wywiady / o książce

Wywrotowy potencjał kosmyka

Agata Puwalska

Joanna Mueller

Rozmowa Agaty Suwalskiej z Joanną Mueller, towarzysząca premierze książki Zmieszane (2000–2025) Joanny Mueller, wydanej w Biurze Literackim 2 czerwca 2025 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Aga­ta Puwal­ska: Asiu, wła­śnie uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim Two­ja nowa książ­ka, odmien­na od poprzed­nich, bo zawie­ra­ją­ca wszyst­kie wier­sze z lat 2000–2025, a zaty­tu­ło­wa­na Zmie­sza­ne. Kto wpadł na pomysł tej książ­ki? Dla­cze­go zmie­sza­łaś wier­sze, a nie uło­ży­łaś grzecz­nie zgod­nie z osią cza­su i porząd­kiem tomików? Czy to poku­sa snu­cia nowej opo­wieści? Śnie­nia „sie­bie na dnie odwróconej baśni”?

Joan­na Muel­ler: Tak po praw­dzie to ja sobie Zmie­sza­ne wyma­rzy­łam. Pew­nie było w tym tro­chę pychy, może też ciut femi­ni­stycz­nej ura­zy, bo kie­dy od lat patrzy­łam na kolej­ne zbio­rów­ki lub duże wybo­ry wyda­wa­ne – tak­że przez moje macie­rzy­ste BL – głów­nie panom poetom (a nie­któ­rzy mają takich publi­ka­cji po kil­ka), to było mi przy­kro, że sama nigdy nie dosta­łam takiej pro­po­zy­cji. I pew­nie jesz­cze dłu­go bym na nią cze­ka­ła, a może nie docze­ka­ła się nigdy, gdy­by nie cała ta przy­go­da z Sile­siu­sem za cało­kształt twór­czo­ści. Wte­dy poja­wi­ła się szan­sa na wyda­nie takiej książ­ki, bo do czę­ści owe­go szum­ne­go „cało­kształ­tu” – przy­naj­mniej dwóch pierw­szych tomów wyda­nych jesz­cze przez Zie­lo­ną Sowę – czy­tel­ni­cy wła­ści­wie nie mie­li moż­li­wo­ści dotrzeć. Wydaw­ca posta­rał się o grant na książ­kę – pierw­szy wnio­sek prze­padł przez błąd for­mal­ny, dru­gi, z cze­go się uśmia­łam jak nor­ka, zna­lazł się na liście mini­ste­rial­nej w top­ce z mak­si­mum punk­tów.

Od począt­ku wie­dzia­łam, że nie chcę spi­żu. Podob­nie jak nagro­dę za cało­kształt upar­cie nazy­wam nagro­dą za wie­lo­kształt, tak ćwiart­ko­wą zbio­rów­kę (aż strach pomy­śleć, że zawie­ra uro­bek z ćwierć­wie­cza!) widzę jako dzie­ło w ruchu, zmien­no­kształt­ne, pro­te­uszo­we. Już w poje­dyn­czych tomach podej­mo­wa­łam takie zaba­wy – na przy­kład inti­ma thu­le ma for­mę kost­ki Rubi­ka albo sce­ny symul­ta­nicz­nej o prze­su­wa­ją­cych się częściach/pomieszczeniach/mansjonach, któ­rym czytelnik/czytelniczka w trak­cie lek­tu­ry może nada­wać dowol­ny układ. W Zmie­sza­nych cie­ka­wi­ło mnie, jak wier­sze sprzed 25 lat będą dia­lo­go­wa­ły z póź­niej­szy­mi, tak­że naj­now­szy­mi, bo do tomu weszło kil­ka­na­ście nie­pu­bli­ko­wa­nych świe­ży­nek. Wie­le spo­tkań mię­dzy tek­sta­mi dla mnie samej było ogrom­ną nie­spo­dzian­ką i ucie­chą. Mam nadzie­ję, że po dru­giej stro­nie książ­ki ktoś czy­ta­ją­cy rów­nież będzie miał tro­chę funu. 

To cie­szę się, że się uda­ło i uka­za­ło, bo fun jest! Tym bar­dziej, że tym tytu­ło­wym „zmie­sza­niem” wywo­ła­łaś bar­dzo cie­ka­wy efekt – umie­ści­łaś nagle te wier­sze obok sie­bie, w jed­nym punk­cie cza­so­wym, dzię­ki cze­mu moż­na zoba­czyć, jak bar­dzo te wier­sze są spójne, jak wszyst­ko do wszyst­kie­go pasu­je, choć nie­ko­niecz­nie się powie­la, a jed­no­cze­śnie pod­kre­ślo­ny został ten „wie­lo­kształt” Two­jej poezji, czy­li nie­sa­mo­wi­ta róż­no­rod­ność for­mal­na. Co Cię skła­nia do tego by się­gać po coraz to inne kształ­ty, for­my?

Ten para­doks – uspój­nie­nia, a zara­zem róż­no­rod­no­ści – bie­rze się chy­ba stąd, że moje pisa­nie zawsze było efek­tem opo­ru przed zamknię­ciem w ramach, sche­ma­tach, forem­kach. Okrop­nie boję się (tak­że w życiu) unie­ru­cho­mie­nia, uwię­zie­nia, zasty­gnię­cia. Zatem z jed­nej stro­ny rzą­dzi mną klau­stro­fo­bia, któ­ra każe mojej poezji wciąż się wyry­wać, biec, ruszać, tań­co­wać, pły­wać, błą­kać się, prze­kra­czać gra­ni­ce, uwal­niać się, zry­wać wię­zy. Ale z dru­giej stro­ny mam w sobie pewien rys auty­stycz­ny (prze­pra­szam za te psy­cho­lo­gi­zu­ją­ce porów­na­nia) – noszę w gło­wie struk­tu­ry, któ­re narzu­cam na ten zmien­no­kształt­ny cha­os – i narzu­cić je muszę, ina­czej nie potra­fię! Może ta roz­wi­bro­wa­na dycho­to­mia moich dzia­łań jest tym, co Jerzy Kwiat­kow­ski nazwał „wizją i rów­na­niem”, a Tymo­te­usz Kar­po­wicz „poezją nie­moż­li­wą = mode­la­mi wyobraź­ni”?

