
Wiersze zebrane, tom 4
nagrania / transPort Literacki Antonina Car Bohdan ZaduraCzytanie z książki Wiersze zebrane, tom 4 z udziałem Bohdana Zadury w ramach festiwalu TransPort Literacki 30. Muzyka Antonina Car.
WięcejRozmowa Jakuba Pszoniaka z Bohdanem Zadurą, towarzysząca premierze książki Bohdana Zadury Wiersze zebrane, tom 4, wydanej w Biurze Literackim 9 czerwca 2025 roku.
Jakub Pszoniak: A cóż to za rumor? Proszę zobaczyć – właśnie do przedziału wszedł czwarty tom „wierszy zebranych”! Dopiero zdążyliśmy poznać się ze Zmianą czasu, a już witamy ją ponownie. Tym razem przyprowadziła ze sobą starych znajomych. Myśli Pan, że przywitają się mówiąc „dzień dobry”?
Bohdan Zadura: Powinny, jeśli to moja trzódka, bo mnie nauczono, że kiedy się wchodzi do jakiegoś niewielkiego pomieszczenia, gdzie są ludzie, to się mówi „dzień dobry”, chyba że to wagon-stodoła (tak w czasach podróży na festiwale w Legnicy czy we Wrocławiu nazywano bezprzedziałowe wagony, jeden dwa, w składzie pociągu). Tak, jak mnie nauczono, że listy – nawet elektroniczne – zaczyna się od słów „Szanowny Panie” albo „Drogi Panie”, albo „Panie Marku” czy „Pani Krystyno” (to zresztą zniuansowane w zależności od wieku, stopnia zażyłości), ale nie od „Witam” czy „Dzień dobry” do kogoś, kogo się osobiście nie zna.
Nie wątpię w kulturę wsiadających książek, ale nie jestem przekonany, czy niosą w sobie nadzieję w ziszczenie się tego grzecznościowo wypowiadanego życzenia.
No tak, paradoksalność tej powitalnej formuły polega na tym, że będąc w istocie życzeniem, ma postać stwierdzenia. I ten dzień na przykład tak naprawdę dobry może być tylko dla jednego pasażera w przedziale, by się trzymać kolejowej metafory, albo nawet i nie. Prawdę mówiąc, te książki opowiadają o dniach nie najlepszych, niespecjalnie dobrych. Z obawy, by nie uznał mnie pan za zatraconego pesymistę, nie chcę powiedzieć, że takich, jakie one najczęściej są. I te książki tego nie zmienią, na pewno nie dla tego w tym przedziale, kto jedzie akurat na pogrzeb. Jednak jeśli ktoś ich posłucha, to może mu się odrobinę poprawi nastrój. Bo humor, nawet czarny, wydaje mi się, poprawia odrobinę nastrój. Być może ktoś poczuje ulgę, że nie jest w swojej reakcji na świat tak samotny, jak sądził, i poczuje coś w rodzaju wspólnoty intelektualnej i emocjonalnej z tymi nowymi pasażerami. Mam jednak świadomość, że to ich dzień dobry może zostać też całkowicie zignorowane. Ktoś tu wpycha się w naszą przestrzeń, będzie zabierał nam powietrze i jeszcze się odzywa. Właściwie to teraz przyszła mi do głowy myśl, która mogłaby być wierszem: Czy wchodząc do przedziału/ z napisem „strefa ciszy”/ wypada czy nie wypada/ powiedzieć „dzień dobry”. Można by dodać mu tytuł „Dylemat kulturalnego człowieka”. Ale to byłby sequel wiersza „Wielokulturowość”, do którego Pan nawiązywał.
Będę się pysznił i opowiadał przy każdej okazji, że nasza rozmowa zaowocowała wierszem! Dobrze, że mamy współpasażerów – gdyby posądzono mnie o mitomanię, wezwę ich na świadków. W jednym z wierszy pisał Pan, że będąc „po raz drugi w życiu w Nowym Jorku, [był Pan] bardziej tym zdziwiony niż wtedy, gdy był tam pierwszy raz.” Miałem podobne wrażenie – wydawało mi się, że to były dwa różne miasta. A co czuje pan po raz kolejny, wchodząc do swoich dawnych książek i spacerując po nich? Czy zdziwił się Pan-czytelnik sobą-poetą sprzed lat? A może któryś z wierszy zaczął dla Pana znaczyć coś zupełnie nowego?
