Joanna Mueller: Bianko, Stelle to Twoja ósma książka, w której zgromadzonych jest dokładnie osiemdziesiąt osiem gwiazdozbiorów, do tego ósemka – także wizualnie i symbolicznie (jako pętla wisielca, wstęga Möbiusa, odwrócenie tego samego etc.) – rządzi całym Twoim tomem. Zdradzę, że – zupełnym przypadkiem – ósma była również wersja pliku ze złamaną książką, która w dniu, gdy zaczynamy tę rozmowę, trafia do drukarni. Chciałam zacząć właśnie od tych niesamowitych koincydencji, które stają się współudziałem każdego, kto zapatrzy się w Twoje gwiazdozbiory. Ósemka to tylko jeden z interpretacyjnych „kluczyków”, zdaje się zresztą, że ten akurat leży najbardziej na wierzchu i najłatwiej po niego sięgnąć. Ja miałam to szczęście, że wpuszczałaś mnie do swojego świata w trakcie powstawania Stelli, byłam też redaktorką tomu, zatem pewne ścieżki mam wytyczone. Czy jednak zgodzisz się podać kilka „kluczyków” do swego nieba innym czytelnikom książki?
Bianka Rolando: Joanno, to wyliczanie zaczęło się od Białej książki. Każda z moich książek ma przypisaną liczbę, która porządkuje całość, ale nie jest to jakieś kurczowe trzymanie się formuły, po prostu tego potrzebuję. Osiem, przekręcony w zamku klucz i mamy symbol nieskończoności, prawda? Najwartościowsze w doświadczeniu pisania Stelli jest to, że wielu zbiegów okoliczności nie umiem wytłumaczyć, ale na pewno potrafię je docenić. To była i jest nadal prawdziwa jazda po bandzie, przekraczająca i zmieniająca mój wstępny scenariusz i domniemaną reżyserię. Rozmawiamy o niebie nocnym, każdy wie, jak otwiera się furtkę po ciemku, zazwyczaj nie znajduje się pasujących do siebie form, trudniej je rozpoznać. W przypadku Stelli nagle pojawiały się właściwe klucze, które otwierały furtki, za którymi czekały kolejne klucze do następnych furtek. Wszystkie zaś pozwalały mi na coraz głębsze sondowanie samej siebie, ale nie tylko siebie. Generalnie gdy ktoś wybiera się w taką podróż, musi przygotować się na to, co nieznane i jeszcze nienazwane.
Właśnie – mówisz o otwieraniu furtki po ciemku, o nierozpoznawaniu form… Jestem dzisiaj po badaniu okulistycznym z użyciem atropiny, więc od paru godzin boleśnie odczuwam doświadczenie mglistości widzenia – przy czym wspominam o tym nie ze względu na moje kłopoty z oczami, ale dlatego, że Twoja książka robi wiele niesamowitych rzeczy z naszym zwyczajowym postrzeganiem. Z jednej strony są w niej ilustracje Twojego autorstwa, na których czerń walczy z bielą (o tym zmaganiu piszesz zresztą sugestywnie w kilku miejscach Stelli), z drugiej strony każdy Twój tekst jest dla mnie uderzeniem w automatyzm widzenia, jest zwichnięciem ustalonej akomodacji oka, zmuszeniem czytelnika do tego, by zaczął patrzeć na dookolny świat inaczej niż dotychczas. Z jeszcze innej strony mamy odgórnie nałożone na konstrukt Stelli zarysy gwiazdozbiorów – a przecież zobaczyć w rozproszonych świetlnych punkcikach na niebie pewien wzór, obraz, wpisać w to wszystko mit i historię – to jest również ogromna praca nad postrzeganiem. Myślę sobie, że wchodzenie w Twoją książkę jest jak poddanie się zakropieniu oczu atropiną – czytelnik zgadza się na własną bezradność, pozwala odebrać sobie na jakiś czas zdolność ustalonego widzenia, otwiera swój aparat poznawczy na niepokojącą walkę czerni i bieli, a wszystko po to, żeby w nagrodę zacząć postrzegać inaczej, wyraźniej, bardziej wielowątkowo. Czy tak to sobie obmyśliłaś, Biała Okulistko?
Wszystko przez te delfiny (śmiech). Trudno mi potwierdzić, że obmyśliłam to sobie. Gwiazdozbiory mnie uprowadzały, to skrzydłem, to płetwą, swoim kształtem lub bezkształtem w nocną podróż. W odpowiedzi na nie spisywałam rożne formy wiersza, pieśni, tańca, notacji muzycznej i rysowałam, lepiłam. Doświadczenie ciemności nie zawsze jest zamknięciem, czasem noc bywa otwarciem, gdzie musi się w biegu zgubić: ja, teraz, tu. Dlaczego wspomniałam o delfinach? W Stellach ten gwiazdozbiór pojawia się w kilku miejscach. Jest to seria grafik-rebusów. Delfin kojarzył mi się z obecnością, która jest raz widoczna na zewnątrz, a raz jest skryta, pikująca w głąb. Gwiazdozbiór Delfina przepływa przez całą książkę. Każda z grafik jest związana z tekstem, w swobodny sposób nawiązuje do bardzo różnych tradycji i doświadczeń kaligrafii, rebusu. Jednakże czytelność poszczególnych grafik również zostaje zamazana, zatarta, przesunięta przez ruch i szum.
