
Poezja i jej SPA
debaty / ankiety i podsumowania Joanna MuellerGłos Joanny Mueller w debacie „Kroniki osobiste”.
WięcejRozmowa Agaty Suwalskiej z Joanną Mueller, towarzysząca premierze książki Zmieszane (2000–2025) Joanny Mueller, wydanej w Biurze Literackim 2 czerwca 2025 roku.
Agata Puwalska: Asiu, właśnie ukazała się w Biurze Literackim Twoja nowa książka, odmienna od poprzednich, bo zawierająca wszystkie wiersze z lat 2000–2025, a zatytułowana Zmieszane. Kto wpadł na pomysł tej książki? Dlaczego zmieszałaś wiersze, a nie ułożyłaś grzecznie zgodnie z osią czasu i porządkiem tomików? Czy to pokusa snucia nowej opowieści? Śnienia „siebie na dnie odwróconej baśni”?
Joanna Mueller: Tak po prawdzie to ja sobie Zmieszane wymarzyłam. Pewnie było w tym trochę pychy, może też ciut feministycznej urazy, bo kiedy od lat patrzyłam na kolejne zbiorówki lub duże wybory wydawane – także przez moje macierzyste BL – głównie panom poetom (a niektórzy mają takich publikacji po kilka), to było mi przykro, że sama nigdy nie dostałam takiej propozycji. I pewnie jeszcze długo bym na nią czekała, a może nie doczekała się nigdy, gdyby nie cała ta przygoda z Silesiusem za całokształt twórczości. Wtedy pojawiła się szansa na wydanie takiej książki, bo do części owego szumnego „całokształtu” – przynajmniej dwóch pierwszych tomów wydanych jeszcze przez Zieloną Sowę – czytelnicy właściwie nie mieli możliwości dotrzeć. Wydawca postarał się o grant na książkę – pierwszy wniosek przepadł przez błąd formalny, drugi, z czego się uśmiałam jak norka, znalazł się na liście ministerialnej w topce z maksimum punktów.
Od początku wiedziałam, że nie chcę spiżu. Podobnie jak nagrodę za całokształt uparcie nazywam nagrodą za wielokształt, tak ćwiartkową zbiorówkę (aż strach pomyśleć, że zawiera urobek z ćwierćwiecza!) widzę jako dzieło w ruchu, zmiennokształtne, proteuszowe. Już w pojedynczych tomach podejmowałam takie zabawy – na przykład intima thule ma formę kostki Rubika albo sceny symultanicznej o przesuwających się częściach/pomieszczeniach/mansjonach, którym czytelnik/czytelniczka w trakcie lektury może nadawać dowolny układ. W Zmieszanych ciekawiło mnie, jak wiersze sprzed 25 lat będą dialogowały z późniejszymi, także najnowszymi, bo do tomu weszło kilkanaście niepublikowanych świeżynek. Wiele spotkań między tekstami dla mnie samej było ogromną niespodzianką i uciechą. Mam nadzieję, że po drugiej stronie książki ktoś czytający również będzie miał trochę funu.
To cieszę się, że się udało i ukazało, bo fun jest! Tym bardziej, że tym tytułowym „zmieszaniem” wywołałaś bardzo ciekawy efekt – umieściłaś nagle te wiersze obok siebie, w jednym punkcie czasowym, dzięki czemu można zobaczyć, jak bardzo te wiersze są spójne, jak wszystko do wszystkiego pasuje, choć niekoniecznie się powiela, a jednocześnie podkreślony został ten „wielokształt” Twojej poezji, czyli niesamowita różnorodność formalna. Co Cię skłania do tego by sięgać po coraz to inne kształty, formy?
Ten paradoks – uspójnienia, a zarazem różnorodności – bierze się chyba stąd, że moje pisanie zawsze było efektem oporu przed zamknięciem w ramach, schematach, foremkach. Okropnie boję się (także w życiu) unieruchomienia, uwięzienia, zastygnięcia. Zatem z jednej strony rządzi mną klaustrofobia, która każe mojej poezji wciąż się wyrywać, biec, ruszać, tańcować, pływać, błąkać się, przekraczać granice, uwalniać się, zrywać więzy. Ale z drugiej strony mam w sobie pewien rys autystyczny (przepraszam za te psychologizujące porównania) – noszę w głowie struktury, które narzucam na ten zmiennokształtny chaos – i narzucić je muszę, inaczej nie potrafię! Może ta rozwibrowana dychotomia moich działań jest tym, co Jerzy Kwiatkowski nazwał „wizją i równaniem”, a Tymoteusz Karpowicz „poezją niemożliwą = modelami wyobraźni”?
