Jak długo pisałaś Powlekać rosnące? Pytam, bo tylko pod jednym szkicem znalazłam daty powstawania. Jestem ciekawa, czy ta książka wynika z zamierzonego wcześniej, planowanego projektu? Czy raczej ułożyła się z tego, co Cię nachodziło, samo się jakoś dopraszało o uwagę?
Wyraźne datowanie jest rzeczywiście jedno (plus data pod przedostatnim szkicem, będąca datą ukończenia książki), ale drobne wskazówki są rozsiane także w innych tekstach. Z grubsza biorąc, mogę powiedzieć, że ta książka to zapis prawie dekady z mojego (a stopniowo: coraz mniej mojego) życia. Pierwszy szkic powstał gdzieś około 2004/2005 roku, zanim zaszłam w pierwszą ciążę (chociaż jest już chyba jej przeczuciem albo tęsknotą za nią), a ostatni ukończyłam nie dalej niż w październiku tego roku, jako stateczna mama trójki pacholąt (siedmioipółlatki, trzylatka i roczniaczki).
Datowanie według ciąż czy porodów jest, jak wiesz, bardzo istotne dla tej książki. Czy była ona jakimś planowanym projektem? Na pewno nie, tak samo, jak nie jest planowanym projektem mające się narodzić życie. Pierwsze chronologicznie eseje – czyli te, w których określam siebie jeszcze w sposób zdystansowany, trzecioosobowy, pseudonimujący Joannę Mueller w Epifanię z Maligno – pisałam dawno temu na marginesie doktoratu, jako odskocznię od tamtego jałowego, naukowego, dalekiego ode mnie samej języka. Wraz z kolejnymi prywatnymi doświadczeniami, coraz mocniej zakorzeniającymi się w macierzyństwie, rosło we mnie przekonanie, że warto o tym napisać. Już nie tylko opisać to w wierszach, chociaż sporo w moich tomikach (drugim i trzecim) wątków matczynych, ale właśnie w tej dziwnej, pogranicznej formie, rozciągniętej między autobiografią a eseistyką, która w ciągu tych dziesięciu lat stawała się dla mnie coraz ciekawsza, najbliższa sercu, rozumowi, ciału i klawiaturze.
Opatrujesz Powlekać rosnące podtytułem „apokryfy prenatalne”. I rzeczywiście, na przykład Twoje lektury obrazów są często i chętnie apokryficzne w stosunku do kanonicznych odczytań. Chciałam jednak zapytać, czy o większej opowieści, która wyłania się z Twojej książki, myślisz jak o apokryfie? Apokryfie do czego?
Może jest to apokryf do mnie samej, którą mogłabym być, gdybym wpisała się w kanoniczną wizję siebie sprzed lat? W tej książce już od inicjalnego szkicu widać pęknięcie – Epifania z Maligno jeszcze chce odciąć się od swojej emocjonalności, cielesności, kobiecości, ale już jej się to przestaje udawać. Teraz raczej udaje niewzruszony materiał na naukowca, niż nim naprawdę jest. Przypomina Alegorię Nauki z obrazu Giovanniego Serodine – niby obwarowuje się jeszcze sterylnymi narzędziami z laboratorium teorii literatury, ale już czuje, że jej apokryficznym posłannictwem będzie coś innego, ktoś inny, wyczekująca mlecznego wykarmienia gromadka „jakichś innych”.
Kolejne szkice opatrujesz modlitewnymi podtytułami, czy można powiedzieć, że swoje pisanie traktujesz trochę jak medytację? Czy te zwroty, choć wzięte z męskiego języka (łaciny), mają prowadzić w stronę tego, co za Julią Kristevą nazywasz presymbolicznym?
Mistyka jest niesłychanie ważna dla mojego pisania, dla mojego rozumienia kobiecości i samej siebie. Drugi esej w tej książce – o anarchomistycyzmie we współczesnej literaturze – powstał w tym roku i jest odpowiedzią na oczekiwania Epifanii z Maligno sprzed prawie dziesięciu lat (to dlatego oba teksty, odległe chronologicznie, znalazły się w książce obok siebie).