Kiedyś napisałem również, że wiersz powinien się sprawdzać na wszystkich piętrach znaczeń, dalej w to wierzę, mimo że w Nowym Jorku naprawdę byłem tylko raz, jesienią 1981 roku. Te wszystkie kolejne razy w tym mieście to były pobyty we śnie. To właściwie miłe, jeśli czytelnik uznaje autora wiersza za tak wiarygodnego, że wszystkie stwierdzenia w wierszu bierze za literalną prawdę. Pisząc o tych piętrach, wspominałem, że jest taki poziom, do którego dostęp ma tylko autor; to on wie, jak się układa stosunek między Dichtung i Wahrheit. Musiałbym zajrzeć do poematu Nocne życie, ale wydaje mi się, że jest w nim cynk, że opisane w tym utworze zdarzenia rozgrywają się w rzeczywistości onirycznej. To, moje „musiałbym” sprzed chwili świadczy o tym, że spacerowanie po własnych książkach nie należy do moich ulubionych zajęć. Nie wydaje mi się, żebym odkrył przy tym jakieś nowe znaczenia, pewnie – niestety – zdziwiłbym się, jak wiele z tych wierszy zachowuje aktualność, niektóre okazały się złowieszczo prorocze albo wychwytujące zjawiska nie dostatecznie w porę rozpoznane. Czasami zaskakuje mnie, że tłumacze biorą się za jakieś wiersze juwenilne, gdy moja poetyka dopiero się zaczynała kształtować, pisane przez kilkunastolatka i opublikowane w 2005 roku w trzecim tomie wierszy zebranych pod tytułem Ze starych szpargałów. Włączałem wiele z nich jakby wbrew sobie, żeby książka miała porównywalną objętość z dwoma pierwszymi tomami, a tu nadspodziewanie dobrze zniosły hibernację, ktoś je wybiera, nie tylko dlatego, że są łatwiejsze do tłumaczenia niż inne.
Tak, cały utwór jest oczywiście fantasmagoryczny, ale i Nowy Jork sam w sobie jest snem wariata zaśpiewanym przez Lou Reeda, więc ja w prawdziwość Pana snu nie tylko uwierzyłem, ale wierzę nadal. Wspomniał Pan o warstwach utworu. Niech dla dobra czytelnika pozostanie tajemnicą, gdzie dokładnie prawda wiersza nie pokrywa się z prawdą –jak mawiano o filmach w latach 90. – faktów autentycznych. Ciekawy jestem jednak tego podkradania fragmentów rzeczywistości, czasem nieobrobionej, jako tworzywa dla wiersza. Zechciałby Pan opowiedzieć o roli takich przechwyceń z codzienności w Pana twórczości? Przechwyceń z rozmów, ale też z mediów, reklamowych e‑maili. Kiedy Pan wie, że alchemia zadziałała i taki strzęp rzeczywistości stał się wierszem?
Mechanizm jest pewnie asocjacyjny: żeby w grę wchodziło skojarzenie muszą być obecne przynajmniej dwa elementy, w przypadku słów co najmniej dwa ich znaczenia. Jeśli w życiu epitet „dwuznaczny” jest raczej pejoratywny, to w wierszu dwuznaczność czy wieloznaczność w moim przekonaniu jest zaletą. Słucham wiadomości o akcji pacyfikacyjnej w Gazie, mowa w niej o zabitych i rannych dzieciach i nagle uświadamiam sobie, że Gaza i gaza brzmią tak samo. Potem jest ciąg skojarzeń; gaza, bandaże, polietylenowy worek. Żadnego sentymentalizmu w tym nie ma, żadnego irytującego mnie banału typu „niewinne kobiety i dzieci”. Przywołam podobny wiersz, nawiązujący do podobnych wydarzeń w innej części świata – „Cień dziecka” – tu punktem wyjścia, oprócz informacji o ofiarach ataku na Kijów, był rym, tak to nazwijmy słów „dzień” i „cień”, z których pierwsze jest nacechowane pozytywnie, to ta jasna strona doby, drugie zaś negatywnie, by wspomnieć choćby „blaski i cienie”, „był cieniem samego siebie” albo początek wiersza „Bema pamięci rapsod żałobny”: „Dokąd, cieniu, odjeżdżasz…”. Jedno ze znaczeń słowa „cień” to to, co z kogoś, z czegoś zostało. Ale gdyby ten wiersz nosił tytuł „Śmierć dziecka”, to by nie było tego wiersza. Gdyby to dziecko nie zginęło pierwszego czerwca, też tego wiersza by nie było. Bo on jest też o tej ironii losu, polegającej na czasowej koincydencji.
