mo­nii deko­ra­cji zwy­cięz­cy.

Wspo­mniał Pan, że dla nasze­go nie­mal doro­słe­go bacho­ra żar­to­bli­wy wiersz „Gil jest tym, co zosta­ło po utar­ciu nosa Gerem­ko­wi” jest już zupeł­nie nie­czy­tel­ny. Bo kto dziś pamię­ta Mie­czy­sła­wa Gila? W Zmia­nie cza­su poświę­ca Pan jed­nak uwa­gę Pio­tro­wi Gliń­skie­mu i Prze­my­sło­wi Czarn­ko­wi. Wiel­kich obec­nych z „Kwia­tów pol­skich” nie spo­sób nawet wymie­nić ina­czej, niż cytu­jąc cały wiersz. Jest mi tro­chę nie­zręcz­nie życzyć auto­ro­wi, aby jego wier­sze sta­ły się nie­zro­zu­mia­łe, ale podej­rze­wam, że i Pan by się nie obra­ził, gdy­by boha­te­ro­wie tych wier­szy dali o sobie zapo­mnieć. A może się mylę i chciał­by Pan zacho­wać ich w pamię­ci czy­tel­ni­ków po wsze cza­sy?

Dość czę­sto przy­cho­dzi­ło mi do gło­wy, że to nie jest spra­wie­dli­we, że ja się sta­rze­ję szyb­ciej niż wie­le moich wier­szy. Bar­dzo bym chciał, żeby one tra­ci­ły aktu­al­ność i nawet, kie­dy bywa­ły okre­sy, że wyda­wa­ło się to praw­do­po­dob­ne, to potem jed­nak szyb­ko ją odzy­ski­wa­ły. W daw­nych cza­sach zacho­wy­wa­łem sobie stro­nę „Try­bu­ny Ludu” ze zdję­cia­mi człon­ków nowo wybra­ne­go Polit­biu­ra; te gaze­ty się nie zacho­wa­ły i więk­szość nazwisk też wypa­ro­wa­ła z mojej pamię­ci. „Kwia­ty pol­skie” to jak­by taki ekwi­wa­lent, lista tych, któ­rych naj­bar­dziej nie mogłem słu­chać i oglą­dać. Spo­łecz­na rola poezji nie jest taka moc­na, żeby ten wiersz miał jakieś zna­cze­nie. Jed­nak zbio­ro­wość nie powin­na odzna­czać się krót­ką pamię­cią. Co do tej gry słow­nej, któ­ra Pan przy­wo­łał, to wiem, że zaba­wa nazwi­ska­mi nie ucho­dzi – rów­nież w moich wła­snych oczach – za szcze­gól­nie wykwint­ną roz­ryw­kę, ale tutaj cho­dzi­ło mi o poka­za­nie, jak słab­szy pie­niądz wypie­ra sil­niej­szy, poli­tyk nie­wąt­pli­wie duże­go for­ma­tu zosta­je zastą­pio­ny na sta­no­wi­sku prze­wod­ni­czą­ce­go Oby­wa­tel­skie­go Klu­bu Par­la­men­tar­ne­go przez zapew­ne jakoś tam zasłu­żo­ne­go dzia­ła­cza związ­ko­we­go, ale wła­śnie – co jego nazwi­sko dzi­siaj mówi prze­cięt­ne­mu Pola­ko­wi? Tu gry­zę się z język, bo bar­dzo jest praw­do­po­dob­ne, że takie­mu Pola­ko­wi nazwi­sko Gere­mek też nic nie mówi. W tej ono­ma­sty­ce, któ­ra tu i ówdzie docho­dzi­ła do gło­su w poema­cie „Cisza”, też jest jakaś iro­nia losu: pro­ku­ra­tor gene­ral­ny w sta­nie wojen­nym nazy­wał się Rusek, a książ­kę o pra­wie sta­nu wojen­ne­go napi­sał ktoś o nazwi­sku Pru­sak.

 A czło­wiek, któ­ry dowo­dził pacy­fi­ka­cją Kopal­ni Wujek, nazy­wał się Gru­ba. „Gru­ba” to po ślą­sku kopal­nia… Sko­ro znów zawę­dro­wa­li­śmy do prze­szło­ści: w archi­wum Biu­ra Lite­rac­kie­go jest ponoć ukry­ty usma­żo­ny przez Pana w zeszłym wie­ku nale­śnik, pukiel wło­sów Krzysz­to­fa Jawor­skie­go i ostat­ni, bar­dzo dziś już posi­wia­ły, radziec­ki żoł­nierz z legnic­kich koszar. Mnie jed­nak bar­dziej inte­re­su­je, co się znaj­du­je w Pań­skim archi­wum. Dla­cze­go nie zde­cy­do­wał się Pan na włą­cze­nie roz­pro­szo­nych wier­szy do tomu dzieł zebra­nych? Intu­icja pod­po­wia­da mi, że od 2008 musia­ło się ich spo­ro zebrać. 