Podtytuły, nawiązujące do języka liturgicznego, pojawiły się już na etapie składania książki w całość – są więc zamysłem konstrukcyjnym – ale odzwierciedlają coś, co w moim pisaniu tkwi nieświadomie chyba od zawsze, a zatem może mieści się w sferze presymbolicznej, tak jak ją definiowała Kristeva? Zauważyłam (ale też zwrócono mi na to uwagę), że o doświadczeniach ciąży, porodu czy połogu – a więc o tym, co bardzo fizjologiczne, zwierzęce, wręcz abiektalne – piszę w wierszach w sposób mistyczny, zaprzęgając do wyrażenia granicznego położniczego jęku cytaty biblijne czy modlitewne inkantacje. Ktoś powie, że oto zinterioryzowałam patriarchalne ryty rytuału i straciłam dostęp do samej siebie (tkliwej, cielesnej, zwierzęcej, naturalnej) – i okej, ma prawo do takiej interpretacji. Dla mnie jednak otwieranie się wewnętrznego morza w czasie porodu było (po trzykroć) doświadczeniem zarówno skrajnie fizjologicznym, jak i radykalnie metafizycznym – i tę dwoistość chciałam opisać. Być może oberwę za to w skórę, bo zauważyłam, że za mówienie/pisanie o macierzyństwie – jakkolwiek, z każdej strony, a co dopiero z obu stron naraz – się obrywa. Ale nic nie poradzę na to, że w moich prywatnych głębiach presymbolicznych, w miejscu otwierania się cielesności, „rytm traumi refrenem” litanii, rytualnych zaśpiewów czy mistycznych aktów strzelistych. Opisałam to jak najbardziej szczerze, a jeśli spłynie za to na mnie kubeł pomówień, to też okej – oto jest głowa matki, polewajcież!
Jak do Twojej twórczości dziś i do siebie wzajemnie mają się dwie formuły pojawiające się w Twoich szkicach, z jednej strony – wiersz-dom, dający schronienie, poczucie bezpieczeństwa, z drugiej anarchomistycyzm, za którym idzie otwarcie na wielość możliwości, na objawienia, wszak łączysz anarchomistycyzm z żydowską Szechiną – boską obecnością, która, jak piszesz – „nigdzie nie ma własnego tronu”.
Dom, gniazdowanie, okopywanie się w prywatności – to motywy, które w moim pisaniu są obecne już od tomu Zagniazdowniki. Tam opozycja między zadomowieniem a wykorzenieniem jest zawarta już na okładce, bo książka ma nie tylko dwa tytuły – Zagniazdowniki i Gniazdowniki – lecz nawet dwie autorki: jedna to panieńska Joanna Mueller, druga – Joanna Liczner z nazwiskiem po mężu. Dedykacje również są dwie: dla „domowników” i dla „obcowników”. Kolejne książki, także Powlekać rosnące, i ta poetycka, którą teraz piszę, są poruszane podobnym ruchem między zamknięciem a otwarciem, między prywatnym a publicznym (ale już niekoniecznie „politycznym”), między azylem intymności a zbłądzeniem w nieznane obszary.
Po co mi ta dwoistość? Chyba właśnie po to, żeby się w tym bezpiecznym domu (tym realnym i tym symbolicznym) nie okopać na amen, nie zgnuśnieć, nie zamienić się w jedną z truposzowatych kobiet opisywanych przez Betty Friedan w Mistyce kobiecości (książka jest wprawdzie sprzed pół wieku, ale wcale nie traci na aktualności). Anarchomistycyzm to formuła pozwalająca uniknąć paraliżu, którym groziłoby poddanie się mistyce kobiecości. I nie chodzi tu o anarchomistycyzm jako model religijności, choć zapewne może nim być. Anarchomistycyzm – tak, jak go sobie wymyśliłam, jak go przeczułam i opisałam – to raczej sposób bycia: kobiece, matczyne, gościnne otwarcie się na to, co do nas przychodzi w odwiedziny. Jest on czymś domowym, bo odbywa się w intymnym wnętrzu naszego „ja”, ale jest też ryzykownym otwarciem na niebezpieczeństwo – bo nie wiesz, kogo podejmujesz: czy to wizja, chwilowy blask Szechiny, czy to kuszenie, mroczna obecność, a może zwykłe obłąkanie? W tym znaczeniu anarchomistycyzm jest także formułą poetycką: wiersz-dom staje się domem otwartym na wszelkie nawiedzenia, rozmaite, często ze sobą sprzeczne, możliwości sensu i bezsensu. Na pewno nie jest już wtedy jałową igraszką, ekskluzywną zabawką. Jest raczej rozpulchnionym, inkluzywnym wnętrzem (wybacz nagłą zmianę metafory z architektonicznej na maciczną), w którym mogą zagnieździć się rozmaite „apokryfy prenatalne”.