Czy­li „każdy cha­os układ­ny jak kosmos”? Myślę, że to napię­cie mię­dzy struk­tu­rą a wyobraź­nią jest też widocz­ne w zapro­po­no­wa­nym przez Cie­bie podzia­le Zmie­sza­nych na bar­dzo – w pierw­szej chwi­li – zagad­ko­we czę­ści. Sło­wo „zmie­sza­ne” zakła­da pewien nie­ład, cha­os, spis tre­ści jest „spi­sem po taso­wa­niu”, więc przy­pad­ko­wość, a ja tu widzę prze­my­śla­ną kon­struk­cję. Skąd taki podział? Czy te mniej lub bar­dziej zagad­ko­we tytu­ły mają ści­śle okre­ślo­ne desy­gna­ty, a może panu­je tu swo­ista dowol­ność? Dla mnie „KARMÓWKA” to mat­ka, „WIĄZKI” to rela­cje i związ­ki, „BENTAL MENTAL” to stan umy­słu, ale „WYWROTOWY POTENCJAŁ KOSMYKA” już tak jed­no­znacz­nie mi się nie koja­rzy, choć dużo mówi…

Moje dzie­ci, gdy usły­sza­ły tytuł książ­ki, nie­mal jed­no­gło­śnie zakrzyk­nę­ły: „Ale ona nie pój­dzie do śmiet­ni­ka?!”. Ktoś inny sko­ja­rzył tytuł z drin­kiem Bon­da, jesz­cze inna oso­ba uzna­ła, że zain­spi­ro­wa­łam się tomem zbie­ra­ne Miło­będz­kiej. I w każ­dej z tych reak­cji tkwi jakaś racja. Bo wpraw­dzie jako autor­ka doko­na­łam skrzęt­nej segre­ga­cji 240 wier­szy na kil­ka­na­ście czę­ści tema­tycz­nych, ale osta­tecz­nie te poukła­da­ne i pona­zy­wa­ne prze­ze mnie kon­te­ner­ki moż­na w akcie lek­tu­ry wywró­cić po swo­je­mu i wrzu­cić na kup­kę „zmie­sza­ne”. Życzy­ła­bym też sobie i moim czytelniczkom/czytelnikom rau­szu jak po głę­bo­kim hau­ście Vesper Mar­ti­ni. Z kolei sko­ja­rze­nie z Kry­sty­ną Miło­będz­ką – poet­ką dla mnie naj­waż­niej­szą – przyj­mu­ję z nie­śmia­ło­ścią i pew­nym, nomen omen, zmie­sza­niem, tym bar­dziej, że dokład­nie w tych samych dniach opła­ki­wa­łam śmierć Pani Kry­sty­ny i uwal­nia­łam moją książ­kę do dru­ku.

Jeśli cho­dzi o poszcze­gól­ne czę­ści, to wyda­wa­ło mi się, że mam je dość skru­pu­lat­nie uło­żo­ne, prze­my­śla­ne i pona­zy­wa­ne, ale już teraz, dokład­nie mie­siąc po wysła­niu tomu do dru­kar­ni, łapię się cza­sem na zdzi­wie­niu, że dany wiersz zna­lazł się aku­rat tu, a nie gdzie indziej. Wymie­nio­ne tytu­ły roz­po­zna­łaś traf­nie, oczy­wi­ście, choć pew­nie każ­da oso­ba, któ­ra wej­dzie w labi­rynt tej książ­ki, znaj­dzie dla tych haseł wła­sne roz­wią­za­nia.

A z „Wywro­to­we­go poten­cja­łu kosmy­ka” chęt­nie się wytłu­ma­czę, zwłasz­cza że w samej książ­ce nie chcia­łam dawać zbyt wie­lu pod­po­wie­dzi (dla­te­go nie ma tam wyja­śnia­ją­cych przy­pi­sów czy not odau­tor­skich, któ­re poja­wia­ły się nie­kie­dy w tomi­kach). Jed­ną z ksią­żek abso­lut­nie dla mnie for­ma­cyj­nych, na któ­rą natknę­łam się w ostat­nim roku czy dwóch, było Czy­ta­jąc Loli­tę w Tehe­ra­nie Azar Nafi­si. To zbiór ese­jów auto­bio­gra­ficz­nych, w któ­rych autor­ka – irań­ska pisar­ska i pro­fe­sor­ka lite­ra­tu­ry angiel­skiej – opi­su­je cykl nie­le­gal­nych semi­na­riów, któ­re pro­wa­dzi­ła dla swo­ich stu­den­tek po odej­ściu z reżi­mo­wo ste­ro­wa­ne­go uni­wer­sy­te­tu. Nafi­si uka­zu­je absurd i gro­zę zaka­zów oraz naka­zów, jakie narzu­ca Irań­czy­kom, a zwłasz­cza Iran­kom, islam­ski ustrój reli­gij­no-poli­tycz­ny. W kra­ju, w któ­rym kobie­ta może być uka­ra­na za śmiech, roz­mo­wę z męż­czy­zną, nie­pra­wo­myśl­ne spoj­rze­nie, a już na pew­no za lek­tu­rę zachod­nich ksią­żek i nie­no­sze­nie hidża­bu, „wywro­to­wy poten­cjał kosmy­ka” nabie­ra duże­go zna­cze­nia. Byłam pora­żo­na odwa­gą boha­te­rek Nafi­si, któ­re za udział w semi­na­riach albo po pro­stu za czy­ta­nie nie­wła­ści­wych ksią­żek i wszel­kie inne for­my nie­zdy­scy­pli­no­wa­nia były bite przez mężów, wrzu­ca­ne do wię­zie­nia, szy­ka­no­wa­ne. Pomy­śla­łam wte­dy, że wpraw­dzie w porów­na­niu z Iran­ka­mi my, Polki, mamy łatwiej, jed­nak nie mogłam wyrzu­cić z gło­wy rodzi­mych sys­te­mów opre­sji, nad­wi­ślań­skich straż­ni­ków moral­no­ści, trud­no­ści, jakie nie­któ­re kobie­ty (mat­ki małych dzie­ci, żony patriar­chal­nych mężów) mają ze swo­bod­nym wyj­ściem z domu i uczest­ni­cze­niem w semi­na­riach, spo­tka­niach, wyda­rze­niach kul­tu­ral­nych – nie mówiąc już o innych for­mach ude­rza­nia w kobie­ty w Pol­sce. Wresz­cie – kosmy­ki wysu­wa­ją­ce się spod chust irań­skich bun­tow­ni­czek nie­odmien­nie koja­rzy­ły mi się z tytu­łem współ­re­da­go­wa­nej prze­ze mnie anto­lo­gii poezji kobiet – War­ko­cza­mi. Rów­nież w Waruj poja­wia się motyw kosmy­ków, któ­re skła­da­ją się nie tyle w war­ko­cze, ile w garo­ty. I tak włos po wło­sku uło­ży­ła mi się ta część książ­ki.

A zaraz po tych jesz­cze wyci­szo­nych i skry­tych rewo­lu­cjo­nist­kach poja­wi­ły się (już znacz­nie groź­niej­sze i roz­gnie­wa­ne) kan­gu­rzy­ce z kie­sze­nia­mi peł­ny­mi wul­ka­nów z kolej­nej czę­ści tomu. Tu z kolei kła­niam się Annie Świrsz­czyń­skiej, któ­ra swo­je wier­sze nazy­wa­ła „kie­szon­ko­wy­mi wul­ka­na­mi” (a Kata­rzy­na Szo­pa w swo­ich pra­cach przy­po­mnia­ła o tej zna­ko­mi­tej meta­fo­rze i jej poten­cja­le).