Tutaj pana zasko­czę. Jeśli przez wier­sze roz­pro­szo­ne rozu­mie­my wier­sze dru­ko­wa­ne w pra­sie, któ­re nie weszły potem do poszcze­gól­nych tomi­ków, to od 2008 roku ja takich nie mam. Co inne­go ine­di­ta – w ogó­le nigdzie nie­pu­bli­ko­wa­ne; takich może kil­ka by się zna­la­zło, ale one były strasz­nie mar­ne. Mogły­by kon­ku­ro­wać z rymo­wan­ką kan­dy­da­ta na pre­zy­den­ta, któ­ry w poważ­nej deba­cie zado­wo­lo­ny z sie­bie rzu­cił: „To się, panie Rafa­le, nie mie­ści w pale”. A mówiąc o sobie i kon­ku­ren­cie użył zaim­ka „obo­je”. Odważ­ne, jak dla kogoś kto uwa­ża, że ist­nie­ją tyl­ko dwie pucie: on jest kobie­tą? Z tych nie­pu­bli­ko­wa­nych rze­czy mam gdzieś w otchła­ni kom­pu­te­ra ze dwa­dzie­ścia lime­ry­ków, pew­nie wystar­cza­ją­co zabaw­nych i nie­przy­zwo­itych, ale to tyl­ko zaba­wa.

 Mimo wagi pro­ble­mów zebra­nych w książ­ce czę­ściej niż na przy­kład wybo­ry poja­wia się wód­ka. Przez kolej­ne tomy prze­pla­ta się eks­cy­ta­cja kibi­ca spor­to­we­go. Jest nawet cze­ko­la­da! Wycho­dzi na to, że w Pana wier­szach osta­tecz­nie chy­ba z obo­wiąz­kiem i cię­ża­rem zwy­cię­ża radość życia?

Och, wód­ka jed­nak czę­ściej mi towa­rzy­szy­ła w życiu niż wybo­ry. Swe­go cza­su to był sta­ły ele­ment moich spo­tkań z Hen­ry­kiem Bere­zą. Cie­pła, bo przez wie­le lat Hen­ryk nie miał lodów­ki. Alko­hol też był ele­men­tem pol­sko-ukra­iń­skim. Ale nie byłem uza­leż­nio­ny. W prze­ci­wień­stwie do papie­ro­sów nie sty­mu­lo­wał pisa­nia. Po piwie czy na kacu nie był­bym w sta­nie napi­sać nicze­go. Ani recen­zji, ani wier­sza. Ostat­nio moc­ne alko­ho­le sobie odpu­ści­łem, wino od cza­su do cza­su, pro­szę bar­dzo. Cze­ko­la­da – lubi­łem się nią obże­rać, zwłasz­cza mlecz­ną i bia­łą. W dzie­ciń­stwie bia­łej nie było. Od roku mniej wię­cej powi­nie­nem mieć na to szla­ban. Lubię słod­kie i lubię ostre. Lubię sport, cho­ciaż nie lubię bok­su i pod­no­sze­nia cię­ża­rów i wszyst­kie­go, co za sport od nie­daw­na zaczę­ło ucho­dzić, mie­sza­nych sztuk wal­ki. Nie cier­pię opraw bok­ser­skich walk, tych roz­ne­gli­żo­wa­nych hostess towa­rzy­szą­cych w dro­dze na ring zawod­ni­kom, tych muszek sędziów, sor­ry, arbi­trów, tych pasów mistrzow­skich rów­nie ślicz­nych nie­za­leż­nie od orga­ni­za­cji, któ­ra je przy­zna­je… Lubię nawet oglą­dać żużel w tele­wi­zji, choć wień­ce lau­ro­we w tej dys­cy­pli­nie spor­tu bywa­ją kiczo­wa­te. Lubię rośli­ny i lubię zwie­rzę­ta, choć nigdy nie mia­łem ani psa, ani kota. Może dla­te­go nie mia­łem, że je lubię, a one żyją kró­cej niż ludzie. Chy­ba Pana kon­klu­zja jest słusz­na. Mam wra­że­nie, że gene­ral­nie lubię ludzi (z mały­mi wyjąt­ka­mi). I mam pew­ne podej­rze­nia, że ludzie mnie lubią (z mały­mi wyjąt­ka­mi). Jeśli to wystar­czy, żeby mówić o rado­ści życia, to Pana kon­klu­zja jest słusz­na.