Odwołujesz się do propozycji Jolanty Brach-Czainy opisującej poród jako doświadczenie radykalnego otwarcia, więc doświadczenie uniwersalne, niewyłącznie kobiece. Jednocześnie Twoja refleksja na ten temat jest bardzo somatyczna, czy więc rzeczywiście poród może być metaforą?
Jak widzisz, ja niekiedy skaczę po metaforach jak konik polny (może kuznieczik Chlebnikowa?), więc nie widzę w tym problemu, jednak Twoje pytanie jest bardzo istotne. Rozważałyśmy kwestię uniwersalności porodu jako metafory z uczestniczkami Wspólnego Pokoju – seminarium o literaturze kobiet, które współprowadzę w warszawskim Staromiejskim Domu Kultury. Nie pamiętam, jaki był gremialny wniosek (zapewne nie było, bo zwykle każda z nas obstaje przy swoim), ale przypominam sobie, że któraś z dziewczyn obruszyła się na zawłaszczanie metafory porodu przez dyskurs tożsamościowy aspirujący do uniwersalności.
Jeśli chodzi o mnie, to chyba rzeczywiście nie odważyłabym się we własnym pisaniu żonglować tą metaforą, gdybym nie poparła jej prywatnym doświadczeniem – choć z drugiej strony uważam, że na przykład Tymoteusz Karpowicz, choć mężczyzna, pięknie wyzyskał motywy porodowe w wierszach z Odwróconego światła. Cieszę się, że nazwałaś moją refleksję o porodzie „somatyczną”. Tenże Karpowicz użył gdzieś określenia „metafora fizjologiczna” – i myślę, że poród też jest taką metaforą. Ważne jednak, żeby był on jednocześnie metaforą filozoficzną (co udało się Brach-Czainie) i metafizyczną (co chciałabym osiągnąć we własnym pisaniu).
Jeden ze szkiców kończysz słowami: „ona [ciąża] musi mnie przepisać”. Czy udało się „ciąży przepisać Ciebie”? W jaki sposób?
Każda z moich trzech ciąż „przepisała mnie” na swój sposób – a eseje i wiersze to apokryfy tego przeistoczenia. Co więcej, każde dziecko – po swojemu, własnym charakterem – przepisuje mnie codziennie od nowa. Na pewno te doświadczenia i te trzy małe istoty przenicowały mnie, przewróciły (jak to napisałam w wierszu „drążel”) „na miękką, wewnętrzną stronę”. I wciąż przewracają, kiedy tylko grozi mi twardnienie, jałowienie, uzbrajanie samej siebie. W książce posługuję się – poza motywem porodu – metaforą wylinki: zrzucania starej, stwardniałej skóry i ukazywania się w nowym, delikatnym, podatnym na zranienia oskórku. Te tożsamościowe wylinki są niezbędne, trzeba je ciągle powtarzać, żeby nie uwięznąć w zbroi własnego wizerunku, żeby nie „struposzeć” za życia. Dzieci – te noszone w brzuchu i te biegające u maminej spódnicy – bardzo się tych wylinek domagają i są przy tym niezwykle pomocne.
Antyfoną na wyjście z Twojej książki jest cytat z Kubusia Puchatka: „Sowa Przemądrzała: – Doszedłem do końca mojego traktatu autobiograficznego./ Kubuś Puchatek: – Czy to bolało?”. Ważne miejsce zajmują w niej reprodukcje i zdjęcia, także te bardzo osobiste. Czy bolało? Czy bolał ten gest zdejmowania – o czym piszesz – wiktoriańskiej zasłony ze swojej twarzy, twarzy matki? Czy bolało – szczególnie wyraźne w ostatnim szkicu – odsłanianie własnych blizn po mamie, antycypowanie tych, które zostawisz na swoich dzieciach, zwłaszcza córkach (bo czy możliwe jest macierzyństwo/ rodzicielstwo nieraniące)?