Tom obejmuje książki z lat 2008 – 2024. Proszę zobaczyć, jak przez ten czas wyrósł ten leżący w naszym przedziale „na różowym kocyku bachor/ który nic nie powie bo jeszcze w ogóle nie mówi/ a poza tym śpi/ ale zajmuje dwa miejsca”. „Wczoraj nagle staje się tak odległe jak nie przymierzając neolit”. Czytam zbiór jako traktat o czasie – obracanie się teraźniejszości w przeszłość wydaje mi się osią książki. Zdecydował się Pan niczego w zawartych książkach i wierszach nie zmieniać. Czy wiersz jest dla Pana dokumentem czasu?
W początkach mojego poezjowania czas był najważniejszym chyba jego przedmiotem. Starałem się go zrozumieć, uchwycić, ba, w romantycznym mierzeniu sił na zamiary nawet pokonać, ale im częściej używałem tego pojęcia, tym bardziej mi się banalizowało, blakło i wymykało, robiło żetonem w jakiejś pustej poetyckiej grze. Moje myślenie o literaturze, czym ona i na co ona komu, w dzieciństwie, bo to była tak wczesna młodość, że to słowo jest uprawnione, kształtowały różne wzniosłe hasła: non omnis moriar, dać świadectwo prawdzie, utrwalić przemijające. Pierwsze szybko wydało mi się tak metaforyczne, że martwe (umierają nie tylko ludzie, ale i cywilizacje, literatura jako taka też nie ma patentu na nieśmiertelność), prawda częściej pewnie może zabić niż ocalić, a to trzecie jakoś się broni, jeśli zmienić tryb dokonany, ocalić na niedokonany: ocalać. Sam się zdziwię, co teraz zrobię. Zacytuję poetę, którego ceniłem, ale który nigdy mnie nie uwiódł:
Piszę – ot! czasem… piszę na Babylon
Do Jeruzalem! – i dochodzą listy –
To zaś mi mniejsza, czy bywam omylon
Albo nie?… piszę pamiętnik artysty –
Ogryzmolony i w siebie pochylon –
Obłędny!… ależ – wielce rzeczywisty!
Nie mam nic przeciwko słowu „artysta”, ale nigdy nie używałem go w odniesieniu do siebie, nigdy też nie przyszłoby mi do głowy pisać pamiętnik, dziennik kiedyś tak. Jednak w odpowiedzi na Pańskie pytanie ta strofa z „Vade-mecum” wydaje mi się bardzo przydatna. Podobnie jak zawołanie, którego nie wymieniłem wcześniej: „odpowiednie dać rzeczy słowo”. To też z Norwida, w którym nigdy nie byłem zakochany, z którym trochę przewrotnie się bawiłem, pisząc gdzieś, nie pamiętam gdzie: „gdy koniec życia szepce do początku: potargam ja cię, a nie – uwydatnię”. Co do zmieniania i poprawiania wierszy. Przywołam głupią anegdotkę, jak to wieczorem rodzice wołają z dworu dzieci, te przybiegają strasznie ubrudzone i ojciec pyta matki: „Myjemy je czy robimy nowe?”. Zawsze hołdowałem raczej temu drugiemu, w początkach pisałem bardzo dużo wierszy, każdy nowy miał być lepszy, ale wkrótce po napisaniu mnie rozczarowywał. Próby poprawiania na ogół kończyły się fiaskiem. Więc te z defektem raczej odrzucałem. Jeśli defekt był minimalny, akceptowałem go. W pierwszej części „Małych muzeów” jest nieproszony rym „garnkach” – „jarmarkach”, jeden jedyny w całym poemacie, jak Piłat w Credo. Łamałem sobie na tym rymie język, starając się go jakoś ukryć w głośnym czytaniu. Niedawno usłyszałem ten kawałek w wykonaniu uczennicy liceum, które skończyłem w 1962 roku, i poradziła sobie z tym rymem brawurowo.
