„Na brzegu dziecięcego pokoju siadłam i płakałam” – takie motto chciałam umieścić w jednym z wierszy, który ostatecznie nie wszedł do „Piratów dobrej roboty”. Ale biblijna fraza, niesiona skocznym rytmem piosenki Boney M, odwróciła mi łzawą falę na inną: „Na brzegu dziecięcego pokoju siadłam i pisałam”. Szepnę Wam o tym, jak chcecie, dwa słowa. O piraceniu pisania pod własną banderą.
*
– Piszesz coś teraz? Kiedy nowa książka?
– Właśnie skończyłam. Wyjdzie w październiku.
– O, super!
– „Piraci dobrej roboty”. Z wierszami dla dzieci.
– Dla dzieci? Hmm, aha, pff…
Hmm, aha, pff – nie, to nie odgłos Tuwimowskiej lokomotywy, tylko typowa reakcja kolegów i koleżanek po klawiaturze na moje zboczenie z toru „prawdziwej literatury” i „fatalny” skręt ku tej dziecięcej. Ile takich dialogów wymieniłam w ostatnich miesiącach? Sporo. Wystarczająco wiele, żebym zaczęła zastanawiać się nad rzekomą „gorszością” literatury dla dzieci. Pociąg dudnił po torach small-talków dystychami z „debiutu w internecie” Podgórnik: „na ogół gdy w małżeństwo wstępują poeci/ kończą karierę pisząc książeczki dla dzieci”, i dalej, tak to to, i gna coraz prędzej: „spłodzenie dziecka dla pisarza jest twórczą podnietą/ pod warunkiem że pisarz ten nie jest kobietą”. Wreszcie zamiast cieszyć się nową książką, zaczęłam się martwić, czy ten piąty poetycki wagonik nie dowiózł mnie właśnie do końcowej stacji.
*
Tu brzegi Babilonu, tu wysiadka na krańcówce. Tu moje próby pisania o pirackiej robocie przy pracowitej domowej sobocie. A było tych prac chyba ze czterdzieści; nie wiem, czy choć jedną więcej dzień by zmieścił.
Od rana zajmowałam się krzątaniem i odwlekaniem. Szykowaniem śniadań i kolacji, obieraniem, siekaniem, doprawianiem, panierowaniem, gotowaniem, odlewaniem, smażeniem, nakładaniem, wydzielaniem łakoci i ograniczaniem, pieczeniem i lukrowaniem, nastawianiem pralki i zmywarki oraz ich opróżnianiem (wszystko po czterokroć), wieszaniem i składaniem prania, sortowaniem dziecięcych ubrań, zabawek i pościeli, odprowadzaniem i spacerowaniem, robieniem zakupów i ich wnoszeniem, wycieraniem rozlanego, zakurzonego i zasmarkanego, wysadzaniem na nocnik i przebieraniem, włączaniem bajek tudzież ich wyłączaniem, podnoszeniem rozrzuconego i nasypywaniem do pustego, podziwianiem wykreowanego i korygowaniem błędnego, pomaganiem i poganianiem, ustawianiem, budowaniem oraz rozwalaniem, wysłuchiwaniem i ignorowaniem, przytulaniem, rozdzielaniem, myciem, spłukiwaniem, czesaniem, do łóżek zaganianiem, usypianiem. Przez cały dzień – pisania odwlekaniem.
Siostry w odwlekaniu znajduję w wielu z Was – i nie pierwszy raz o tym współdzielonym losie piszę. Jedną z nas wpuściłam też na fale „Piratów dobrej roboty”. Moja bohaterka – manatka z „bajki o zwlekaniu” – pragnie opuścić ciepłe wody Florydy i udać się w podróż do przyjaciółki foki znad Bałtyku. Wybiera się tam jak sójka Brzechwy i podobnie jak ona raczej nigdy na miejsce nie dociera. Dla wielu z nas takim Bałtykiem (albo odległym od wód Babilonu Syjonem) jest pisanie. I nie chodzi o stereotypowe artystowskie przeniesienie: „kołyska twego dziecka jest grobem twojej twórczości”, tylko o to, że kobiety w ogóle – niekoniecznie matki-manatki – mają problem, by zakrzątanie o cudze życia odsunąć choć na chwilę na rzecz własnej kreatywności.
