Przyznaję: nie mam klucza do tomiku Nadjeżdża. Dobieram wytrychy, kręcę, wciąż zamknięty. Niby powinnam wiedzieć, jak się do niego dostać – w końcu autor, Szymon Słomczyński, trafił do mojej grupy warsztatowiczów podczas Połowu 2012, to ja opiekowałam się redakcyjnie jego arkuszem Wysokie obroty, który znalazł się w almanachu wieńczącym połowowy projekt, a później redagowałam także niniejszy tom. Niby powinnam – a nie wiem.
Już w pierwszym wierszu, który możemy potraktować jako swoiste praefatio ad benevolum lectorem, Słomczyński ostrzega czytelnika: ty będziesz kluczył, a ja się będę niecnie wykręcał. Utwór ten, tak samo jak tomik, nosi dwuznaczny tytuł „Nadjeżdża”. Może on zapowiadać przybycie kogoś (tylko kogo, skoro podmiot, jak przyznaje, „ukrywa się dość zręcznie”) lub czegoś (nowej ostrej frazy, debiutu z wierszami?). Ale zarazem Nadjeżdża to imię dziewczyny – zapewne tej, która czeka na poboczu, wsiada do samochodów przygodnych kierowców, przegląda się w bocznych lusterkach wierszy Słomczyńskiego. Nadzieja to jednak również – nie bądźmy naiwni! – imię matki głupców: tych wszystkich, dla których sens poetycki jest dobrze oznakowaną, ale nieco przyciasną uliczką jednokierunkową, a nie szeroką derridiańską autostradą z jeżem prowokującym co i rusz karambole kalamburów.
Nadjeżdża to swoista kronika – czy może katalog (bo taki tytuł nosi drugi z wierszy w książce) – poetyckich wypadków na trasie szybkiego ruchu. Słomczyński na żywo notuje momenty, kiedy rozpędzony język wypada z torów na wirażach, a błyszcząca karoseria, strzaskana w katastrofie, odsłania pogruchotane wnętrze rzeczywistości.
Żeby uchwycić jak najwięcej takich wypadków, autor nadaje w różnych rejestrach, zmienianych niekiedy – jak biegi w samochodzie – po kilka razy w tym samym tekście. Czytelnik może wybierać do woli z wachlarza możliwości. Mamy więc w książce debiutanta wątki autotematyczne obok patriotycznych (smoleńskich i powstańczych), żarliwy nastrój zaangażowania towarzyszy ironicznej kpinie z uniwersyteckich markietanek rewolucji, przyziemne życie literackie sąsiaduje tu ze wzniosłą śmiercią alpinistów, alkoholizm dopełnia się z kurestwem, przekleństwa dziedziczności konweniują z nostalgią po utraconym dzieciństwie, zaś serwowany „bez tłumika” maczyzm wcale nie kłóci się z czułym, kobiecym dojrzewaniem do matczyności.
Słomczyński pisze proteuszowo, uprawia swoisty „liryzm lawirujący”. Jego podmiot z niezwykłą zwinnością zmienia maski i wcielenia. W jednej chwili jest prostytutką zza wschodniej granicy, w drugiej – dzieckiem pijaczki lub żoną pijaka, w kolejnej zamienia się w mknącego dwusetką dziwkarza, by w ułamku sekundy przedzierzgnąć się we wrażliwca złamanego grozą przemijania, jednego z żałobników posmoleńskich, chłodnego obserwatora osiedlowych współmieszkańców, zjadliwego krytyka kolegów po piórze czy znudzonego telewidza wgapionego w relację z łyżwiarstwa figurowego.
Mogłabym te role i maski wymieniać jeszcze długo, opatrując wyliczenia stosownymi tytułami (nie opatruję, państwo sobie znajdą), ale to skromny szkic towarzyszący książce, a nie błyszczący folder promocyjny. Wymieniam kilka z nich, jak leci, po to, by zwrócić uwagę na proteuszową niepochwytność poezji Słomczyńskiego. Czy ta uparta zmienność autora, jego uciekanie w kolejne historie i piętrowe wieloznaczności, żeby tylko nie dać się złapać w sidła łatwych utożsamień, jest przemyślaną strategią, czy może raczej wynika z zagubienia w sieci dróg własnej wyobraźni?
Obstaję przy pierwszym domniemaniu. Wydaje mi się, że Szymon Słomczyński doskonale wie, co robi, i – szczerze powiedziawszy – tę wiedzę (tak uparcie podkreślającą moje własne „nie wiem”!) mam mu nawet trochę za złe. Złości mnie, że dwudziestopięcioletni debiutant nie daje się przyłapać na gorącym uczynku autobiograficzności (lub chociaż – namacalnej autentyczności); że jego wiersze przemawiają wielogłosowo, ale żadnego z tonów nie można odnieść bezpośrednio do „nadrzędnej instancji”; że autor maskuje się tak sprytnie, szczelnie i bezczelnie – a jednocześnie bez litości demaskuje wszystkich innych, w tym mnie samą.
Ta demaskacja bodaj najmocniejsza jest w wierszu „Katalog”. Każdemu dostaje się tam po równo, bez względu na zasługi, wyłącznie wedle skrytych potrzeb:
Zmieniam tonację – z oschłej na soczystą,
bo sam(a) przyznaj, czy ci się nie marzy:
nowa łazienka, miłość od pierwszego,
dorodny kutas, młoda, ciasna cipka,
modny telefon, audiencja u papy,
wspinaczka górska, pełna demokracja,
przełom w nauce, medale dla naszych
(albo Oscary), domek nad jeziorem
strzeżony przez psy (ze schroniska) albo
niesienie ulgi, ciągły wolontariat
na rzecz ubogich – naprawianie świata?