Było jesz­cze jed­no sko­ja­rze­nie. Lata temu prze­czy­ta­łam gdzieś, że rewo­lu­cja kobiet zaczy­na się od gnie­wu dziew­czyn­ki, któ­ra odkry­wa, że w jej dziew­czyń­skich spodniach nie prze­wi­dzia­no porząd­nych kie­sze­ni typo­wych dla chło­pię­cych por­tek (albo są, ale maciup­kie, albo je fabrycz­nie zaszy­to, więc tyl­ko uda­ją kie­szon­ki) – i zło­ści ją to, bo nie ma gdzie cho­wać swo­ich zna­le­zisk, kamie­ni, masko­tek, pro­cy, a choć­by i note­su na rysun­ki czy wier­sze. Zmie­sza­ne to taka moja wer­sja „buta w buto­nier­ce” – Muel­le­row­ska „kie­szeń na bun­ty”.

Zabaw­ne, mnie też przy­szła do głowy ta „bon­dow­ska” fra­za i nawet na począt­ku mia­łam od niej zacząć. „Wstrzą­śnię­te, nie zmie­sza­ne” zapi­sa­ły się na tyle moc­no, że gdy mówisz „zmie­sza­ne”, od razu w gło­wie wyska­ku­ją wstrzą­śnię­te jako dopo­wie­dze­nie i mar­ku­ją ten rewo­lu­cyj­ny pier­wia­stek. Bru­no Jasień­ski, czo­ło­wy dan­dys dwu­dzie­sto­le­cia, miał w sobie coś z Bon­da…, o Miłobędz­ką i Świrsz­czyń­ską, które w tym tomie też się poja­wia­ją – podob­nie zresz­tą jak o inne poet­ki – jesz­cze zapy­tam, ale pozo­stań­my chwi­lę przy tytu­le.

Mówisz o rewo­lu­cyj­no­ści i ona oczy­wi­ście w tej książ­ce jest, nie­mniej jed­nak mam wra­że­nie, że podział, który zapro­po­no­wa­łaś, bar­dzo cie­ka­wie roz­kła­da akcen­ty, pogłę­bia i niu­an­su­je róż­ne wąt­ki, spra­wia, że Two­ja opo­wieść jest wie­lo­wy­mia­ro­wa, i bywa, że sama w sie­bie wąt­pi. Wspa­nia­ła jest ta histo­ria o rewo­lu­cyj­nym poten­cja­le kosmy­ka, ale nie­sie też pew­ną sub­tel­ność, ulot­ność. Piszesz: „uszy­ję z cze­go szy­dzą” i jed­no­cze­śnie kontr­ujesz: „lecz na koń­cu języ­ka zawsze mam przepraszam/ (…) cała para w gwiz­dek na tłu­mie­nie sie­bie”. Zmie­sza­ne to prze­cież też zawsty­dzo­ne, zakło­po­ta­ne… Czy i ewen­tu­al­nie cze­go wsty­dzą się Two­je wier­sze? Czy od zakło­po­ta­nia trud­no jest uciec?

Basia Klic­ka powie­dzia­ła parę dni temu na spo­tka­niu we Wro­cła­wiu (roz­mo­wa doty­czy­ła książ­ki, w któ­rej Ola Koło­dzie­jek roz­ma­wia z 33 poet­ka­mi, w tym ze mną), że bra­ku­je jej w dzi­siej­szej poezji awan­tur­nic­twa, łobu­ziar­stwa. Bli­ska mi jest ta tęsk­no­ta za roz­ra­bia­niem w wier­szach, ale pomy­śla­łam też, że w moim pisa­niu okres awan­tur­ni­czy już się wyda­rzył – naj­moc­niej w tomi­kach Waruj i Hista & her sista. Łobu­zo­wa­łam wte­dy z teamem „sióstr”, cho­ciaż­by z Asią Łań­cuc­ką, z któ­rą zro­bi­ły­śmy poemiks, z dziew­czy­na­mi ze Wspól­ne­go Poko­ju, ale też ze wszyst­ki­mi „spa­ce­ro­wicz­ka­mi”, któ­re bra­ły udział w pro­te­stach kobiet. To od nich czu­łam siłę i wspar­cie, któ­re ujaw­ni­ły się w obu tomach. Ale po tej rewol­cie przy­szły trule – i tutaj nie było już ze mną kan­gu­rzyc w wul­ka­na­mi w kie­sze­niach, prze­ciw­nie: ta książ­ka wzię­ła się z osa­mot­nie­nia, wsty­du, lęku, poczu­cia bycia dys­cy­pli­no­wa­ną i wpę­dza­ną w mil­cze­nie. Wyko­na­łam w tej książ­ce ruch cof­nię­cia do celi, z któ­rej wypu­ści­łam swo­je histe­rycz­ki w poprzed­nim tomie.

I może pozo­sta­ła­bym w tym sku­le­niu, gdy­bym nada­ła Zmie­sza­nym układ chro­no­lo­gicz­ny. Ale prze­cież nie jest tak, że rewo­lu­cja wyda­rza się raz na zawsze, że moż­na ją w posta­ci punk­tu umie­ścić na osi histo­rycz­nej i już, odha­czo­ne. A potem kolej­ny punkt – bac­klash, cof­ka, zali­czo­ne. To wszyst­ko dzie­je się rów­no­le­gle, jed­no­cze­śnie. Rewo­lu­cja jest żmud­ną pra­cą, któ­re nigdy nie usta­je. Rewo­lu­cyj­nych zmian doko­nu­je się cza­sem poprzez maso­wy wybuch i wylew, ale czę­ściej – przez prze­smy­ki i kosmy­ki, pod­skór­ne drą­że­nie wypra­co­wy­wa­ne przez wie­le osób nie z krzy­kiem na ustach, ale w ciszy, mil­cze­niu i zawsty­dze­niu, o któ­re pytasz. To sobie uświa­do­mi­łam przy tru­lach. Mimo wła­śnie pew­ne­go zmie­sza­nia, zawsty­dze­nia czu­łam, jak waż­na dla mnie była ta książ­ka – a potem dodat­ko­wo usły­sza­łam od kil­ku osób, że tru­le w swo­im ści­sze­niu są według nich jesz­cze bar­dziej rady­kal­ne niż Waruj i Hista. 