Inna historia wiąże się z serią fotografii, które są zapisem kształtujących się form w gwiazdozbiorze Kila. Kil to najniższa konstrukcyjna belka szurająca po dnie. Na niej była zapisywana historia podróży (rysy, przetarcia). Wiedziałam, że „Kil” musi być formą zmienną-żywą, czyli związaną z ciałem i tańcem. Ulepiłam dwanaście figur z wilgotnej gliny i z miękkiego ołowiu, który poprzez swoją zmienność od zawsze wiązany był z alchemią. Potem figury fotografowałam i ostatecznie w książce pokazałam dokumentację tego procesu/przemiany w negatywach. „Kil” miał przełamywać kolejną falę nieba swoją kruchością i niepewnością.
Mamy zatem grafiki, rzeźby i fotografie – ale przecież Twój „Kil” to w dodatku dwanaście „figur tanecznych”, które mają zostać wcielone w ruch, „ożywione” przez prawdziwego tancerza (zapis filmowy tego tańca będzie można zobaczyć na Twojej wystawie w Galerii Foksal; potrwa ona od 29 marca do 18 maja). Taniec, zwłaszcza w swoich rytualnych, wręcz szamańskich odsłonach, zakorzeniony w różnych kręgach kulturowych – to obok poetyckości i wizualności kolejna sfera poruszana w Twojej książce. Możesz powiedzieć parę słów o tym, jaką funkcję ma taniec (choćby taniec żurawia, przeskoki kulawych, stepowanie, guedra itd.) w Twoim pisaniu w ogóle, bo nie tylko w Stellach przecież?
Taniec dla mnie w naturalny sposób łączy ruch‒rytm‒wiersz. Jest zdecydowanie pogłębionym doświadczeniem, nie powierzchownym, bardziej przestrzennym, i może, co najważniejsze, relacyjnym oraz wyzwalającym. To doświadczenie otwarcia, przekroczenia swojego ograniczenia. Może opowiem krótko o jednym z tych tańców, które przywołujesz w pytaniu. Pierwszym wierszem w Stellach był „Żuraw”. Powstał w trakcie pisania Paschy i od razu zdawał się dziwnie wobec niej „przeskakiwać”. Wiedziałam, że zapowiada inną książkę, choć splecioną z tą, która powstawała w tamtym czasie. Geranos był tańczony (według mitów) przez Tezeusza i jego towarzyszy. Przechodzili (w tym tańcu) przez pogmatwane ścieżki labiryntu do wyjścia, jednocześnie naśladując specyficzną, taneczną gwałtowność żurawi.
Takim labiryntem, w którym do interpretacyjnego wyjścia (a raczej wielu wyjść) możemy dążyć tylko w taneczny sposób, poddając się rytmowi, a nie swoim lekturowym uprzedzeniom, jest dla mnie także Twoja książka. Możemy po tym labiryncie krążyć z mapą nieba w ręku, opierając swoją lekturę na gwiazdozbiorach – i to już będzie bogate czytanie. Ale przecież ścieżki astralne odbijają się – przeglądają się wzajemnie – w drogach ziemskich, gdyż Stelle to także swoista mapa kręgów kulturowych z całego świata. Podziwiam wielość kontekstów, które zawarłaś w swojej książce – w trakcie jej redagowania zastanawiałyśmy się nawet, czy części wierszy nie należałoby opatrzyć przypisami, ale ostatecznie zdecydowałyśmy się zaufać czytelnikowi (wyposażonemu na szczęście w wyszukiwarkę internetową). Domyślam się, że te konteksty (zwyczaje, rytuały, mity z różnych kultur, cytaty itd.) nie są u Ciebie „wyrozumowane”, tylko że przychodziły do Ciebie w niesamowity, przypadkowy sposób, a Ty im ufałaś i umieszczałaś je na swojej mapie świata i zaświatów. Opowiesz coś o tych „przygodnych przewodnikach”?