Cytat pochodzi właściwie nie z samej książki, ile z filmu (jednej z nowszych ekranizacji przygód Puchatka), na którym byłam w kinie z moją starszą córką – uderzyło mnie wtedy to zdanie i dlatego tak, z głupia frant i trochę naśmiewając się z własnej autobiograficznej powagi, zakończyłam książkę.
Ale tak, to wszystko bolało i przestraszało. A nawet, przyznam Ci się, że teraz, kiedy właśnie kończę ostateczne sczytywanie książki przed zesłaniem jej do drukarni (więc staje się ona taka „nieodwracalna”) – ten strach jakby narasta. Ból już chyba nie, zaboleć może to, jak ta książka zagra w odbiorze najbliższych, bo nikt z nich tego jeszcze nie czytał, ale samo pisanie to próba przepracowania osobistych traumek, które po wylaniu żalów na papier dokuczają jakby mniej. Ale lęk jest coraz większy. Coraz bardziej boję się reakcji osób opisanych w mojej książce, i to opisanych ze szczerością, z której nie chciałam zrezygnować dla dobrego samopoczucia wszystkich. Wiesz, ja o tym samym niby piszę w wierszach, ale wiersze to dobre schowki na rzeczy osobiste, zawsze można się wykręcić, że „to była tylko taka metafora” – natomiast w tej dziwnej formie, którą sobie wybrałam, to już nie da się tak łatwo wywinąć. Ale starałam się, żeby ta moja szczerość była obosieczna. Jeżeli komuś coś wyrzucałam, to najpierw dziesięć razy zrobiłam własny rachunek sumienia (żeby już nie być tą małą zgryźliwą dewotką, którą sportretowałam w ostatnim szkicu).
Relacja między matką a jej córką – to jest chyba jeden z najboleśniejszych i najbardziej drażliwych tematów, po jakie można sięgnąć. W opisie łatwo popaść w piskliwe J’Accuse…! – a tego nie chciałam. Ale na szczęście napisałam ten esej, który jest swoistym listem do mojej mamy, w momencie, gdy sama byłam już mamą dwóch córek i gdy ją samą zaczęłam wreszcie lepiej rozumieć. Mam świadomość, że dopiero ledwo drasnęłam ten temat – i chciałabym go kiedyś rozbudować, ale na to Sowie Przemądrzałej potrzeba jeszcze troszkę nowych doświadczeń J.
Czy ciąża, macierzyństwo miały/mają wpływ na to, po jakie książki sięgasz? Czy coś się zmieniło w Twoich lekturach?
Rzeczywiście sięgam teraz po inne książki niż na studiach czy podczas robienia (niedoszłego zresztą) doktoratu. Macierzyństwo pewnie miało na tę zmianę jakiś wpływ, ale może było tylko częścią lekturowego dojrzewania, które nastąpiłoby tak czy owak. Kiedyś pożerałam wszystkie pozycje z działu „teoria literatury”, fascynowałam się książkami autotematycznymi – teraz większość z nich zwyczajnie mnie nudzi. Czytam natomiast mnóstwo książek pisanych przez kobiety – może dlatego, że szukam w nich opisu tego, czego sama doświadczam, a może też dlatego, że uczestniczę w spotkaniach Wspólnego Pokoju, a tam rozmawiamy właśnie o pisaniu kobiecym. W sumie mam teraz mikroskopijnie mało czasu na czytanie – kiedy znajduję wreszcie wolną chwilę, gdy akurat nie ogarniam całego tego majdanu domowo-dziecięcego, to wolę wykorzystać czas na własne pisanie niż na czytanie. I tak to się kręci…
Doświadczeniami, na których się koncertujesz, są ciąża i poród, dlaczego nie piszesz o macierzyństwie „po”? Czy Twoją opowieść, Twoją formułę anarchomistycyzmu da się odnieść do macierzyństwa – tego długiego czasu pielęgnowania – związanego z ograniczeniem lub co najmniej przedefiniowaniem kreacyjności, nieskończonej wielości możliwości. A może to właśnie macierzyństwo daje konieczne oparcie, ciężar, którego potrzebuje twórczość?