Czyli „każdy chaos układny jak kosmos”? Myślę, że to napięcie między strukturą a wyobraźnią jest też widoczne w zaproponowanym przez Ciebie podziale Zmieszanych na bardzo – w pierwszej chwili – zagadkowe części. Słowo „zmieszane” zakłada pewien nieład, chaos, spis treści jest „spisem po tasowaniu”, więc przypadkowość, a ja tu widzę przemyślaną konstrukcję. Skąd taki podział? Czy te mniej lub bardziej zagadkowe tytuły mają ściśle określone desygnaty, a może panuje tu swoista dowolność? Dla mnie „KARMÓWKA” to matka, „WIĄZKI” to relacje i związki, „BENTAL MENTAL” to stan umysłu, ale „WYWROTOWY POTENCJAŁ KOSMYKA” już tak jednoznacznie mi się nie kojarzy, choć dużo mówi…
Moje dzieci, gdy usłyszały tytuł książki, niemal jednogłośnie zakrzyknęły: „Ale ona nie pójdzie do śmietnika?!”. Ktoś inny skojarzył tytuł z drinkiem Bonda, jeszcze inna osoba uznała, że zainspirowałam się tomem zbierane Miłobędzkiej. I w każdej z tych reakcji tkwi jakaś racja. Bo wprawdzie jako autorka dokonałam skrzętnej segregacji 240 wierszy na kilkanaście części tematycznych, ale ostatecznie te poukładane i ponazywane przeze mnie kontenerki można w akcie lektury wywrócić po swojemu i wrzucić na kupkę „zmieszane”. Życzyłabym też sobie i moim czytelniczkom/czytelnikom rauszu jak po głębokim hauście Vesper Martini. Z kolei skojarzenie z Krystyną Miłobędzką – poetką dla mnie najważniejszą – przyjmuję z nieśmiałością i pewnym, nomen omen, zmieszaniem, tym bardziej, że dokładnie w tych samych dniach opłakiwałam śmierć Pani Krystyny i uwalniałam moją książkę do druku.
Jeśli chodzi o poszczególne części, to wydawało mi się, że mam je dość skrupulatnie ułożone, przemyślane i ponazywane, ale już teraz, dokładnie miesiąc po wysłaniu tomu do drukarni, łapię się czasem na zdziwieniu, że dany wiersz znalazł się akurat tu, a nie gdzie indziej. Wymienione tytuły rozpoznałaś trafnie, oczywiście, choć pewnie każda osoba, która wejdzie w labirynt tej książki, znajdzie dla tych haseł własne rozwiązania.
A z „Wywrotowego potencjału kosmyka” chętnie się wytłumaczę, zwłaszcza że w samej książce nie chciałam dawać zbyt wielu podpowiedzi (dlatego nie ma tam wyjaśniających przypisów czy not odautorskich, które pojawiały się niekiedy w tomikach). Jedną z książek absolutnie dla mnie formacyjnych, na którą natknęłam się w ostatnim roku czy dwóch, było Czytając Lolitę w Teheranie Azar Nafisi. To zbiór esejów autobiograficznych, w których autorka – irańska pisarska i profesorka literatury angielskiej – opisuje cykl nielegalnych seminariów, które prowadziła dla swoich studentek po odejściu z reżimowo sterowanego uniwersytetu. Nafisi ukazuje absurd i grozę zakazów oraz nakazów, jakie narzuca Irańczykom, a zwłaszcza Irankom, islamski ustrój religijno-polityczny. W kraju, w którym kobieta może być ukarana za śmiech, rozmowę z mężczyzną, nieprawomyślne spojrzenie, a już na pewno za lekturę zachodnich książek i nienoszenie hidżabu, „wywrotowy potencjał kosmyka” nabiera dużego znaczenia. Byłam porażona odwagą bohaterek Nafisi, które za udział w seminariach albo po prostu za czytanie niewłaściwych książek i wszelkie inne formy niezdyscyplinowania były bite przez mężów, wrzucane do więzienia, szykanowane. Pomyślałam wtedy, że wprawdzie w porównaniu z Irankami my, Polki, mamy łatwiej, jednak nie mogłam wyrzucić z głowy rodzimych systemów opresji, nadwiślańskich strażników moralności, trudności, jakie niektóre kobiety (matki małych dzieci, żony patriarchalnych mężów) mają ze swobodnym wyjściem z domu i uczestniczeniem w seminariach, spotkaniach, wydarzeniach kulturalnych – nie mówiąc już o innych formach uderzania w kobiety w Polsce. Wreszcie – kosmyki wysuwające się spod chust irańskich buntowniczek nieodmiennie kojarzyły mi się z tytułem współredagowanej przeze mnie antologii poezji kobiet – Warkoczami. Również w Waruj pojawia się motyw kosmyków, które składają się nie tyle w warkocze, ile w garoty. I tak włos po włosku ułożyła mi się ta część książki.