A jeśli cho­dzi o cią­głe ruchy wstecz i do przo­du, to na Zmie­sza­ne pewien wpływ miał gest, któ­ry wyko­na­ły wspo­mnia­na tu przed chwi­lą Basia Klic­ka i Agniesz­ka Wali­gó­ra, redak­tor­ki anto­lo­gii Przy­szli zoba­czyć poetkę. Dziew­czy­ny wybra­ły do niej moje wier­sze sprzed naj­bar­dziej awan­tur­ni­cze­go okre­su, a tłu­ma­czy­ły ten wybór tak, że we wcze­snych tomach, w utwo­rach przez kry­ty­ków i kry­tycz­ki uzna­wa­nych nie­kie­dy za infan­tyl­ne i kon­ser­wa­tyw­ne, one widzą poten­cjał rewo­lu­cyj­ny (kosmyk?!), któ­ry w peł­ni roz­sza­lał się potem w Waruj czy Hista & her sista. Zawie­rzy­łam im i tro­chę przez ten pry­zmat na nowo prze­czy­ta­łam wła­sne tek­sty z ostat­nich 25 lat, a potem doko­na­łam prze­ta­so­wa­nia, któ­re­go wyni­kiem są Zmie­sza­ne. 

Ale zapy­ta­łaś mnie o wstyd… Nie­daw­no jeden z uczest­ni­ków pra­cow­ni Poło­wu, któ­rą pro­wa­dzi­łam, wyznał, że kie­dy za jeden z naj­sil­niej­szych afek­tów jego tomu uzna­łam wstyd, to aż się wewnętrz­nie zatrzą­snął i wzbu­rzył, bo odkry­łam i upu­blicz­ni­łam coś, co on nawet sam przed sobą sta­rał się ukryć. Ja może tego afek­tu aż tak nie ukry­wam, prze­ciw­nie, wie­le moich wier­szy bie­rze się z bun­tu prze­ciw­ko zawsty­dza­niu, któ­re­mu pod­da­je się sys­te­mo­wo dziew­czyn­ki i kobie­ty.

No wła­śnie… Kie­dy myślę o rewo­lu­cyj­nych kosmy­kach, to chęt­nie dodam coś o tych, któ­re coraz bar­dziej mi teraz siwie­ją. Mówi­łam już o ruchu wstecz, do daw­nych wier­szy, ale w Zmie­sza­nych jest też tro­chę tek­stów cał­kiem świe­żych, z któ­rych część wej­dzie pew­nie do nowe­go tomu. One są pisa­ne z per­spek­ty­wy kobie­ty w śred­nim wie­ku, któ­ra czer­pie siłę ze świa­do­mo­ści, że nie da się już tak łatwo zawsty­dzać jak jej młod­sze wer­sje. Ta sta­rze­ją­ca się pod­miot­ka odzy­wa się zresz­tą w moich książ­kach od paru lat: korzy­sta z wła­snej prze­zro­czy­sto­ści lub bycia zawa­li­dro­gą, „cznia” kobie­ce powin­no­ści, bez­wstyd­nie recho­cze, aż trzę­sie się jej brzuch, a cza­sem pozwa­la sobie na raper­skie dis­sy. Bar­dzo ją lubię i kie­dy w życiu daję się komuś zawsty­dzić jak zahu­ka­na dziew­czyn­ka, to ta peri­me­no­pau­zal­na awan­tur­ni­ca bie­rze mnie w obro­nę.             

Cie­szę się, że wspo­mi­nasz i o zahu­ka­nej dziew­czyn­ce, i o peri­me­no­pau­zal­nej awan­tur­ni­cy, bo postać kobie­ty, która wyła­nia się z tych wier­szy, jest dla mnie kolej­nym wie­lo­kształtem – dziew­czyn­ka bywa zawsty­dzo­na, ale i peł­na werwy, ener­gii, prze­ko­ry (patrz „team mafal­da”), z kolei doj­rza­ła kobie­ta jest świa­do­mą sie­bie awan­tur­ni­cą, ale też obkle­jo­ną ety­kie­ta­mi „for­mat­ką”, która zada­je sobie pyta­nie „ile dźwi­gasz światów”, a której „poje­dyn­czość to pakiet współ­dzie­lo­ny”. Im bar­dziej wie­lo­wy­mia­ro­wa i róż­no­rod­na ta boha­ter­ka, tym para­dok­sal­nie peł­niej­szy i bar­dziej spójny jest jej obraz. W wier­szu „zni­ko­pis” piszesz: „gdy zaśnie we mnie dziec­ko którym już nie będę” – zapy­tam więc, cze­go oba­wia się kobie­ta z Two­ich wier­szy? Czy pod­świa­do­mie nie boi się, że będzie postrze­ga­na wyłącz­nie przez swo­ją kobie­cość? A może oba­wia się jed­nak cze­goś zupeł­nie inne­go?

Jestem oso­bą skraj­nie neu­ro­tycz­ną, więc lęk to u mnie afekt sil­niej­szy niż wstyd. Ale to w życiu, gdzie moż­na sobie radzić terap­ką i tab­sa­mi. A cze­go moja kobie­ta boi się w pisa­niu? Wiesz, kie­dy sia­dam do wier­sza, to nie oba­wiam się abso­lut­nie nicze­go – może zresz­tą to bez­tro­skie uczu­cie bra­wu­ry w bar­wie­niu papie­ru spra­wia, że od 25 lat (a nawet dłu­żej) nie mogę żyć bez poezji. Strach przy­cho­dzi póź­niej, kie­dy poet­ka już swo­je zro­bi i pój­dzie, a budzi się wewnętrz­ny kry­tyk. Świa­do­mie tu roz­kła­dam role płcio­we, bo ten demo­nicz­ny zoil, któ­ry w mojej gło­wie dopa­da do goto­we­go wier­sza, jest zwy­kle face­tem. I przy­ła­zi ze swo­imi narzę­dzia­mi ośmie­sza­nia, z male gaze, z fan­ta­zma­tem uni­wer­sal­no­ści, z rosz­cze­nia­mi nowa­tor­stwa, z ety­kiet­ka­mi i for­mat­ka­mi, o któ­rych wspo­mnia­łaś. Poet­ka musi wte­dy wró­cić do biur­ka i swo­je prze­wal­czyć. Po star­ciu z takim wyobra­żo­nym kry­ty­kiem – ci praw­dzi­wi nie wyda­ją się tacy strasz­ni.