Niektóre skarby po prostu pojawiały mi się na drodze, mrugając okiem-wiekiem, układając się w poprzek, tak abym musiała je zauważyć. Pamiętam konsternację ludzi obecnych w ogromnej księgarni. Znalazłam album z drzeworytami Utamaro Kitagawy, przeglądałam je spokojnie, gdy nagle wydobył się ze mnie krzyk: „To! To!” (zaznaczam, że pierwszy raz mi się to zdarzyło, zwykle nie krzyczę w bibliotekach ani księgarniach, szanując ciszę i względny spokój takich miejsc), dopiero później sprawdziłam intrygujący kontekst połączenia wierszy typu kyōka z grafiką. Wszystko idealnie pasowało i uzupełniało się. Podobną historię miałam z anonimowym wierszem z czasopisma australijskiego „Bunyip” z 1865 roku. Pomocnych olśnień było wiele. Zabawne, że zazwyczaj pojawiające się inspiracje sprawdzałam po ich znalezieniu, nie wyszukiwałam ich histerycznie. „Czekały”, jakby chciały być znalezione w taką noc. Musiałam jednak wędrować wszerz i wzdłuż, nie chciałam niczego zgubić, dlatego też trochę szukałam tego, co jest bardziej skryte, poza przetartym szlakiem, i co potrzebuje specyficznego klucza, uwagi, właściwego czasu. Cytaty pojawiające się w książce są wymieszane, jeżeliby je sprawdzić, to okaże się, że w większości z nich nie wiemy, kto to mówi, gdyż autor lub autorka oddaje głos innemu lub chce trochę tym innym głosem być. Zresztą nie da się podróżować w taki sposób w pojedynkę. Dlatego te wszystkie tropy, oparte na tak różnych i tak bliskich doświadczeniach, budowały coś zupełnie nowego, ale wspólnego.
Mówisz, że oddajesz w swojej książce głos temu, co skryte, schowane poza głównymi szlakami, co wymaga szczególnego rodzaju uwagi. Dopowiem, że dla mnie jedną z najważniejszych zalet tej książki jest pochylenie się nad tym, co kalekie, zranione, odrzucone. Wiele u Ciebie jest przetrąconych, zwichniętych bytów, w których imieniu – a raczej: których głosami – mówisz, rezygnując tym samym ze swego silnego poetyckiego „ja”. To dla mnie ważny gest – bardzo gościnny, otwierający na inność, a przy tym (popraw mnie, jeśli nie) mocno kobiecy. Jest u Ciebie wiele wzruszających (dla mnie) scen, kiedy „szary lej”, czyli pewnego rodzaju widzenie mistyczne, szczelina w poszewce doczesności, otwiera się przed bohaterkami właśnie wtedy, gdy kupują kilo morszczuka albo gdy zasypiają na tanim piankowym materacu w pokoju dziecięcym, albo kiedy zmywają naczynia (tu wspaniała postać pomywaczki przewijającej się przez kilka wierszy tomu). Do tego cała galeria przewrotnych postaci, w których zatarta jest płeć, a raczej w jednej wypowiedzi następuje migotliwe płci złączenie: Arlekin/ka, Andromed/a, Perseusz/ka itd. Powiedz, po co Ci te płciowe przeskoki, widoczne przecież nawet w warstwie gramatycznej, bo niektóre wypowiedzi swobodnie lawirują między rodzajem żeńskim i męskim (uspokajamy czytelników, że to nie błąd!)? Czy to jest z Twojej strony gra podobna do tej, którą podejmuje Arlekin w „Strzelcu” – gra o silniejsze wprowadzenie perspektywy kobiecej w sfery dotąd przed głosem kobiet zamknięte?
Tak, interesowała mnie bliskość doświadczenia kobiecego‒męskiego, jednocześnie chciałam przełamać schematyczne mity, którymi nazywano gwiezdne konstelacje przez wieki. Niech w końcu Orionka nie będzie łowczynią, a tą, która uwalnia. Niech Orion okaże się (przez chwilę) jej płochym cieniem. I odwrotnie, co się stanie, gdy Andromedą będzie Andromed, uwolniony przez Perseuszkę/Perseusza jednocześnie? Czasami taka zamiana rozwiązuje się w sposób humorystyczny, czasami okazuje się poważnym i koniecznym uzupełnieniem. W Stellach Arlekin okazuje się kobietą i dzięki temu znajduje wyjście dla siebie, i być może dla innych. Ta gościnność, o której wspomniałaś, wymaga zatarcia granicy męskiej-żeńskiej, po to aby głosy nawzajem się pogłębiły, splecione wreszcie się wspierały, a nie wypierały.
To, o czym mówisz, jest niesłychanie bliskie temu, jak gościnność i etykę różnicy płciowej ujmuje Luce Irigaray (bliska z kolei mojemu osobistemu myśleniu o literaturze). Filozofia Irigaray może być zresztą jednym z całej konstelacji kontekstowych kluczyków, którymi da się otwierać Twoją książkę – wytryszkiem zewnętrznym, a przecież i tych podawanych przez Ciebie od wewnątrz jest sporo. Aby ich jednak nie wręczać czytelnikom w tej rozmowie „za friko”, i żeby nie zagadać kosmicznej ciszy, która do nas mówi, będziemy chyba finiszować z rozmową? Życzę Twoim odbiorcom i odbiorczyniom wspaniałych ziemskich i nieziemskich podróży, a Tobie – dobrych towarzyszek i towarzyszy w tej drodze. Dziękuję Ci za tę książkę i za rozmowę o niej.
Dziękuję Ci, Joanno, za rozmowę i za pomoc.