A zaraz po tych jeszcze wyciszonych i skrytych rewolucjonistkach pojawiły się (już znacznie groźniejsze i rozgniewane) kangurzyce z kieszeniami pełnymi wulkanów z kolejnej części tomu. Tu z kolei kłaniam się Annie Świrszczyńskiej, która swoje wiersze nazywała „kieszonkowymi wulkanami” (a Katarzyna Szopa w swoich pracach przypomniała o tej znakomitej metaforze i jej potencjale).
Było jeszcze jedno skojarzenie. Lata temu przeczytałam gdzieś, że rewolucja kobiet zaczyna się od gniewu dziewczynki, która odkrywa, że w jej dziewczyńskich spodniach nie przewidziano porządnych kieszeni typowych dla chłopięcych portek (albo są, ale maciupkie, albo je fabrycznie zaszyto, więc tylko udają kieszonki) – i złości ją to, bo nie ma gdzie chować swoich znalezisk, kamieni, maskotek, procy, a choćby i notesu na rysunki czy wiersze. Zmieszane to taka moja wersja „buta w butonierce” – Muellerowska „kieszeń na bunty”.
Zabawne, mnie też przyszła do głowy ta „bondowska” fraza i nawet na początku miałam od niej zacząć. „Wstrząśnięte, nie zmieszane” zapisały się na tyle mocno, że gdy mówisz „zmieszane”, od razu w głowie wyskakują wstrząśnięte jako dopowiedzenie i markują ten rewolucyjny pierwiastek. Bruno Jasieński, czołowy dandys dwudziestolecia, miał w sobie coś z Bonda…, o Miłobędzką i Świrszczyńską, które w tym tomie też się pojawiają – podobnie zresztą jak o inne poetki – jeszcze zapytam, ale pozostańmy chwilę przy tytule.
Mówisz o rewolucyjności i ona oczywiście w tej książce jest, niemniej jednak mam wrażenie, że podział, który zaproponowałaś, bardzo ciekawie rozkłada akcenty, pogłębia i niuansuje różne wątki, sprawia, że Twoja opowieść jest wielowymiarowa, i bywa, że sama w siebie wątpi. Wspaniała jest ta historia o rewolucyjnym potencjale kosmyka, ale niesie też pewną subtelność, ulotność. Piszesz: „uszyję z czego szydzą” i jednocześnie kontrujesz: „lecz na końcu języka zawsze mam przepraszam/ (…) cała para w gwizdek na tłumienie siebie”. Zmieszane to przecież też zawstydzone, zakłopotane… Czy i ewentualnie czego wstydzą się Twoje wiersze? Czy od zakłopotania trudno jest uciec?
Basia Klicka powiedziała parę dni temu na spotkaniu we Wrocławiu (rozmowa dotyczyła książki, w której Ola Kołodziejek rozmawia z 33 poetkami, w tym ze mną), że brakuje jej w dzisiejszej poezji awanturnictwa, łobuziarstwa. Bliska mi jest ta tęsknota za rozrabianiem w wierszach, ale pomyślałam też, że w moim pisaniu okres awanturniczy już się wydarzył – najmocniej w tomikach Waruj i Hista & her sista. Łobuzowałam wtedy z teamem „sióstr”, chociażby z Asią Łańcucką, z którą zrobiłyśmy poemiks, z dziewczynami ze Wspólnego Pokoju, ale też ze wszystkimi „spacerowiczkami”, które brały udział w protestach kobiet. To od nich czułam siłę i wsparcie, które ujawniły się w obu tomach. Ale po tej rewolcie przyszły trule – i tutaj nie było już ze mną kangurzyc w wulkanami w kieszeniach, przeciwnie: ta książka wzięła się z osamotnienia, wstydu, lęku, poczucia bycia dyscyplinowaną i wpędzaną w milczenie. Wykonałam w tej książce ruch cofnięcia do celi, z której wypuściłam swoje histeryczki w poprzednim tomie.