Słomczyński zamienia swój wiersz w nęcącą wyliczankę luksusów, by obnażyć małostkowość naszych pragnień. Jednak mechanizm zastosowany w wierszu jest obosieczny – autor wprawdzie nęci przyjemnostkami, a przecież robi nam się nieprzyjemnie; wprawdzie demaskuje nasze słabostki, ale jednocześnie obnaża katalogową konstrukcję własnego tomu. „Wybieraj sobie swobodnie z katalogu” – kusi, pytając zarazem: „Czy zadowolę?/ Nabiję w butlę (po winie z najlepszego/ szczepu i rocznika)? Kogo to obchodzi?”. A więc – kolejna obosieczność! – niby przyznaje się, że w swojej poezji nabija nas w butelkę (i może też: nabija się z naszych min, gdy się o tym dowiadujemy), ale zarazem w puencie „Katalogu” uderza we wzniosłość, której nie wypacza nawet popkulturowe nawiązanie do Bonda: „Jasne, że wstrząsnę – aż poczujesz w gardle”.
Innym wierszem, w którym mechanizm demaskacji rozpędza się do końca skali, jest „Bez tłumika”. Metafora motoryzacyjna zachęca do wyzwolenia się z pełnych hipokryzji zahamowań i stłumień:
Bez tłumika jest przynajmniej szybko i skutecznie;
to jak wódka bez soku, seks bez rozmowy, bungee dla opornych.
Przyznaj, że byłoby pięknie przyłożyć komuś w twarz dobrze
wykrzyczaną „kurwą”, a on ci pięścią, bo jeśli ona,
to tylko oczy rozdziawi rybio i odejdzie.
Przestań się chować za chrześcijaństwem, pacyfizmem
albo uprzejmością – nie jesteś skrojony na ich lepką miarę.
Jesteś mężczyzną i masz święte prawo do nagłych wzwodów,
bólów gardła, skrętów żołądka. Po co masz być dżentelmenem
i całować jej dłonie pełne bakterii?
Zdjęcie tłumika pozwala w pełni usłyszeć hałas „wysokich obrotów” (taki tytuł nosi arkusz Słomczyńskiego i ostatni wiersz w jego tomie). Kiedy jednak moc i osiągi przekroczą pewien poziom, łatwo o wypadek i wejście na naprawdę najwyższą – śmiertelną – orbitę.
Jak to się ma do języka poetyckiego? Czas chyba wrócić do Derridiańskiego jeża na autostradzie, który przemykał już w drugim akapicie mojego tekstu. Tomik Słomczyńskiego jest najeżony relacjonowanymi „na chłodno” historiami, które aż kłują w oczy swoją obcością i nie pozwalają się czytelnikowi łatwo utożsamić. Dodatkowo (co dla mnie stanowi zaletę książki, a dla innych może być drażniące) Słomczyński wyostrza swoje teksty wycyzelowanym rytmem, otacza je wałem obronnym wieloznaczności, kłuje czytelnika w oczy igiełkami ironicznych pomówień czy aluzyjnych niedomówień. Ale pamiętajmy, że – jak pisał Derrida – jeż poetycki nie tyle chroni samego siebie, ile – wystawiając swoje ostre znaki na zewnątrz na środku autostrady – prowokuje wypadek.
Szymon Słomczyński jest poetą zachłannym i dlatego z katalogu metaforycznych ról, które tu wymieniłam, wybiera opcję all inclusive. Jak Derridiański jeż ukrywa wnętrze osobistej historii, najeżając się cudzymi narracjami, ale zarazem świadomie naraża się na kraksę. Autor prowokuje wypadek również w innym ze swoich proteuszowych wcieleń – a mianowicie wtedy, gdy zdejmuje tłumik ze swego ścigacza i z ostrym jazgotem, na najwyższych obrotach mowy, nadjeżdża, żeby wziąć udział w wyścigu z podobnymi poetyckimi straceńcami. To drażnienie się z losem widać już w pierwszym tekście, gdzie podmiot kusi: „czekają otwarte/ trumny (wybierz mi którąś)”, a w puencie przyznaje, że liryzm lawirujący prawdopodobnie skończy się malowniczą kraksą: „Tu już nie wykręcę”. Również ostatni wiersz książki zachęca do wywołania katastrofy:
jedź na
trzeciego, na styk; to Styks, pod mostem; zmierzą cię
i wszystko wyjdzie na jaw – ale pędź, nie zwalniaj.
Tomik Nadjeżdża jest dla mnie dopiero zapowiedzią prawdziwego wypadku. Proszę mnie dobrze zrozumieć – z całych sił kibicuję Szymonowi Słomczyńskiemu, podziwiam niesamowity rozpęd, z jakim wjechał w wiraże polskiej poezji, z ogromną satysfakcją obserwuję jego zręczne wykręty i potrójne tulupy metamorfoz, a nieprzyjemne prawdy, które demaskuje w swoich wierszach, łatwiej znoszę dzięki czytelniczej przyjemności czerpanej z lektury. A jednak od autora tej miary oczekuję, że w kolejnych książkach, na kolejnych wirażach, będzie – jak Derridiański jeż – ryzykował więcej siebie, a mniej narażał wszystkich innych. I jeszcze mam nadzieję, że nigdy nie da mi satysfakcji, o którą prosiłam się na początku tego tekstu. Nie pozwól znaleźć klucza do siebie, Szymonie, nie daj się zadomowić, Proteuszu, pędź dalej, lawiruj, a przed kraksą się, drogi jeżu, nie wykręcaj!