Dokument czasu? Post factum może tak. Dokumentem czasu intencjonalnie miała być dla mnie „Cisza”. Cała reszta w mojej optyce raczej składa się na ten fragmentaryczny „pamiętnik artysty”, łączący to, co osobiste, z tym, co społeczne, zbiorowe, czasem pokoleniowe. Dla dziecka z różowego kocyka gil jest gilem, smarkiem wiszącym u nosa, ewentualnie ptakiem większym od wróbla i pięknie ubarwionym.
Bachor z różowego kocyka ma dziś co najmniej 15 lat. Za dwa lata być może będzie już mógł głosować. Nie wykluczone, że – jak w jednym z okołowyborczych wierszy – zacznie „zaciskać zęby i iść do lokalu/ i tak (…) mniej więcej co cztery lata”. Ten wiersz podczas tłumaczenia na białoruski doczekał się zaskakującej i tyleż zabawnej, co gorzkiej anegdoty. Zechciałby Pan ją opowiedzieć?
Zacznę od ogólnej dygresji – to bardzo miłe być tłumaczonym na języki, jeśli się jeszcze nie było. Mój pierwszy przetłumaczony wiersz ukazał się w Nowym Sadzie w 1976 bodaj roku, to był „Testament Odysa”. Dowiedziałem się o tym z opóźnieniem z jakiejś bibliografii, do dzisiaj nie widziałem tego przekładu. Potem było i bardziej przyjemnie, kiedy ukazywały się wybory po węgiersku, ukraińsku i białorusku, całkiem zabawnie, gdy we francuskim piśmie „Poesie” ukazały się pod moim nazwiskiem cztery wiersze z tomu Prześwietlone zdjęcia – dwa zidentyfikowałem, dwóch nie mogłem. Najpierw składałem to na karb mojej nieznajomości francuskiego, potem odkryłem, że to moje przekłady wierszy Otto Orbana, które dopełniały ten tomik. Bywało też zupełnie niemiło przy przekładach na rumuński, którego też nie znam, ale wydało mi się mało prawdopodobne, żeby po rumuńsku Polineik, brat Antygony nazywał się Polinezi, podobnie trudno było przy przekładach na rosyjski, gdzie tłumacz (ani Tania Izotowa, ani Igor Biełow) najpierw sprawiał wrażenie, że zupełnie nie rozumie, o co w tłumaczonych wierszach chodzi. W jednym i drugim przypadku byliśmy w kontakcie e‑mailowym i jakoś udało się to wyprostować. Ale wtedy strawestowałem sobie powiedzenie „bodajbyś cudze dzieci uczył” na „bodajby twoje wiersze tłumaczono na języki obce”, może z wyjątkiem takich jak chiński. Przygoda, na opowiedzenie której mnie Pan namawia, była rzeczywiście zaskakująca i w swojej widzialnej warstwie śmieszna, choć można doszukiwać się w niej drugiego dna. Andrej Chadanowicz, znakomity tłumacz, świetnie znający polski – skądinąd też wybitny poeta – robił wybór moich wierszy Trumny z Ikei i pokazał mi przekłady, które miały do tego wyboru wejść. Nie znam w połowie tak białoruskiego, jak on polski, ale potrafię czytać ze zrozumieniem. I w wierszu o wyborach, zaczynającym się od słów: „raz na cztery lata zaciska zęby i idzie do lokalu” czytam: „raz na cztery lata zaciska zęby i idzie się napić”. Na Białorusi wybory odbywają się co pięć lat, więc ten początek wiersza nie wprowadził go na właściwą ścieżkę, lokal skojarzył mu się z lokalem gastronomicznym i wiersz odczytał jako wiersz o domowych niesnaskach, o facecie, który nie mogąc znieść przemocowej zrzędzącej żony, co jakiś czas musi odreagować i upić się w knajpie. Może w grę wchodziło tu wyparcie, idealizowanie polskiej demokracji w porównaniu z nieistniejąca białoruską? Nie wiem. Pośmialiśmy się obydwaj szczerze, Andrej poprawił przekład, ale w końcu nie włączył tego wiersza do książki.