A mogłaby manatka uczyć się od innego bohatera mojej książki – „lewka skaczącego po levelach” (tak jak ja uczę się od dzieci grających w Minecrafta) – umiejętności oddzielania tego, co się robi na survivalu, od tego, czego można dokonać na creativie. Bez chwilowej choćby rezygnacji z troski o cudze „lajfy” kobieta nigdy nie wejdzie w tryb beztroski, który – jako rzecze psychoanaliza – jest konieczny do tego, by stać się artystą. Artystą, czyli dzieckiem: narcystycznym, pogrążonym w fantazjowaniu, przedłużającym sobie dzieciństwo dzięki zabawie własnym dziełem artystycznym.
Tako rzecze psychoanaliza, nie mówi jednak niczego o tej, która jednocześnie chce zabawiać dzieci i zabawiać się w pisanie, która pragnie pozostać dzieckiem i dzieci na świat wydawać, a do tego – cóż za narcyzm w tej masochistce! – nie rezygnować z wydawania książek. A raczej, owszem, psychoanalitycy mówią o niej – o matce – ale najczęściej obwiniająco i besztająco, wykluczając możliwość łączenia ze sobą sfery kobiecej troski i twórczości literackiej. Pewnie najostrzej wyraziła to uczennica Freuda Helene Deutsch zdaniem: „Mothers don’t write, they are written” („Matki nie piszą, one są pisane”).
Tyle psychoanaliza, przynajmniej ta źródłowa, spod znaku ojca i syna, bo na szczęście przepisały ją na rzecz matek i córek autorki feministyczne (by wspomnieć choćby Luce Irigaray czy Hélène Cixous). Ja zresztą również próbowałam zdekonstruować tę krzywdzącą alternatywę: „albo rodzisz, albo tworzysz” w kilku własnych esejach i wierszach, więc nie będę tu dalej uprawiać psychoanalitycznych rozkmin. Zamiast marudzenia o Freudzie („freudzenia”?) miało być o piraceniu, a zatem – ahoj, do roboty!
*
Piractwo to – jak definiuje mój siedmiolatek – „złodziejstwo skarbów”. Piraci przejmują wszelaką cudzą własność: czy to statek obcej załogi, czy własność intelektualną w internecie, czy wreszcie niewłaściwy pas na drodze szybkiego ruchu. A co robi pirat, który jest pisarzem? Kradnie cudze pomysły lub nawet całe teksty? To raczej plagiator. Przejmuje języki innych autorów? To parodysta, postmodernista, zręczny stylista. A jeśli piracką banderę wywiesza poetka – to co, mój synu złotousty, to co?
Piraceniem skarbów językowych zajmuję się – przyznaję – od zawsze. Cała moja poezja wzięła się z podsłuchów, przejęzyczeń, nieporozumień. Od ponad dekady osobami pokrzywdzonymi w tym korsarskim procederze są nie tylko dorośli (dalsi i bliscy znajomi, przypadkowi pasażerowie w środkach komunikacji, wreszcie – inspirująca pisarska brać, od której jeno brać i brać), lecz także moje dzieci. Skrzętnie spisuję ich językowe olśnienia i wynalazki (o których nawet nie wiedzą, jak bardzo są nowatorskie!), a później bezkarnie używam ich w wierszach. Do tej pory rabowałam pacholęce frazy i składowałam je na łajbie poezji dla dorosłych, teraz wreszcie – w piątym tomie poetyckim – płynę katamaranem rymów z dziecięcą załogą.
Jednak tytułowe piracenie pisania to nie tylko twórcze przywłaszczanie cudzych tezaurusów. Dla poetki, zwłaszcza poetki-matki, już samo pisanie jest aktem – z patriarchalnego punktu widzenia – rabunkowym. Ona przecież podstępnie wykrada czas na kreację z twierdzy codziennego survivalu (vide: opis matczynej soboty), ona dzień w dzień od nowa dokonuje abordażu „własnego pokoju” („swojego cichego miejsca”, jak przed momentem syn nazwał mój kuchenny kącik do pisania), ona nieustannie obwinia się o to (co już wcale nie jest tak chojracko pirackie), że kolejna linijka własnego tekstu to zarazem linijka wykrzywionej w płaczu dziecięcej buzi, „bo mama znowu pracuje i nie ma czasu się ze mną pobawić”.