W ostatnim eseju – „Baśni o tym, co jest ukryte w śladach” – znalazły się „jaskółki” tego postpartum, o które pytasz. Piszę tam o swojej relacji ze starszą córką, nakładając ją jednocześnie na moją relację z mamą. Obserwując dzieciństwo mojej trójeczki, wracam – jak w anamnezie – do własnego dzieciństwa. Tych „baśni postnatalnych” miało być w książce więcej, ale pomyślałam, że skoro ona ma podtytuł „apokryfy prenatalne”, to lepiej będzie, jeśli zostawię sobie te tematy na przyszłe pisanie, a teraz zajmę się głównie kwestią „pre” i „natal”. Dzieci – i mój stosunek do nich – przedefiniowują to, co dotąd myślałam o własnym dzieciństwie, to, jak postrzegałam swoich rodziców i dziadków (zwłaszcza opisane w książce kobiety: mamę i babcię). Te powroty są mi potrzebne, żeby iść do przodu – niewykluczone, że o tym właśnie będzie moja kolejna książka ze szkicami.
Zdecydowanie drugoplanowym bohaterem (może z wyjątkiem dwóch szkiców) Twojej książki jest ojciec Twoich dzieci. Dlaczego u Ciebie raczej macierzyństwo niż rodzicielstwo?
Chyba powtórzę swoje ostatnie zdanie: że o ojcu dzieci napiszę w następnej książce J. A tak na poważnie, to nie wiem, czemu Epifanesa w książce jest tak mało – może nie mam z nim porachunków, które trzeba by wywlekać w Powlekać? A może kiepsko piszę o miłości małżeńskiej i dopiero szukam na nią języka (i pewnie w poezji, na przykład w najnowszych wierszach, znajduję, ale eseistycznie nie bardzo umiem to ugryźć)? I jeszcze to, co mnie samo uderzyło dopiero dzisiaj, przy nie wiem już której lekturze tej książki – w niej znalazły się dedykacje jedynie dla kobiet, i w ogóle jest to książka głównie o kobietach (co nie znaczy, że tylko dla kobiet!). Nie miałam takiego założenia, takiego feministycznego a priori, po prostu jakoś tak wyszło. Gdybym była prozaiczką, to pewnie mogłabym sobie wyrzucać brak męskiej perspektywy, bo świadczyłoby to o brakach w wyobraźni i nieumiejętności wykreowania postaci mężczyzn, ale w bardzo osobistych esejach – i to w dodatku traktujących o intymnych sprawach kobiet: ciąży, porodzie, połogu, siedzeniu w domu z dziećmi – może zostanie mi wybaczone patrzenie z zawężonej babskiej perspektywy?
Wpisujesz swoją książkę w trójkąt (niebermudzki): Melancholii – Mistyki – Miłości. Czy a raczej – jak swoistej mistyce macierzyństwa, o której piszesz, udaje się przezwyciężać zamachy stereotypu społecznego z jednej strony i manifeminizmu z drugiej?
Nie wiem, czy się udaje, to już ocenią czytelnicy. Szczerze mówiąc, to jestem ciut przerażona ewentualnym odbiorem mojej książki, a konkretniej tym, o co pytasz – zamachami stereotypowego kowadła społecznego z jednej strony i młotem sióstr feministek z drugiej. Ale ja w ogóle jestem przygotowana na atak z różnych stron. Feministki powiedzą zapewne, że nie da się napisać książki o macierzyństwie, nie wspominając o aborcji, a ja właściwie o niej nie napisałam (a już na pewno nie opowiedziałam się proczojsowsko). Paradoksalnie to samo (tylko z wektorem prolajferskim) mogą mi zarzucić osoby bliższe mistyce, którym w moim modelu macierzyńskiego anarchomistycyzmu zapewne zabraknie wyraźnego stanowiska w sprawie aborcji. Ale ja nie chciałam wdawać się w tę – oczywiście fundamentalną – dyskusję, bo ona znowu przysłoniłaby wszystko inne. Wspominam o tym w wywiadzie, ale mam nadzieję, że i z niego zostanie w pamięci odbiorców cokolwiek więcej niż „Mueller odpowiedziała, że się nie opowiedziała”.