I może pozostałabym w tym skuleniu, gdybym nadała Zmieszanym układ chronologiczny. Ale przecież nie jest tak, że rewolucja wydarza się raz na zawsze, że można ją w postaci punktu umieścić na osi historycznej i już, odhaczone. A potem kolejny punkt – backlash, cofka, zaliczone. To wszystko dzieje się równolegle, jednocześnie. Rewolucja jest żmudną pracą, które nigdy nie ustaje. Rewolucyjnych zmian dokonuje się czasem poprzez masowy wybuch i wylew, ale częściej – przez przesmyki i kosmyki, podskórne drążenie wypracowywane przez wiele osób nie z krzykiem na ustach, ale w ciszy, milczeniu i zawstydzeniu, o które pytasz. To sobie uświadomiłam przy trulach. Mimo właśnie pewnego zmieszania, zawstydzenia czułam, jak ważna dla mnie była ta książka – a potem dodatkowo usłyszałam od kilku osób, że trule w swoim ściszeniu są według nich jeszcze bardziej radykalne niż Waruj i Hista.
A jeśli chodzi o ciągłe ruchy wstecz i do przodu, to na Zmieszane pewien wpływ miał gest, który wykonały wspomniana tu przed chwilą Basia Klicka i Agnieszka Waligóra, redaktorki antologii Przyszli zobaczyć poetkę. Dziewczyny wybrały do niej moje wiersze sprzed najbardziej awanturniczego okresu, a tłumaczyły ten wybór tak, że we wczesnych tomach, w utworach przez krytyków i krytyczki uznawanych niekiedy za infantylne i konserwatywne, one widzą potencjał rewolucyjny (kosmyk?!), który w pełni rozszalał się potem w Waruj czy Hista & her sista. Zawierzyłam im i trochę przez ten pryzmat na nowo przeczytałam własne teksty z ostatnich 25 lat, a potem dokonałam przetasowania, którego wynikiem są Zmieszane.
Ale zapytałaś mnie o wstyd… Niedawno jeden z uczestników pracowni Połowu, którą prowadziłam, wyznał, że kiedy za jeden z najsilniejszych afektów jego tomu uznałam wstyd, to aż się wewnętrznie zatrząsnął i wzburzył, bo odkryłam i upubliczniłam coś, co on nawet sam przed sobą starał się ukryć. Ja może tego afektu aż tak nie ukrywam, przeciwnie, wiele moich wierszy bierze się z buntu przeciwko zawstydzaniu, któremu poddaje się systemowo dziewczynki i kobiety.
No właśnie… Kiedy myślę o rewolucyjnych kosmykach, to chętnie dodam coś o tych, które coraz bardziej mi teraz siwieją. Mówiłam już o ruchu wstecz, do dawnych wierszy, ale w Zmieszanych jest też trochę tekstów całkiem świeżych, z których część wejdzie pewnie do nowego tomu. One są pisane z perspektywy kobiety w średnim wieku, która czerpie siłę ze świadomości, że nie da się już tak łatwo zawstydzać jak jej młodsze wersje. Ta starzejąca się podmiotka odzywa się zresztą w moich książkach od paru lat: korzysta z własnej przezroczystości lub bycia zawalidrogą, „cznia” kobiece powinności, bezwstydnie rechocze, aż trzęsie się jej brzuch, a czasem pozwala sobie na raperskie dissy. Bardzo ją lubię i kiedy w życiu daję się komuś zawstydzić jak zahukana dziewczynka, to ta perimenopauzalna awanturnica bierze mnie w obronę.