Przywołuję tę historię nie przez przypadek. Jest Pan nie tylko znakomitym tłumaczem, ale i ambasadorem sprawy Białorusi i Ukrainy. O Białorusi mówił Pan podczas ostatniego TransPortu. Temat obu krajów i obu narodów pojawia się w tomie wielokrotnie, czasem – jak na przykład w wierszu „Limited Edition” – splatając się z Pana osobistą sytuacją. Nie chcę jednak dopytywać o prywatne kwestie. Zastanawiam się, na ile Pana doświadczenie tłumacza z ukraińskiego i białoruskiego wpływa na Pański sposób pisania. Czy jest coś, co z ich tradycji literackiej lub dykcji wyrosłych z tych tradycji, przejął Pan jako poeta?
Myślę, że w naturalny sposób do mojej poezji weszły – co Pan zauważył – motywy i wątki ukraińskie i białoruskie, wzbogacając ją, że użyję tego podniośle wartościującego określenia. To jest ta sfera oddziaływania pośredniego, bo bezpośrednio wpływało to na moje życie: nowe znajomości, przyjaźnie, podróże, krajobrazy, miasta, lektury, potrawy, napoje etc. Nie znalazło to takiej kulminacji, jak swego czasu fascynacja Węgrami w tomie Prześwietlone zdjęcia, który nie zawdzięcza swego artystycznego kształtu poetyce tłumaczonych przeze mnie poetów węgierskich, a wiele ma z dykcji wierszy Ashbery’ego, którego tłumaczyłem dwie chwile wcześniej. Ci tłumaczeni przeze mnie poeci, którzy wywarli wpływ na moje pisanie, to wcześniej byli Tony Harrison i D.J. Enright. Z polskich Białoszewski, Grochowiak, Jarosław Marek Rymkiewicz – wymienię paru z okresu młodości. W tym zestawie nie ma Białorusina ani Ukraińca. Żaden z nich nie otwierał mi jakiejś wcześniej nie przeczuwanej przeze mnie ścieżki poetyckiej, wyprowadzającej na nieznane mi tereny. Zupełnie nieskromnie myślę, że można by się było zastanawiać nad moim wpływem na poezję ukraińską (w jednym z późnych wierszy klasyk Dmytro Pawłyczko, starszy ode mnie o szesnaście lat, nazwał mnie swoim nauczycielem), ale bezpieczniej ograniczyć się do poczucia wspólnoty: bliska mi była poetyka – i w pewnym sensie droga poetycka – od klasycznych rymowanych wierszy, przez długie wolne wiersze narracyjne, wykorzystujące idiom konwersacyjny, do epigramatów – Andrija Bondara, otwartość na świat bliższy i dalszy Wasyla Machny, z Białorusinów czułem zawsze poetyckiego kumpla we wspomnianym Chadanowiczu, a kogoś w rodzaju poetyckiego brata odkryłem w Uładimirze Arłouie. Pana pytanie dotyczyło wpływu, jaki na mnie wywarli tłumaczeni poeci i poetki. Gdyby to było pytanie, kogo z nich cenię, odpowiedź byłaby jeszcze krótsza: nie tłumaczyłem nikogo, kogo bym nie cenił i nie lubił. Muszę mieć eklektyczny gust, bo oni bywali – bywają – bardzo różni.
Nie uda nam się umknąć przed tematem wyborów. Zmiana czasu – książka zamykająca tom – ukazała się rok po 15 października (czy, jak chcą tęskniący za opisanym w niej okresem, 13 grudnia). Rozmawiamy pomiędzy pierwszą i drugą turą wyborów prezydenckich. Być może znów przed nami zmiana czasu. Jesteśmy w sytuacji bohatera wiersza Jerzego Jarniewicza, który już na zawsze nie wie, kto zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych. My – bohaterowie majowej rozmowy – też na zawsze będziemy uwięzieni w analogicznej sytuacji. Państwo, czytając naszą rozmowę, wiedzą, nawet my czytający naszą rozmowę będziemy wiedzieć. Ale my teraz rozmawiający nie. Niby maj, a czas może mienić się na zimowy. Publikacja naszej rozmowy będzie miała miejsce w przeddzień rocznicy pierwszych wyborów. Jak Pan wspomina tamten dzień?