Powiem Ci zresz­tą, że z cza­sem przez te 25 lat real­nych kry­ty­czek i kry­ty­ków bałam się coraz mniej. Gor­sze niż nawet naj­bar­dziej nie­spra­wie­dli­we czy zło­śli­we recen­zje jest chy­ba prze­mil­cza­nie ksią­żek, brak omó­wień – ale i z tym się na sta­rość pogo­dzi­łam, taki lajf. Lęk, któ­ry czu­ję, gdy wypusz­czam w świat nowe wier­sze i książ­ki, jest zlo­ka­li­zo­wa­ny gdzieś indziej, w naj­bliż­szym oto­cze­niu. Mam świa­do­mość, że nie­kie­dy w pisa­niu prze­kra­czam gra­ni­ce, piszę o rze­czach, o któ­rych nale­ży mil­czeć („nie mów niko­mu, co się dzie­je w domu”), poru­szam bole­sne tema­ty, dema­sku­ję prze­moc i agre­sję – w sfe­rze spo­łecz­nej, poli­tycz­nej, ale też pry­wat­nej – i czy­sto po ludz­ku boję się reak­cji czy­tel­ni­ków na to obna­że­nie. Na szczę­ście zaraz po lęku przy­cho­dzi kolej­ny wiersz, a z nim bra­wu­ra, ryzy­ko, ożyw­czy powiew na twa­rzy, wol­ność, pływ, bieg.

To zapy­tam może o wiersz – czym jest dla Cie­bie? Bar­dziej brzmie­niem czy obra­zem? A może miej­scem, czy prze­stron­nym? Piszesz „choć wiersz dla dwóch ciał/ za cia­sny”… I jak to jest z cię­ża­rem wier­szy? Ogrom­nie mi jest bli­ska ta Two­ja fra­za „wier­szu bądź/ lżejszy/ zna­czy nabierz/ cięż­ko­ści”.

À pro­pos ryzy­ka i bra­wu­ry, to w ogóle chy­ba się tro­chę nad tymi wier­sza­mi pastwisz, bo piszesz również tak: „utwór skoń­czo­ny trze­ba złamać/ (…) wers wytrącić/ z regu­lar­no­ści”. Co Ci dają te tor­tu­ry? [śmiech]

To cie­ka­we, że pytasz o cię­żar i lek­kość wier­sza. Jed­na z czę­ści Zmie­sza­nych zaczy­na się od słów „tasz­cze­nia, tusze” i cho­ciaż doty­czy bar­dziej cia­ła („tej suki somy”), to w odnie­sie­niu do poezji też jest coś na rze­czy. Może powiem tak: nie odci­nam się w moim pisa­niu od życia, od jego sfer mrocz­nych, przy­ziem­nych, przy­gnę­bia­ją­cych, trud­nych i nud­nych. To suge­ru­je, że wier­sze bio­rą na sie­bie cię­żar, któ­re­go mogą nie unieść (jakie to kobie­ce, nie?). Wła­śnie dla­te­go w akcie pisa­nia trze­ba je odcią­żyć, nadać im lek­ko­ści, ode­rwać je od tego, co je przy­ku­wa do zie­mi, żeby mogły pole­cieć, poru­szać się już wła­snym ryt­mem, bez kieł­zna i kaj­dan. O tym piszę w wier­szu „pro­po­zy­cja pierw­sza”, któ­ry zacy­to­wa­łaś, a któ­ry opar­łam na „pro­po­zy­cji dru­giej” Róże­wi­cza. Poeta pro­po­nu­je podob­ne tor­tu­ry, pisze o usu­wa­niu z wier­sza fun­da­men­tu, czy­li tego, co go wią­że z rze­czy­wi­sto­ścią, żeby stał się two­rem samo­ist­nym, lek­kim, uwol­nio­nym. Co wię­cej, Róże­wicz suge­ru­je (a ja za nim), że to łama­nie wier­sza nigdy się nie koń­czy, bo na tym pole­ga pra­ca czy­tel­ni­cza – każ­da inter­pre­ta­cja doko­nu­je innych zła­mań i zro­śnięć w kon­struk­cji poetyc­kiej. Róże­wicz był zna­ny z tego, że bar­dzo kon­kret­nie dekon­stru­ował swo­je wier­sze – sama byłam świad­ki­nią, kie­dy w trak­cie spo­tka­nia autor­skie­go prze­rwał czy­ta­nie wier­sza, wycią­gnął dłu­go­pis, pokre­ślił coś w książ­ce, coś inne­go dopi­sał – i prze­czy­tał zupeł­nie nową wer­sję tek­stu. Ja aż takich tor­tur moim utwo­rom nie fun­du­ję, cho­ciaż w Zmie­sza­nych doko­na­łam w wie­lu z nich spo­rych zmian – zwłasz­cza we wcze­snych tek­stach, gdzie poli­kwi­do­wa­łam kur­sy­wy, wymio­tłam inter­punk­cję, usu­nę­łam tro­chę mott, cza­sem coś wycię­łam, zmie­ni­łam wer­sy­fi­ka­cję. Czu­ję, że w ten spo­sób z jed­nej stro­ny doda­łam im lek­ko­ści, a z dru­giej… może zyska­ły inne kon­struk­cyj­ne docią­że­nie, któ­re było im potrzeb­ne?

Zapy­ta­łam o lek­kość i jed­no­cze­sne docią­że­nie wier­sza, bo zgo­dzę się w pełni, że ten para­doks umoż­li­wia podej­mo­wa­nie trud­nych („docią­żo­nych”)  tematów bez popa­da­nia w kotur­no­wość, w ten nie­szczę­sny spiż… i chy­ba trud­no to uzy­skać ina­czej niż poprzez coraz to nowe tro­py for­mal­ne, łama­nie wersów i wier­szy, podej­mo­wa­nie ryzy­ka… 

A jeśli jeste­śmy przy Róże­wi­czu, do którego cza­sem nawią­zu­jesz w swo­ich tek­stach, to tak mi się sko­ja­rzyło, że Basia Klic­ka i Agniesz­ka Waligóra we wspo­mnia­nej już anto­lo­gii Przy­szli zoba­czyć poetkę poru­szy­ły bar­dzo cie­ka­wy wątek odno­śnie do Two­jej poezji, pozwól, że zacy­tu­ję: „Choć zarówno w dzie­łach lite­rac­kich Muel­ler, jak i jej ese­isty­ce ujaw­nia się ogrom­na eru­dy­cja, pisar­stwo autor­ki czy­ta­ne było naj­czę­ściej albo w try­bie uprosz­czo­ne­go for­ma­li­zmu, loka­li­zu­ją­ce­go naj­cie­kaw­sze i naj­bar­dziej zaska­ku­ją­ce kon­struk­cje słów, albo w kon­tek­ście pro­ble­ma­ty­ki kobie­co­ści i macie­rzyń­stwa”. A potem jesz­cze doda­ją: „Muel­ler zda­je się wcho­dzić w cudze idio­my jak po swo­je i wchła­niać je w swo­ją lirycz­ną per­sonę” – czy zga­dzasz się z tym roz­po­zna­niem?

W Zmie­sza­nych oprócz Róże­wi­cza rze­czy­wi­ście poja­wia się wie­le posta­ci, cytatów, poetyc­kich głosów, rozmów czy nawią­zań, mówiłaś o nowych wier­szach – z kim w nich roz­ma­wiasz? Jaka dyk­cja Cię teraz fascy­nu­je, jeśli jest jakaś kon­kret­na?