Cieszę się, że wspominasz i o zahukanej dziewczynce, i o perimenopauzalnej awanturnicy, bo postać kobiety, która wyłania się z tych wierszy, jest dla mnie kolejnym wielokształtem – dziewczynka bywa zawstydzona, ale i pełna werwy, energii, przekory (patrz „team mafalda”), z kolei dojrzała kobieta jest świadomą siebie awanturnicą, ale też obklejoną etykietami „formatką”, która zadaje sobie pytanie „ile dźwigasz światów”, a której „pojedynczość to pakiet współdzielony”. Im bardziej wielowymiarowa i różnorodna ta bohaterka, tym paradoksalnie pełniejszy i bardziej spójny jest jej obraz. W wierszu „znikopis” piszesz: „gdy zaśnie we mnie dziecko którym już nie będę” – zapytam więc, czego obawia się kobieta z Twoich wierszy? Czy podświadomie nie boi się, że będzie postrzegana wyłącznie przez swoją kobiecość? A może obawia się jednak czegoś zupełnie innego?
Jestem osobą skrajnie neurotyczną, więc lęk to u mnie afekt silniejszy niż wstyd. Ale to w życiu, gdzie można sobie radzić terapką i tabsami. A czego moja kobieta boi się w pisaniu? Wiesz, kiedy siadam do wiersza, to nie obawiam się absolutnie niczego – może zresztą to beztroskie uczucie brawury w barwieniu papieru sprawia, że od 25 lat (a nawet dłużej) nie mogę żyć bez poezji. Strach przychodzi później, kiedy poetka już swoje zrobi i pójdzie, a budzi się wewnętrzny krytyk. Świadomie tu rozkładam role płciowe, bo ten demoniczny zoil, który w mojej głowie dopada do gotowego wiersza, jest zwykle facetem. I przyłazi ze swoimi narzędziami ośmieszania, z male gaze, z fantazmatem uniwersalności, z roszczeniami nowatorstwa, z etykietkami i formatkami, o których wspomniałaś. Poetka musi wtedy wrócić do biurka i swoje przewalczyć. Po starciu z takim wyobrażonym krytykiem – ci prawdziwi nie wydają się tacy straszni.
Powiem Ci zresztą, że z czasem przez te 25 lat realnych krytyczek i krytyków bałam się coraz mniej. Gorsze niż nawet najbardziej niesprawiedliwe czy złośliwe recenzje jest chyba przemilczanie książek, brak omówień – ale i z tym się na starość pogodziłam, taki lajf. Lęk, który czuję, gdy wypuszczam w świat nowe wiersze i książki, jest zlokalizowany gdzieś indziej, w najbliższym otoczeniu. Mam świadomość, że niekiedy w pisaniu przekraczam granice, piszę o rzeczach, o których należy milczeć („nie mów nikomu, co się dzieje w domu”), poruszam bolesne tematy, demaskuję przemoc i agresję – w sferze społecznej, politycznej, ale też prywatnej – i czysto po ludzku boję się reakcji czytelników na to obnażenie. Na szczęście zaraz po lęku przychodzi kolejny wiersz, a z nim brawura, ryzyko, ożywczy powiew na twarzy, wolność, pływ, bieg.
To zapytam może o wiersz – czym jest dla Ciebie? Bardziej brzmieniem czy obrazem? A może miejscem, czy przestronnym? Piszesz „choć wiersz dla dwóch ciał/ za ciasny”… I jak to jest z ciężarem wierszy? Ogromnie mi jest bliska ta Twoja fraza „wierszu bądź/ lżejszy/ znaczy nabierz/ ciężkości”.
À propos ryzyka i brawury, to w ogóle chyba się trochę nad tymi wierszami pastwisz, bo piszesz również tak: „utwór skończony trzeba złamać/ (…) wers wytrącić/ z regularności”. Co Ci dają te tortury? [śmiech]
To ciekawe, że pytasz o ciężar i lekkość wiersza. Jedna z części Zmieszanych zaczyna się od słów „taszczenia, tusze” i chociaż dotyczy bardziej ciała („tej suki somy”), to w odniesieniu do poezji też jest coś na rzeczy. Może powiem tak: nie odcinam się w moim pisaniu od życia, od jego sfer mrocznych, przyziemnych, przygnębiających, trudnych i nudnych. To sugeruje, że wiersze biorą na siebie ciężar, którego mogą nie unieść (jakie to kobiece, nie?). Właśnie dlatego w akcie pisania trzeba je odciążyć, nadać im lekkości, oderwać je od tego, co je przykuwa do ziemi, żeby mogły polecieć, poruszać się już własnym rytmem, bez kiełzna i kajdan. O tym piszę w wierszu „propozycja pierwsza”, który zacytowałaś, a który oparłam na „propozycji drugiej” Różewicza. Poeta proponuje podobne tortury, pisze o usuwaniu z wiersza fundamentu, czyli tego, co go wiąże z rzeczywistością, żeby stał się tworem samoistnym, lekkim, uwolnionym. Co więcej, Różewicz sugeruje (a ja za nim), że to łamanie wiersza nigdy się nie kończy, bo na tym polega praca czytelnicza – każda interpretacja dokonuje innych złamań i zrośnięć w konstrukcji poetyckiej. Różewicz był znany z tego, że bardzo konkretnie dekonstruował swoje wiersze – sama byłam świadkinią, kiedy w trakcie spotkania autorskiego przerwał czytanie wiersza, wyciągnął długopis, pokreślił coś w książce, coś innego dopisał – i przeczytał zupełnie nową wersję tekstu. Ja aż takich tortur moim utworom nie funduję, chociaż w Zmieszanych dokonałam w wielu z nich sporych zmian – zwłaszcza we wczesnych tekstach, gdzie polikwidowałam kursywy, wymiotłam interpunkcję, usunęłam trochę mott, czasem coś wycięłam, zmieniłam wersyfikację. Czuję, że w ten sposób z jednej strony dodałam im lekkości, a z drugiej… może zyskały inne konstrukcyjne dociążenie, które było im potrzebne?