Czwarty czerwca 1989. Głosowałem w Puławach koło szóstej wieczorem. Trzeciego, w sobotę, w Warszawie w Dolince Służewieckiej córka mojej ciotecznej siostry brała ślub. Kościół był w budowie, młoda para to byli oazowcy, wiązał ich stułą niewiele od nich starszy ksiądz z długimi włosami, tacę zbierał do mieszka, miała być dla nowożeńców, ciekawostką była dla mnie gitara – tego typu muzyka to była wówczas w kościele nowość. Nowością też było dla mnie wesele: bezalkoholowe, a i nie paliło się na sali bankietowej, trzeba było na papierosa wychodzić na dwór. Pamiętam, że noc była chłodna, jak teraz te majowe. Dotrwaliśmy do rana, zatrzymaliśmy się w mieszkaniu panny młodej. Wsiedliśmy potem w pociąg i pojechaliśmy, żeby zdążyć przed zamknięciem lokalu wyborczego. W powietrzu czuło się święto, obawę, ale jednak nadzieję. Szedłem na tamte wybory, nie zaciskając zębów.
Wie pan, ja właściwie od polityków oczekuję niewiele – żeby nie krzyczeli, żeby nie krzyczeli na mnie, nawet dzieci nie lubią, jak się na nie krzyczy – co dopiero osiemdziesięciolatkowie. Kiedy polityk krzyczy, natychmiast przypominają mi się stare kroniki filmowe z Mussolinim i Hitlerem. Gomułka też pokrzykiwał, ale to było jednocześnie jęczenie. Gdyby, nie daj Boże, wybrano takiego, co ma mocniejszy głos nawet od obecnego panującego, to, jak się nie modlę, zacząłbym się modlić, żeby ogłuchnąć. Ta straszliwa maniera z bokserskich gal, gdzie spiker przeciąga niemiłosiernie sylaby imion i nazwisk bokserów, ta maniera już się zaczyna przenosić na korty tenisowe podczas ceremonii dekoracji zwycięzcy.
Wspomniał Pan, że dla naszego niemal dorosłego bachora żartobliwy wiersz „Gil jest tym, co zostało po utarciu nosa Geremkowi” jest już zupełnie nieczytelny. Bo kto dziś pamięta Mieczysława Gila? W Zmianie czasu poświęca Pan jednak uwagę Piotrowi Glińskiemu i Przemysłowi Czarnkowi. Wielkich obecnych z „Kwiatów polskich” nie sposób nawet wymienić inaczej, niż cytując cały wiersz. Jest mi trochę niezręcznie życzyć autorowi, aby jego wiersze stały się niezrozumiałe, ale podejrzewam, że i Pan by się nie obraził, gdyby bohaterowie tych wierszy dali o sobie zapomnieć. A może się mylę i chciałby Pan zachować ich w pamięci czytelników po wsze czasy?