Tak, Agniesz­ka i Basia roz­po­zna­ły i nazwa­ły kie­run­ki uprosz­czeń, w jakich przez lata szły inter­pre­ta­cje kry­tycz­ne mojej twór­czo­ści. To, że naj­pierw czy­ta­no mnie jako autor­kę jało­wych wygi­ba­sów słow­nych, wyso­kie­go moder­ni­zmu i for­ma­li­stycz­nych świe­ci­de­łek, a potem nagle odwrót w dru­gą stro­nę, bo wpa­dłam w kon­tekst tema­tycz­ny, kie­dy to zaczę­to postrze­gać wszyst­ko, co piszę, przez pry­zmat mojej wie­lo­dziet­no­ści i tema­tów kobie­cych, już bez zwra­ca­nia uwa­gi na to, co z tymi kwe­stia­mi robię w języ­ku poetyc­kim. I oczy­wi­ście nie jest tak, że te inter­pre­ta­cje są zupeł­nie pozba­wio­ne słusz­no­ści, bo prze­cież nie zaprze­czę, że for­ma, kon­struk­cja, rzeź­bie­nie w języ­ku, awan­gar­do­wość zawsze były dla mnie waż­ne; nie wyprę się też pra­cy, któ­rą od lat wyko­ny­wa­łam w poezji na rzecz kobiet, matek, femi­ni­zmu itd. Cho­dzi tyl­ko o to, że for­my i tema­ty to są sfe­ry nie­ro­ze­rwal­ne – tej banal­nej prze­cież praw­dy uczą się już dzie­ci w szko­le (a na pew­no stu­den­ci na polo­ni­sty­ce), więc nie rozu­miem, dla­cze­go kry­ty­cy i kry­tycz­ki tak bez­tro­sko je nie­kie­dy roz­dzie­la­ją.

Pytasz o nawią­za­nia. Mówi­łam już o wie­lo­kształ­cie, teraz przy­wo­łam sło­wo „wie­lo­głos”. Nigdy nie inte­re­so­wał mnie w poezji tryb mono, zawsze to było przy­naj­mniej ste­reo, a naj­le­piej dolby sur­ro­und. Moje wier­sze to naj­czę­ściej dia­lo­gi, nie­kie­dy ze spre­cy­zo­wa­ny­mi roz­mów­ca­mi (z inny­mi twór­ca­mi i twór­czy­nia­mi, z bohaterami/bohaterkami ksią­żek, obra­zów, fil­mów itd.), ale bywa też, że odzy­wa­ją się w nich gło­sy wid­mo­we, nie­na­zwa­ne, wychwy­co­ne w pod­świa­do­mym reje­strze jako szu­my, szme­ry i szu­ry. Pod­kra­dam fra­zy ludziom w tram­wa­ju, wła­snym dzie­ciom, poli­ty­kom i spra­woz­daw­com spor­to­wym, dzien­ni­ka­rzom, cza­sem też (głów­nie w tru­lach) cytu­ję auten­tycz­ne zda­nia, któ­re usły­sza­łam w trud­nych momen­tach i któ­re są dla mnie trig­ge­ra­mi. Po co to robię – to już pew­nie temat na inną opo­wieść.

Ale pyta­łaś też o nowe wier­sze. Część z nich, któ­ra praw­do­po­dob­nie uka­że się tyl­ko w Zmie­sza­nych, to efekt współ­pra­cy ze wspa­nia­łą nie­miec­ką poet­ką i tłu­macz­ką Ulja­ną Wolf – a więc u zara­nia dia­log! Przy­da­rzy­ły się te tek­sty przy­pad­kiem – zosta­ły­śmy z Ulja­ną spa­ro­wa­ne w pro­jek­cie doty­czą­cym budyn­ków post­ko­mu­ni­stycz­nych (czy sze­rzej: post­pa­mię­ci w kra­jach daw­ne­go Blo­ku Wschod­nie­go): ona mia­ła pisać o ber­liń­skim Pała­cu Repu­bli­ki, ja o Pała­cu Kul­tu­ry i Nauki. Spo­tka­ły­śmy się w War­sza­wie, zwie­dzi­ły­śmy PKiN, a potem spę­dzi­ły­śmy kil­ka świet­nych godzin na wspól­nej pra­cy poetyc­kiej, kie­dy to wie­le razy zdu­mie­wa­łam się, jak podob­ny­mi, sza­le­nie lin­gwi­zu­ją­cy­mi dro­ga­mi podą­ża nasze myśle­nie i pisa­nie. Pro­jekt jak pro­jekt, ale wier­sze nam się roz­ro­sły, my się zakum­plo­wa­ły­śmy, a ja już po zakoń­cze­niu prac z Ulja­ną zaczę­łam cho­dzić po War­sza­wie i nasłu­chi­wa­łam gło­sów spod gru­zów, spod zwa­łów lat – i tak powstał cykl Pieśni o mie­ście na kościach. 

Nato­miast to, nad czym pra­cu­ję bar­dziej meto­dycz­nie, a mniej przy­pad­ko­wo, to tom, któ­re­go tytu­łu nie chcę na razie zdra­dzać, ale wiem, że będzie on wie­lo­gło­so­wą odpo­wie­dzią na pyta­nie zada­ne w jed­nej z czę­ści Zmie­sza­nych: „Kie­dy sta­łam się panią Ram­say?”. Nawią­zu­ję tu oczy­wi­ście do boha­ter­ki mojej ulu­bio­nej powie­ści Vir­gi­nii Woolf – Do latar­ni mor­skiej. Czy­ta­łam ją kil­ka­na­ście razy i wciąż mnie poru­sza, przy czym wraz z upły­wem cza­su – a to jest książ­ka o bie­gu lat – poru­sza ina­czej, gra zawsze na nowej stru­nie. Woolf zro­bi­ła tam genial­ną rzecz – roz­pi­sa­ła dro­bia­zgo­wo szcze­gó­li­ki codzien­no­ści, te wszyst­kie żmud­ne, nud­ne, a cza­sem zabaw­ne rze­czy, któ­re skła­da­ją się na nasze życie. W dodat­ku roz­sz­cze­pi­ła nar­ra­cję w typo­wy dla sie­bie spo­sób – na roz­ma­ite punk­ty widze­nia kil­kor­ga boha­te­rów. A potem, po tych wie­lo­stro­ni­co­wych opi­sach, któ­re mnie przy­gważ­dża­ły nie­kie­dy swo­ją traf­no­ścią i tym, jak bar­dzo są o moim życiu (o moim byciu panią Ram­say), powrzu­ca­ła nagle w nawia­sach – w nawia­sach! – suche infor­ma­cje o tym, w jaki spo­sób zmar­ły głów­ne posta­ci powie­ści. Kie­dy to opo­wia­dam, to spłasz­czam moc tego efek­tu, war­to zaj­rzeć same­mu. Zatem kie­dy zaczę­ły mi się pisać wier­sze do nowe­go tomu, to pomy­śla­łam, że zanim zosta­nę zamknię­ta w nawias jak pani Ram­say, to chcę sku­pić się na tych wła­śnie momen­tach, na tu i teraz, z uważ­no­ścią, któ­rą mia­ła w sobie, mimo zakrzą­ta­nia i prze­mę­cze­nia, boha­ter­ka Woolf. To dla­te­go w nowych wier­szach spo­ro odnie­sień do kon­kret­nych dat i osób (np. do dnia śmier­ci Rober­ty Flack, do pisa­nia blur­ba dla Kazi­ka, do spo­tka­nia na Kaja­ko­wej z oka­zji wie­czo­ru autor­skie­go Oli Koło­dzie­jek itd.). Bar­dzo mnie ta efe­me­rycz­ność inspi­ru­je i bawi.