Zapytałam o lekkość i jednoczesne dociążenie wiersza, bo zgodzę się w pełni, że ten paradoks umożliwia podejmowanie trudnych („dociążonych”) tematów bez popadania w koturnowość, w ten nieszczęsny spiż… i chyba trudno to uzyskać inaczej niż poprzez coraz to nowe tropy formalne, łamanie wersów i wierszy, podejmowanie ryzyka…
A jeśli jesteśmy przy Różewiczu, do którego czasem nawiązujesz w swoich tekstach, to tak mi się skojarzyło, że Basia Klicka i Agnieszka Waligóra we wspomnianej już antologii Przyszli zobaczyć poetkę poruszyły bardzo ciekawy wątek odnośnie do Twojej poezji, pozwól, że zacytuję: „Choć zarówno w dziełach literackich Mueller, jak i jej eseistyce ujawnia się ogromna erudycja, pisarstwo autorki czytane było najczęściej albo w trybie uproszczonego formalizmu, lokalizującego najciekawsze i najbardziej zaskakujące konstrukcje słów, albo w kontekście problematyki kobiecości i macierzyństwa”. A potem jeszcze dodają: „Mueller zdaje się wchodzić w cudze idiomy jak po swoje i wchłaniać je w swoją liryczną personę” – czy zgadzasz się z tym rozpoznaniem?
W Zmieszanych oprócz Różewicza rzeczywiście pojawia się wiele postaci, cytatów, poetyckich głosów, rozmów czy nawiązań, mówiłaś o nowych wierszach – z kim w nich rozmawiasz? Jaka dykcja Cię teraz fascynuje, jeśli jest jakaś konkretna?
Tak, Agnieszka i Basia rozpoznały i nazwały kierunki uproszczeń, w jakich przez lata szły interpretacje krytyczne mojej twórczości. To, że najpierw czytano mnie jako autorkę jałowych wygibasów słownych, wysokiego modernizmu i formalistycznych świecidełek, a potem nagle odwrót w drugą stronę, bo wpadłam w kontekst tematyczny, kiedy to zaczęto postrzegać wszystko, co piszę, przez pryzmat mojej wielodzietności i tematów kobiecych, już bez zwracania uwagi na to, co z tymi kwestiami robię w języku poetyckim. I oczywiście nie jest tak, że te interpretacje są zupełnie pozbawione słuszności, bo przecież nie zaprzeczę, że forma, konstrukcja, rzeźbienie w języku, awangardowość zawsze były dla mnie ważne; nie wyprę się też pracy, którą od lat wykonywałam w poezji na rzecz kobiet, matek, feminizmu itd. Chodzi tylko o to, że formy i tematy to są sfery nierozerwalne – tej banalnej przecież prawdy uczą się już dzieci w szkole (a na pewno studenci na polonistyce), więc nie rozumiem, dlaczego krytycy i krytyczki tak beztrosko je niekiedy rozdzielają.