Właśnie, w swojej opowieści dokonujesz kilku istotnych przekroczeń, uwalniasz mistykę macierzyństwa od – jak go nazywasz – „matkopolkowego” dyskursu, jednocześnie poszerzasz ją o sferę abiektalną. Sięgając po opowieści antropologów o obrzędach związanych z porodem i połogiem, zdajesz się dystansować do zawłaszczającego problem języka socjologii, co nie znaczy, że z niego nie korzystasz. Bardzo odważnie dotykasz tabu porodu, pokazując, że afirmacja Narodzonego, Dopiero-Co-Powleczonego wcale nie musi być prosta. Piszesz o traumie poronienia, o decyzji porzucenia wydanego na świat dziecka. W te nieafirmatywne rejony prowadzi Cię poezja: poemat Sylvii Plath Trzy kobiety, wiersze Anny Świrszczyńskiej, czy zbliżenie się do tych doświadczeń jest katalizatorem dla Twoich zawahań, szczepionką przeciw „deformacjom w afirmacji”, pozwalającą Ci lepiej zrozumieć własne ciąże, trzykrotne macierzyństwo? Czy takim katalizatorem jest też własna poezja? Wszak przywracasz metaforę pisania jako rodzenia, „przywracasz”, bo częściej mówi się dziś o wierszu-projekcie, wierszu-konstrukcie językowym niż wierszu-istocie.
Dotykasz w swoim pytaniu wielu ważnych spraw. To może najpierw powiem o tym, co nazywasz „przekroczeniami”, a co ja bym nazwała „spojrzeniami anamorficznym” (wiesz, że mam jobla na punkcie anamorfoz, prawda?). Patrzeć anamorficznie (i nie przez przypadek brzmi to podobnie jak „anarchomistycznie”), to znaczy patrzeć na wszystko z nietypowej perspektywy, poszukiwać w każdym zdarzeniu, osądzie, przekonaniu, w każdej ideologii, takiego punktu, w którym pozornie nieistotny szczegół okaże się kluczowy dla całego obrazu. No wiesz, należy ustawić się np. przed Ambasadorami Holbeina tak, żeby ten dziwny maziaj u ich stóp okazał się czaszką… I tak ze wszystkim. Dla przykładu: gdybym chciała rozpatrywać swoje doświadczenia macierzyńskie w ramach dyskursu „matkopolkowego”, to własna fizjologia, cielesność byłaby dla mnie jedynie odrzucanym abiektem, tym właśnie wykrzywionym kawałkiem obrazu, którego nie potrafiłabym zrozumieć – a zatem moje doświadczenie byłoby niepełne, nieodczytane, zakryte jak twarz matki na wiktoriańskich fotografiach. Natomiast próba opisania prywatnego doświadczenia w kategoriach „mistyki macierzyństwa”, ale z nakładką abiektalną, pozwala mi odnaleźć właściwą perspektywę anamorficzną – dzięki czemu i dusza jest syta, i ciało w całej okazałości. Tak to właśnie działa: że owszem, sięgam po dyskursy socjologiczne, publiczne, instytucjonalne, ale nicuję je – anamorfizuję – tym, co intymne, prywatne, osobiście doświadczone.
Być może rodzajem takiego anamorficznego przenicowania jest również oglądanie mrocznych, tabuizowanych sfer macierzyństwa przez pryzmat poezji. Kilka dni temu w staromiejskim Wspólnym Pokoju pokłóciłyśmy się o wiersz „Pierwsze spojrzenie” Świrszczyńskiej. Jedna z nas uważała, że poetka „ściemnia”, gdy pisze, że pierwszy raz spojrzała na swoje narodzone dziecko z nienawiścią – że wiersz jest emocjonalnie skłamany, sztuczny, zideologizowany i w ogóle słaby. A ja wierzę Świrszczyńskiej i chociaż patrząc na moje noworodki, nie czułam nienawiści, to jednak staram się rozpatrywać wyznanie poetki anamorficznie – i wiem, że jej bolesna szczerość nie jest ściemą, ideologią ani obliczoną na efekt kreacją. To samo czuję, gdy czytam wiersze Sylvii Plath – często trudno mi nastroić własne spojrzenie tak, żeby ujrzeć ukryty w nich anamorficzny kształt, ale staram się je zrozumieć, zrozumieć na przykład wszystkie trzy opisane przez poetkę bohaterki z poematu Trzy kobiety: i tę, która szczęśliwie powiła, i tę, która poroniła, i wreszcie tę, która porzuciła. Bo tak naprawdę te trzy kobiety, nawet jeśli nie mamy z nimi pozornie nic wspólnego, mogą – w odpowiedniej perspektywie – okazać się anamorficznymi portretami każdej (i każdego) z nas.