„a kie­dy wyj­dą realia z meta­for”… Jeśli jeste­śmy już przy tej efe­me­rycz­no­ści, przy kon­kret­nych datach i oso­bach – nie­ko­niecz­nie zamknię­tych w nawia­sach, ale wrzu­co­nych do wier­sza, to zapy­tam Cię, czy może w pisa­niu nie cho­dzi też jed­nak o to, żeby „prze­ło­żyć na cudzą/ swo­ją pry­wat­ność”? 

Tak, oczy­wi­ście, i w dru­gą stro­nę – od cudze­go do swo­je­go – też (że zacy­tu­ję wcze­sny wiersz „poza­im­ki” poświę­co­ny Joan­nom: „ja/ kim musisz być cudza­kiem by/ oka­zać się swo­ja­kiem?”). Każ­dy tekst poetyc­ki uwspól­nia swo­je i cudze dzię­ki cią­głym wymia­nom zna­czeń oraz afek­tów i zamia­nom ról. Ta swo­ista eko­no­mia daru też się kry­je w tytu­le Zmie­sza­ne. I zno­wu auto­cy­tat, tym razem z „asi-nite­czek”, póź­niej­szych od „poza­im­ków” o jakieś 18 lat (oba tek­sty są o Aśkach, oba trak­tu­ją o prze­kła­da­niu wła­snej pry­wat­no­ści na czy­jąś): „par­ki zwol­nio­ne z krę­pa­cji z nawij­ką na szpu­lach relacji/ teraz to już napraw­dę jeste­śmy zmie­sza­ne”.

Do naj­mil­szych nie­spo­dzia­nek, któ­re przy­da­rzy­ły mi się przy ukła­da­niu książ­ki, nale­żał moment, gdy odkry­łam tytu­ło­we sło­wo w tym wier­szu, bo zupeł­nie nie pamię­ta­łam, że tam jest. A teraz jesz­cze, dzię­ki Tobie, zauwa­ży­łam zbież­ność mię­dzy „aśko­wy­mi” wier­sza­mi, któ­re dzie­lą pra­wie dwie deka­dy! I chy­ba takie rado­sne odkry­cia to clue poezji. Podob­nie jest z kon­kre­ta­mi, data­mi, insi­der­ski­mi wkręt­ka­mi czy efe­me­rycz­no­ścią – te pry­wat­ne śla­dy są waż­ne dla mnie u źró­deł wier­sza, ale czy­tel­nicz­ki i czy­tel­ni­cy zoba­czą te tek­sty zaszy­fro­wa­ne, zmą­co­ne, zmie­sza­ne wła­śnie. Kon­struk­cja już kop­nę­ła fun­da­ment w kąt, usu­nę­ła wię­zy, któ­re łączy­ły ją z rze­czy­wi­sto­ścią, i poga­lo­po­wa­ła samo­ist­nie w gąszcz cudzych inter­pre­ta­cji. Za chwi­lę nawet ja nie będę pamię­tać, co w niej było z życia wzię­te. I tak jest naj­le­piej!

Czy­ta­jąc Zmie­sza­ne, też zwróciłam uwa­gę na ten wiersz „asie-nitecz­ki”, gdzie tak moc­no to sło­wo „zmie­sza­ne” wybrzmie­wa, ale, ale, ośmie­lę się stwier­dzić, że tych róż­nych „nite­czek” zmie­sza­nych, prze­pla­ta­ją­cych się w całej książ­ce jest u Cie­bie jesz­cze wię­cej – wie­le tu róż­no­rod­nych kobiet (posta­ci histo­rycz­nych, arty­stek, poetek – wspo­mi­na­ły­śmy Świrsz­czyń­ską i Miło­będz­ką), a i nitecz­ki ple­cio­ne są na róż­ne spo­so­by (cyta­ty, dedy­ka­cje, tytu­ły, odnie­sie­nia).

Piszesz: „(budzę siebie/ tyl­ko w cudzych histo­riach w obcym języku/ zmy­kam spraw­niej niż we wła­snym)”. Czy dla­te­go „ten ścisk i drept”? Czy te „obce histo­rie” dają Ci odpo­wied­ni dystans, odbi­cie?

Obce histo­rie, zwłasz­cza kobie­ce, dają mi przede wszyst­kim odwa­gę. Może znasz ten mecha­nizm z publicz­nych dys­ku­sji… Ja przy­naj­mniej tak mam, że kie­dy bio­rę w jakiejś roz­mo­wie udział jako jedy­na kobie­ta, to z o wie­le więk­szym tru­dem zabie­ram głos, ale kie­dy towa­rzy­szy mi inna uczest­nicz­ka, to czu­ję, że wza­jem­nie się pod­gła­śnia­my, jed­na dla dru­giej jest wzmac­niacz­ką (lub tubą, żeby zno­wu zacy­to­wać „asie-nitecz­ki”: „bądź moją tubą bądź moim to be/ jak ja two­ją bazą i zmia­ną”). Podob­nie to dzia­ła w moich wier­szach. One czę­sto powsta­ją po to, żeby wydo­być cudzą histo­rię z wyci­sze­nia, z try­bu mute. A nie­kie­dy to ja roz­po­zna­ję sie­bie w czy­jejś histo­rii i ta dru­ga kobie­ta – inna poet­ka czy artyst­ka, postać lite­rac­ka lub fil­mo­wa, real­na oso­ba – pozwa­la mi usły­szeć sil­niej wła­sny głos. To są zaplo­ty, wspól­ne tka­nie, po pro­stu – zmie­sza­nie. Wła­ści­wie mia­łam pomysł, żeby do książ­ki dodać spis na zasa­dzie „udział wzię­li” (coś podob­ne­go do notek, któ­re poja­wi­ły się w Hiście i tru­lach), ale że Zmie­sza­ne i tak bie­gły do dru­kar­ni na wariac­kich papie­rach, więc musia­łam z tego w ostat­niej chwi­li zre­zy­gno­wać. Może jesz­cze spi­szę tę listę jako suple­ment. Była­by to wiel­ka i pięk­na armia duchów, jak to mówił Janek Pra­de­ra w Sie­kie­re­za­dzie.