Pytasz o nawiązania. Mówiłam już o wielokształcie, teraz przywołam słowo „wielogłos”. Nigdy nie interesował mnie w poezji tryb mono, zawsze to było przynajmniej stereo, a najlepiej dolby surround. Moje wiersze to najczęściej dialogi, niekiedy ze sprecyzowanymi rozmówcami (z innymi twórcami i twórczyniami, z bohaterami/bohaterkami książek, obrazów, filmów itd.), ale bywa też, że odzywają się w nich głosy widmowe, nienazwane, wychwycone w podświadomym rejestrze jako szumy, szmery i szury. Podkradam frazy ludziom w tramwaju, własnym dzieciom, politykom i sprawozdawcom sportowym, dziennikarzom, czasem też (głównie w trulach) cytuję autentyczne zdania, które usłyszałam w trudnych momentach i które są dla mnie triggerami. Po co to robię – to już pewnie temat na inną opowieść.
Ale pytałaś też o nowe wiersze. Część z nich, która prawdopodobnie ukaże się tylko w Zmieszanych, to efekt współpracy ze wspaniałą niemiecką poetką i tłumaczką Uljaną Wolf – a więc u zarania dialog! Przydarzyły się te teksty przypadkiem – zostałyśmy z Uljaną sparowane w projekcie dotyczącym budynków postkomunistycznych (czy szerzej: postpamięci w krajach dawnego Bloku Wschodniego): ona miała pisać o berlińskim Pałacu Republiki, ja o Pałacu Kultury i Nauki. Spotkałyśmy się w Warszawie, zwiedziłyśmy PKiN, a potem spędziłyśmy kilka świetnych godzin na wspólnej pracy poetyckiej, kiedy to wiele razy zdumiewałam się, jak podobnymi, szalenie lingwizującymi drogami podąża nasze myślenie i pisanie. Projekt jak projekt, ale wiersze nam się rozrosły, my się zakumplowałyśmy, a ja już po zakończeniu prac z Uljaną zaczęłam chodzić po Warszawie i nasłuchiwałam głosów spod gruzów, spod zwałów lat – i tak powstał cykl Pieśni o mieście na kościach.
Natomiast to, nad czym pracuję bardziej metodycznie, a mniej przypadkowo, to tom, którego tytułu nie chcę na razie zdradzać, ale wiem, że będzie on wielogłosową odpowiedzią na pytanie zadane w jednej z części Zmieszanych: „Kiedy stałam się panią Ramsay?”. Nawiązuję tu oczywiście do bohaterki mojej ulubionej powieści Virginii Woolf – Do latarni morskiej. Czytałam ją kilkanaście razy i wciąż mnie porusza, przy czym wraz z upływem czasu – a to jest książka o biegu lat – porusza inaczej, gra zawsze na nowej strunie. Woolf zrobiła tam genialną rzecz – rozpisała drobiazgowo szczególiki codzienności, te wszystkie żmudne, nudne, a czasem zabawne rzeczy, które składają się na nasze życie. W dodatku rozszczepiła narrację w typowy dla siebie sposób – na rozmaite punkty widzenia kilkorga bohaterów. A potem, po tych wielostronicowych opisach, które mnie przygważdżały niekiedy swoją trafnością i tym, jak bardzo są o moim życiu (o moim byciu panią Ramsay), powrzucała nagle w nawiasach – w nawiasach! – suche informacje o tym, w jaki sposób zmarły główne postaci powieści. Kiedy to opowiadam, to spłaszczam moc tego efektu, warto zajrzeć samemu. Zatem kiedy zaczęły mi się pisać wiersze do nowego tomu, to pomyślałam, że zanim zostanę zamknięta w nawias jak pani Ramsay, to chcę skupić się na tych właśnie momentach, na tu i teraz, z uważnością, którą miała w sobie, mimo zakrzątania i przemęczenia, bohaterka Woolf. To dlatego w nowych wierszach sporo odniesień do konkretnych dat i osób (np. do dnia śmierci Roberty Flack, do pisania blurba dla Kazika, do spotkania na Kajakowej z okazji wieczoru autorskiego Oli Kołodziejek itd.). Bardzo mnie ta efemeryczność inspiruje i bawi.
„a kiedy wyjdą realia z metafor”… Jeśli jesteśmy już przy tej efemeryczności, przy konkretnych datach i osobach – niekoniecznie zamkniętych w nawiasach, ale wrzuconych do wiersza, to zapytam Cię, czy może w pisaniu nie chodzi też jednak o to, żeby „przełożyć na cudzą/ swoją prywatność”?