Dość często przychodziło mi do głowy, że to nie jest sprawiedliwe, że ja się starzeję szybciej niż wiele moich wierszy. Bardzo bym chciał, żeby one traciły aktualność i nawet, kiedy bywały okresy, że wydawało się to prawdopodobne, to potem jednak szybko ją odzyskiwały. W dawnych czasach zachowywałem sobie stronę „Trybuny Ludu” ze zdjęciami członków nowo wybranego Politbiura; te gazety się nie zachowały i większość nazwisk też wyparowała z mojej pamięci. „Kwiaty polskie” to jakby taki ekwiwalent, lista tych, których najbardziej nie mogłem słuchać i oglądać. Społeczna rola poezji nie jest taka mocna, żeby ten wiersz miał jakieś znaczenie. Jednak zbiorowość nie powinna odznaczać się krótką pamięcią. Co do tej gry słownej, która Pan przywołał, to wiem, że zabawa nazwiskami nie uchodzi – również w moich własnych oczach – za szczególnie wykwintną rozrywkę, ale tutaj chodziło mi o pokazanie, jak słabszy pieniądz wypiera silniejszy, polityk niewątpliwie dużego formatu zostaje zastąpiony na stanowisku przewodniczącego Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego przez zapewne jakoś tam zasłużonego działacza związkowego, ale właśnie – co jego nazwisko dzisiaj mówi przeciętnemu Polakowi? Tu gryzę się z język, bo bardzo jest prawdopodobne, że takiemu Polakowi nazwisko Geremek też nic nie mówi. W tej onomastyce, która tu i ówdzie dochodziła do głosu w poemacie „Cisza”, też jest jakaś ironia losu: prokurator generalny w stanie wojennym nazywał się Rusek, a książkę o prawie stanu wojennego napisał ktoś o nazwisku Prusak.
A człowiek, który dowodził pacyfikacją Kopalni Wujek, nazywał się Gruba. „Gruba” to po śląsku kopalnia… Skoro znów zawędrowaliśmy do przeszłości: w archiwum Biura Literackiego jest ponoć ukryty usmażony przez Pana w zeszłym wieku naleśnik, pukiel włosów Krzysztofa Jaworskiego i ostatni, bardzo dziś już posiwiały, radziecki żołnierz z legnickich koszar. Mnie jednak bardziej interesuje, co się znajduje w Pańskim archiwum. Dlaczego nie zdecydował się Pan na włączenie rozproszonych wierszy do tomu dzieł zebranych? Intuicja podpowiada mi, że od 2008 musiało się ich sporo zebrać.
Tutaj pana zaskoczę. Jeśli przez wiersze rozproszone rozumiemy wiersze drukowane w prasie, które nie weszły potem do poszczególnych tomików, to od 2008 roku ja takich nie mam. Co innego inedita – w ogóle nigdzie niepublikowane; takich może kilka by się znalazło, ale one były strasznie marne. Mogłyby konkurować z rymowanką kandydata na prezydenta, który w poważnej debacie zadowolony z siebie rzucił: „To się, panie Rafale, nie mieści w pale”. A mówiąc o sobie i konkurencie użył zaimka „oboje”. Odważne, jak dla kogoś kto uważa, że istnieją tylko dwie pucie: on jest kobietą? Z tych niepublikowanych rzeczy mam gdzieś w otchłani komputera ze dwadzieścia limeryków, pewnie wystarczająco zabawnych i nieprzyzwoitych, ale to tylko zabawa.
Mimo wagi problemów zebranych w książce częściej niż na przykład wybory pojawia się wódka. Przez kolejne tomy przeplata się ekscytacja kibica sportowego. Jest nawet czekolada! Wychodzi na to, że w Pana wierszach ostatecznie chyba z obowiązkiem i ciężarem zwycięża radość życia?
Och, wódka jednak częściej mi towarzyszyła w życiu niż wybory. Swego czasu to był stały element moich spotkań z Henrykiem Berezą. Ciepła, bo przez wiele lat Henryk nie miał lodówki. Alkohol też był elementem polsko-ukraińskim. Ale nie byłem uzależniony. W przeciwieństwie do papierosów nie stymulował pisania. Po piwie czy na kacu nie byłbym w stanie napisać niczego. Ani recenzji, ani wiersza. Ostatnio mocne alkohole sobie odpuściłem, wino od czasu do czasu, proszę bardzo. Czekolada – lubiłem się nią obżerać, zwłaszcza mleczną i białą. W dzieciństwie białej nie było. Od roku mniej więcej powinienem mieć na to szlaban. Lubię słodkie i lubię ostre. Lubię sport, chociaż nie lubię boksu i podnoszenia ciężarów i wszystkiego, co za sport od niedawna zaczęło uchodzić, mieszanych sztuk walki. Nie cierpię opraw bokserskich walk, tych roznegliżowanych hostess towarzyszących w drodze na ring zawodnikom, tych muszek sędziów, sorry, arbitrów, tych pasów mistrzowskich równie ślicznych niezależnie od organizacji, która je przyznaje… Lubię nawet oglądać żużel w telewizji, choć wieńce laurowe w tej dyscyplinie sportu bywają kiczowate. Lubię rośliny i lubię zwierzęta, choć nigdy nie miałem ani psa, ani kota. Może dlatego nie miałem, że je lubię, a one żyją krócej niż ludzie. Chyba Pana konkluzja jest słuszna. Mam wrażenie, że generalnie lubię ludzi (z małymi wyjątkami). I mam pewne podejrzenia, że ludzie mnie lubią (z małymi wyjątkami). Jeśli to wystarczy, żeby mówić o radości życia, to Pana konkluzja jest słuszna.