O wydzieraniu z lepkich dziecięcych łapek czasu dla siebie piszę w kilku miejscach książki „Piraci dobrej roboty”. Najdotkliwiej zapewne w wierszu „Zajęczanka”, gdzie dorośli i dzieci wzajemnie opędzają się od siebie magicznymi słowami „zaraz” i „za chwilę”, nie zauważając, że zaczynają blaknąć i maleć w „zajęciach, co prowadzą do zniknięcia”. Dla rodzica takim zajęciem jest praca, którą czasem bywa twórczość artystyczna, dziecko z kolei – podobnie jak „lewek łażący po levelach” – znika w ekranach: tabletów, komórek, komputerów.
Ale, ale, żeby nie smęcić morałem (nie ma go także w bajce o grającym lewku) – warto się z tej pułapki wywinąć sposobem pirackim. Efektem takiego fortelu są właśnie „Piraci dobrej roboty”. Zmęczona wieloletnimi „wrogimi przejęciami” czasu i uwagi, których to rabunków dokonywaliśmy bezlitośnie na sobie nawzajem – ja na jedenastoletniej Marysi, siedmioletnim Janku, pięcioletniej Adze i dwuletnim Józiu, oni zaś na mnie – pomyślałam, że może warto zaprosić tę żywiołową bandę na statek, którym dotąd płynęłam („stara matka i morze”) pod własną banderą, całkiem sama.
Zaprosiłam – i wsiedli. Dali się namówić na współpisanie. Czasem ja byłam przy sterze, czasem któreś z nich. Raz szorowała pokład matka-kapitanka, raz jeden czy drugi siuś-majtek. Zamiast wydzierać sobie skrawki czasu – wydziergaliśmy korsarską banderę ze wspólnych emocji, przeżyć i pomysłów. W pewnym momencie dołączyła do nas ilustratorka Marianna Sztyma, którą zgodnie uznaliśmy za najlepszą pod słońcem „ożywicielkę” stworów z naszej pisarskiej arki: bojaków, morskiego konia, manatki, Wieloryba-Niedoryba, wychuchola, hieny Ireny itd.
Teraz pozostaje nam zaprosić na pokład osoby, które są skłonne podjąć trudne pirackie wyzwanie – czytanie. Dzięki dialogom napędzanym refrenem „hmm, aha, pff” wiem, że i tym zaproszeniem dokonuję jako autorka „wrogiego przejęcia” odbiorczych przyzwyczajeń. Książką dla dzieci ukradłam samej sobie – a zapewne także tym z Was, którzy czekaliście na mój nowy „dorosły” zbiór wierszy czy esejów – przynajmniej dwa lata autorskiego życia. Zdobyłam się na pisarski psikus, a jednak nie uważam „Piratów dobrej roboty” za słabostkę, odskocznię od „dojrzalszych” zatrudnień czy odwlekanie „poważnego” pisania. „Piraci” – choć współrealizowani załogowo, a może właśnie dzięki temu – są MOJĄ pisarską potrzebą, równie ważną (i odważną) jak wszystkie inne. Nawet jeśli śmieszną, to śmiechem hieny Ireny, która odmawia udziału w zbiorowym chichocie do czasu, gdy „radość będzie szczera, nie szczerzona”, i tymże zdaniem zamyka karty „Piratów”. Albo „śmiechem Meduzy” Hélène Cixous – feministycznej piratki, która przejęła na rzecz kobiet mizoginiczną łajbę psychoanalizy, a w której wykładzie miałam okazję uczestniczyć już w trakcie wymyślania wierszy do książki. Niech słowa Cixous – przekonanej o tym, że kobiety aby pisać, muszą kraść: swój czas, własny głos, osobistą niezależność – będą pocieszeniem dla spętanej „lękiem przed wypływem” (bo taka jest kobieca wersja męskiego „lęku przed wpływem”) manatki. Kto wie, może wreszcie dopłynie do chłodnych wód, w których ja sama wypływałam „Piratów” – nad Bałtyk?
„Ach! Więc oto jej morze, powie mi on, który podstawia mi swój basenik pełen fallicznej i mamusinej wody, od której nie może się uwolnić. Ale oto nasze morza staną się tym, czym je zrobimy, rybne lub nie, ciemne lub przejrzyste, czerwone lub czarne, w przypływie lub odpływie, wąskie lub bezbrzeżne, to my same dla siebie jesteśmy morzem, piaskiem, koralem, algami, plażami, pływaczkami, przypływami, dziećmi, falami” (H. Cixous, „Śmiech Meduzy”, tłum. A. Nasiłowska).