Na koniec chciał­bym zadać „trud­ne pyta­nie które ułożyłem sobie już wchodząc do tego prze­dzia­łu”. W otwie­ra­ją­cym wier­szu pisze pan, że „ktoś dla kogo/ nie­speł­na i nie­mal to synonimy/ może daro­wać sobie/ czy­ta­nie moich wier­szy ”. Tom, o któ­rym roz­ma­wia­my, powin­ni­śmy nazy­wać wier­sza­mi nie­mal zebra­ny­mi z ostat­nich 16 lat. Bra­ku­je jed­nej książ­ki. Czy chciał Pan, byśmy sobie daro­wa­li czy­ta­nie Po szko­dzie?

Nie, nie chcia­łem, to taka dziw­na histo­ria, któ­rej nie ma jak wytłu­ma­czyć. Są czyn­no­ści pomył­ko­we, do inter­pre­ta­cji któ­rych przy­dat­ne mogą być teo­rie Freu­da, ale trze­ba by tu uwzględ­nić pod­świa­do­mość nie jed­nej oso­by, a co naj­mniej dwóch – auto­ra i Wydaw­cy, przy czym ten dru­gi to kate­go­ria obej­mu­ją­ca wię­cej niż jed­ną oso­bę. Prze­cież nie­moż­li­we, żeby nasza pod­świa­do­mość dzia­ła­ła na podob­nych falach i doszło do wypar­cia. Tom Po szko­dzie został sfle­ko­wa­ny co praw­da w jakiejś recen­zji, ale nie jestem pen­sjo­nar­ką poetyc­ką, żeby z tego powo­du się pło­nić, wsty­dzić i ukry­wać tę książ­kę jak pie­gi czy nawet zeza. Zabie­rać zabaw­ki i uda­wać, że ich nie było. Jeśli trak­to­wać moją poezję tak, jak to zasu­ge­ro­wa­łem jakiś czas temu, to to dość waż­na kart­ka z tego „pamięt­ni­ka arty­sty”. W poża­rze dru­kar­ni w Ino­wro­cła­wiu spło­nął nie­daw­no cały nakład Robin­so­na Cru­zoe, moja książ­ka była dru­ko­wa­na gdzie indziej i goto­wa tro­chę wcze­śniej. Zno­wu jakaś iro­nia losu. Sta­ło się. Nawet nie mogę mieć do niko­go pre­ten­sji – sam prze­czy­ta­łem te wier­sze uważ­nie przed dru­kiem. Ale czy­ta­łem „na lite­rów­ki”, brak wer­su bym zauwa­żył. Bra­ku całe­go tomi­ku nie. W sumie dość mi głu­pio wobec czy­tel­ni­ków. Jedy­na myśl, któ­ra przy­szła mi do gło­wy i z któ­rej (jeśli jej gdzieś nie prze­czy­ta­łem) byłem dum­ny to to, że życie jest nie­usta­ją­cą for­mą spro­sto­wa­nia.

Trud­no się z tym nie zgo­dzić! Zda­je się, że to już moja sta­cja. Korzy­sta­jąc z grzecz­no­ścio­wej for­mu­ły w peł­ni świa­do­mie skła­dam życze­nia: do zoba­cze­nia!

O autorach i autorkach

Bohdan Zadura

Ur. w 1945 r. Poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. W latach 2004-2020 redaktor naczelny „Twórczości”, od lat pozostaje związany z „Akcentem” i „Literaturą na Świecie”. Laureat licznych polskich i zagranicznych nagród, w tym: Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2011), Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. H. Skoworody (2014) oraz Nagrody im. C.K. Norwida (2015). W Biurze Literackim w latach 2005–2007 ukazały się jego dzieła zebrane, a w kolejnych latach publikował w oficynie następne premierowe książki, w tym w 2020 roku wybór wierszy Sekcja zabójstw. W 2018 r. został uhonorowany Silesiusem za całokształt twórczości.

Jakub Pszoniak

Urodzony w 1983 r. w Bytomiu. Poeta i grafik, autor książek poetyckich Chyba na pewno (Biuro Literackie 2019), za którą otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką Silesius, Lorem ipsum (Biuro Literackie 2022) oraz Karnister (Biuro Literackie 2024). Tłumacz tomów Głosy Kateriny Michalicyny (Pogranicze 2022), Oddychaj Oleny Stepanenko (Pogranicze 2023) oraz Tryb Switłany Powalajewej (Pogranicze 2024), autor wyboru wierszy Mirona Białoszewskiego Z dnia robię noc (Biuro Literackie 2022).

Powiązania