Na koniec chciałbym zadać „trudne pytanie które ułożyłem sobie już wchodząc do tego przedziału”. W otwierającym wierszu pisze pan, że „ktoś dla kogo/ niespełna i niemal to synonimy/ może darować sobie/ czytanie moich wierszy ”. Tom, o którym rozmawiamy, powinniśmy nazywać wierszami niemal zebranymi z ostatnich 16 lat. Brakuje jednej książki. Czy chciał Pan, byśmy sobie darowali czytanie Po szkodzie?
Nie, nie chciałem, to taka dziwna historia, której nie ma jak wytłumaczyć. Są czynności pomyłkowe, do interpretacji których przydatne mogą być teorie Freuda, ale trzeba by tu uwzględnić podświadomość nie jednej osoby, a co najmniej dwóch – autora i Wydawcy, przy czym ten drugi to kategoria obejmująca więcej niż jedną osobę. Przecież niemożliwe, żeby nasza podświadomość działała na podobnych falach i doszło do wyparcia. Tom Po szkodzie został sflekowany co prawda w jakiejś recenzji, ale nie jestem pensjonarką poetycką, żeby z tego powodu się płonić, wstydzić i ukrywać tę książkę jak piegi czy nawet zeza. Zabierać zabawki i udawać, że ich nie było. Jeśli traktować moją poezję tak, jak to zasugerowałem jakiś czas temu, to to dość ważna kartka z tego „pamiętnika artysty”. W pożarze drukarni w Inowrocławiu spłonął niedawno cały nakład Robinsona Cruzoe, moja książka była drukowana gdzie indziej i gotowa trochę wcześniej. Znowu jakaś ironia losu. Stało się. Nawet nie mogę mieć do nikogo pretensji – sam przeczytałem te wiersze uważnie przed drukiem. Ale czytałem „na literówki”, brak wersu bym zauważył. Braku całego tomiku nie. W sumie dość mi głupio wobec czytelników. Jedyna myśl, która przyszła mi do głowy i z której (jeśli jej gdzieś nie przeczytałem) byłem dumny to to, że życie jest nieustającą formą sprostowania.
Trudno się z tym nie zgodzić! Zdaje się, że to już moja stacja. Korzystając z grzecznościowej formuły w pełni świadomie składam życzenia: do zobaczenia!
Ur. w 1945 r. Poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. W latach 2004-2020 redaktor naczelny „Twórczości”, od lat pozostaje związany z „Akcentem” i „Literaturą na Świecie”. Laureat licznych polskich i zagranicznych nagród, w tym: Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2011), Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. H. Skoworody (2014) oraz Nagrody im. C.K. Norwida (2015). W Biurze Literackim w latach 2005–2007 ukazały się jego dzieła zebrane, a w kolejnych latach publikował w oficynie następne premierowe książki, w tym w 2020 roku wybór wierszy Sekcja zabójstw. W 2018 r. został uhonorowany Silesiusem za całokształt twórczości.
Urodzony w 1983 r. w Bytomiu. Poeta i grafik, autor książek poetyckich Chyba na pewno (Biuro Literackie 2019), za którą otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką Silesius, Lorem ipsum (Biuro Literackie 2022) oraz Karnister (Biuro Literackie 2024). Tłumacz tomów Głosy Kateriny Michalicyny (Pogranicze 2022), Oddychaj Oleny Stepanenko (Pogranicze 2023) oraz Tryb Switłany Powalajewej (Pogranicze 2024), autor wyboru wierszy Mirona Białoszewskiego Z dnia robię noc (Biuro Literackie 2022).