Mot­tem otwie­ra­ją­cym książ­kę jest cytat ze wspa­nia­łe­go poema­tu Adrien­ne Rich „Nur­ku­ję do wra­ku” (tłum. Jakub Głu­szak), w jed­nym z wier­szy pytasz: „samą sie­bie miękką kre­ska jak ujmę”, w kolej­nym: „A jak się widzę sobie”, Zmie­sza­ne zamy­kasz wier­szem „warum”, który brzmi: „ja tyl­ko chciałam/ mieć więk­szy udział/ w sobie samej” – czy w pisa­niu cho­dzi też o pozna­nie sie­bie, o zej­ście do tego swo­je­go wra­ku?

Pew­nie, że tak! Wrak jest wart opi­su, bo to głęb­sza praw­da o czło­wie­ku niż spiż. A Adrien­ne Rich to jed­na z matek moje­go pisa­nia, ogrom­nie się cie­szę, że poja­wia się coraz wię­cej pol­skich tłu­ma­czeń jej poezji i ese­isty­ki (stay tuned!). Zmie­sza­ne war­to czy­tać na róż­ne spo­so­by – w tytu­le (i na pięk­nej okład­ce Julii Koź­min) moż­na mię­dzy inny­mi zoba­czyć mie­sza­ją­ce się wody mor­skie i zamiesz­ku­ją­ce je isto­ty. Pole­cam ścież­kę inter­pre­ta­cyj­ną pro­wa­dzą­cą aż na dno oce­anu. A po dro­dze te wszyst­kie zja­wi­sko­we lito­ra­le, pela­gia­le, abi­sa­le, ben­ta­le i hada­le! Znaj­dą się tam moje oso­bi­ste wra­ki, to jasne, ale może ktoś natra­fi w tej głę­bi­nie na szcząt­ki wła­sne­go Tita­ni­ca?

Tak, okład­ka jest pięk­na, gdy ją zoba­czy­łam przy­szła mi do gło­wy ośmior­ni­ca – zwie­rzę bar­dzo inte­li­gent­ne, o skom­pli­ko­wa­nym ukła­dzie ner­wo­wym i odmien­nej per­cep­cji, które dla mnie sym­bo­li­zu­je taką wie­lo­wy­mia­ro­wość czu­cia i myśle­nia – więc kolej­ny wie­lo­kształt.

A jeśli jeste­śmy przy czy­ta­niu Zmie­sza­nych – żeby je zmie­szać, sama musia­łaś naj­pierw te wier­sze prze­czy­tać, czy to pro­ste być czy­tel­nicz­ką wła­snych wier­szy? W wier­szu otwie­ra­ją­cym książ­kę piszesz: „co wynik­nie co umknie co wyłowię/ (…) co wemknie się/ co minie mnie”, pod­su­mo­wu­jąc więc tę naszą roz­mo­wą, co osta­tecz­nie z nich wyczy­ta­łaś?

Och, to praw­da, ośmior­ni­ce są cudow­ne, pięk­ne i mądre! Wyma­rzy­łam sobie taką na okład­ce – i się uda­ło. Zupeł­nie inne­go wymia­ru nabrał dzię­ki temu wiersz z Waruj „takot­su­bo – kra­ken­ka i jej krach”, gdzie motyw ośmior­ni­cy, tak­że tej ze Snu żony ryba­ka, splo­tłam z kobie­cą wer­sją zawa­łu ser­ca (takot­su­bo – zespół zła­ma­ne­go ser­ca, nazwa­ny tak od kształ­tu sie­ci na ośmior­ni­ce) oraz japoń­skim okre­śle­niem na śmierć z prze­pra­co­wa­nia (karōshi). Ośmior­ni­ca to bowiem dla mnie tak­że sym­bol kobie­ty, któ­ra musi mieć kil­ka ramion, żeby wszyst­kie­mu podo­łać, wszyst­ko unieść i zała­twić. Na szczę­ście to tyl­ko jeden z jej kształ­tów, co ją chy­ba osta­tecz­nie ratu­je.

A jeśli cho­dzi o kon­fron­ta­cję z wła­sny­mi wier­sza­mi, to rze­czy­wi­ście nie było łatwo. Mia­łam tak sil­nie wmu­ro­wa­ne w gło­wę nie­przy­chyl­ne opi­nie kry­ty­ków o moich wcze­snych tomach, że z tru­dem patrzy­łam na nie bez tych znie­kształ­ca­ją­cych szkie­łek. Ale powo­lut­ku, po ośmior­ni­co­we­mu, nur­ko­wa­łam coraz głę­biej do tego wra­ku. Do wra­ku, nie do mitów o nim. I zoba­czy­łam, że w tych cza­sem może zmur­sza­łych for­mal­nie tek­stach bły­ska­ją skar­by, a przy­naj­mniej histo­rie. I że te histo­rie łączą się z wie­lo­ma, któ­re poja­wi­ły się znacz­nie póź­niej. Usły­sza­łam ten wie­lo­głos i on popro­wa­dził układ Zmie­sza­nych. Z nie­któ­rych wier­szy otar­łam szlam, doko­na­łam zmian inter­punk­cyj­nych lub nie­wiel­kich redak­cji, żeby dzi­siej­szym czy­tel­ni­kom i czy­tel­nicz­kom, ale tak­że mnie samej, czy­ta­ło się te wier­sze nie­co lepiej, bar­dziej aktu­al­nie. Posta­no­wi­łam roz­po­cząć książ­kę wier­szem, któ­ry otwie­rał mój debiut – Som­nambóle fan­to­mo­we – ale rów­nie dobrze mógł­by on książ­kę zamy­kać. Nadal nie wiem, co wyło­wię, co się wemknie, a co mnie minie. I dobrze. Dzię­ki temu mogę nur­ko­wać głę­biej!

Wyda­je mi się, że taką pointą może­my zakoń­czyć. Dzię­ku­ję Ci bar­dzo za roz­mo­wę, za „zmie­sza­ne” wier­sze i już cze­kam na następ­ny tom!

O autorach i autorkach

Agata Puwalska

Autorka wierszy, m.in. z debiutanckiego tomu haka!, który ukazał się w Biurze Literackim w marcu 2021 roku, oraz z projektu pod roboczym tytułem PARANOIA BEBOP. Laureatka kilku konkursów poetyckich (np. 14. edycji Połowu, I miejsca na XXVIII OKP im. K.K. Baczyńskiego). Uczestniczy w spotkaniach Krakowskiej Szkoły Poezji im. Aleksandra Fredry. Publikuje. Mieszka w Węgrzcach pod Krakowem.

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Powiązania