Niezwykle ciekawy i ważny wydaje mi się społeczny – nie znajduję innego słowa – wymiar Twojej książki, wcześniej nieobecny w Twojej twórczości, kiedy wspominasz o doświadczeniu zawłaszczenia ciężarnego brzucha, poczuciu ubezwłasnowolnienia przez dziecko. Przywołujesz przy tym znane książki podejmujące ten temat, zdajesz się więc mówić, że te kwestie trzeba po swojemu przepisywać?
Cieszę się, że uznałaś moją książkę za – jakoś tam – społecznie zaangażowaną, bo obawiałam się, że już na zawsze przylgnęła do mnie etykietka „niezaangażowania”, oderwania od rzeczywistości. Przed chwilą odmówiłam zaangażowania się w spór o aborcję, którym żyje polskie społeczeństwo, więc pewnie etykietka znów się do mnie przyklei, ale mam nadzieję, że będzie spod niej jednak wyzierać to, co o pewnych społecznych aspektach macierzyństwa napisałam. Z drugiej strony, przeczytawszy mnóstwo socjologicznych książek o macierzyństwie, nie czułam się w obowiązku powtarzać (lub obalać) tez znakomicie wyrażonych przez Élisabeth Badinter, Adrienne Rich, Bogusławę Budrowską czy inne specjalistki w tym temacie (np. współautorki arcyciekawej książki zbiorowej Pożegnanie z Matką Polką? wydanej w zeszłym roku). Nie jestem żadną domorosłą socjolożką i nie będę jej udawać (jak to dziś robi wielu poetów). Nie lubię abstrakcyjnych ględźb politycznych, wolę popierać swoje pisanie prywatnym doświadczeniem (i tak, wiem, że ono także jest polityczne, i że w jakikolwiek sposób zabieramy głos w sprawie macierzyństwa, to zawsze – chcąc nie chcąc – bierzemy udział w debacie społecznej). Ja jestem prosta literaturoznawczyni bez doktoratu i w swojej książce chciałam pokazać, jak literatura (nie społeczeństwo, choć literatura jest jego częścią) radzi sobie z byciem matką. I jak ja sama – właśnie dzięki literaturze – radzę sobie z własnym, jak najbardziej realnym, macierzyństwem.
Czy zgadzasz się ze spostrzeżeniami Justyny Bargielskiej dotyczącymi szczególnej potrzeby ekspresji u matek? Co myślisz o pomysłach szkół pisania dla mam?
Cytowana przeze mnie Betty Friedan w 1963 roku pokazywała, co grozi matkom, które ograniczą swoje życie do opieki nad dziećmi, domem, wiktem i opierunkiem, a nie znajdą w nim miejsca na własny rozwój i wyrażenie samych siebie. Zmarła niedawno Adrienne Rich (notabene umarła dokładnie tego samego dnia, kiedy skończyłam pisać poświęcony jej w dużej części esej „Otwarty proces o ubezwłasnowolnienie” – i jak tu nie wierzyć w „sekret daty”?) w swojej przepięknej książce Zrodzone z kobiety. Macierzyństwo jako doświadczenie i instytucja pokazała, jak sama przez wiele lat – będąc matką trzech synów – walczyła o własną poezję, o bycie nie tylko matką, ale też poetką. Macierzyństwo, wypełnione po brzegi miliardami dziecięcych potrzebnostek i zachcianek, może sprawić, że kobieta zupełnie się w nim rozproszy, rozpłynie, zniknie jak zakryte matki na wiktoriańskich fotografiach. Dlatego za wszelką cenę trzeba walczyć: o ten kwadrans późnym wieczorem na napisanie notki na blogu, na skrobnięcie wiersza, na jeden króciutki zapis o sobie. Czasem ta walka daje efekty, których starcza nawet na całą książkę…