Tak, oczywiście, i w drugą stronę – od cudzego do swojego – też (że zacytuję wczesny wiersz „pozaimki” poświęcony Joannom: „ja/ kim musisz być cudzakiem by/ okazać się swojakiem?”). Każdy tekst poetycki uwspólnia swoje i cudze dzięki ciągłym wymianom znaczeń oraz afektów i zamianom ról. Ta swoista ekonomia daru też się kryje w tytule Zmieszane. I znowu autocytat, tym razem z „asi-niteczek”, późniejszych od „pozaimków” o jakieś 18 lat (oba teksty są o Aśkach, oba traktują o przekładaniu własnej prywatności na czyjąś): „parki zwolnione z krępacji z nawijką na szpulach relacji/ teraz to już naprawdę jesteśmy zmieszane”.
Do najmilszych niespodzianek, które przydarzyły mi się przy układaniu książki, należał moment, gdy odkryłam tytułowe słowo w tym wierszu, bo zupełnie nie pamiętałam, że tam jest. A teraz jeszcze, dzięki Tobie, zauważyłam zbieżność między „aśkowymi” wierszami, które dzielą prawie dwie dekady! I chyba takie radosne odkrycia to clue poezji. Podobnie jest z konkretami, datami, insiderskimi wkrętkami czy efemerycznością – te prywatne ślady są ważne dla mnie u źródeł wiersza, ale czytelniczki i czytelnicy zobaczą te teksty zaszyfrowane, zmącone, zmieszane właśnie. Konstrukcja już kopnęła fundament w kąt, usunęła więzy, które łączyły ją z rzeczywistością, i pogalopowała samoistnie w gąszcz cudzych interpretacji. Za chwilę nawet ja nie będę pamiętać, co w niej było z życia wzięte. I tak jest najlepiej!
Czytając Zmieszane, też zwróciłam uwagę na ten wiersz „asie-niteczki”, gdzie tak mocno to słowo „zmieszane” wybrzmiewa, ale, ale, ośmielę się stwierdzić, że tych różnych „niteczek” zmieszanych, przeplatających się w całej książce jest u Ciebie jeszcze więcej – wiele tu różnorodnych kobiet (postaci historycznych, artystek, poetek – wspominałyśmy Świrszczyńską i Miłobędzką), a i niteczki plecione są na różne sposoby (cytaty, dedykacje, tytuły, odniesienia).
Piszesz: „(budzę siebie/ tylko w cudzych historiach w obcym języku/ zmykam sprawniej niż we własnym)”. Czy dlatego „ten ścisk i drept”? Czy te „obce historie” dają Ci odpowiedni dystans, odbicie?
Obce historie, zwłaszcza kobiece, dają mi przede wszystkim odwagę. Może znasz ten mechanizm z publicznych dyskusji… Ja przynajmniej tak mam, że kiedy biorę w jakiejś rozmowie udział jako jedyna kobieta, to z o wiele większym trudem zabieram głos, ale kiedy towarzyszy mi inna uczestniczka, to czuję, że wzajemnie się podgłaśniamy, jedna dla drugiej jest wzmacniaczką (lub tubą, żeby znowu zacytować „asie-niteczki”: „bądź moją tubą bądź moim to be/ jak ja twoją bazą i zmianą”). Podobnie to działa w moich wierszach. One często powstają po to, żeby wydobyć cudzą historię z wyciszenia, z trybu mute. A niekiedy to ja rozpoznaję siebie w czyjejś historii i ta druga kobieta – inna poetka czy artystka, postać literacka lub filmowa, realna osoba – pozwala mi usłyszeć silniej własny głos. To są zaploty, wspólne tkanie, po prostu – zmieszanie. Właściwie miałam pomysł, żeby do książki dodać spis na zasadzie „udział wzięli” (coś podobnego do notek, które pojawiły się w Hiście i trulach), ale że Zmieszane i tak biegły do drukarni na wariackich papierach, więc musiałam z tego w ostatniej chwili zrezygnować. Może jeszcze spiszę tę listę jako suplement. Byłaby to wielka i piękna armia duchów, jak to mówił Janek Pradera w Siekierezadzie.
Mottem otwierającym książkę jest cytat ze wspaniałego poematu Adrienne Rich „Nurkuję do wraku” (tłum. Jakub Głuszak), w jednym z wierszy pytasz: „samą siebie miękką kreska jak ujmę”, w kolejnym: „A jak się widzę sobie”, Zmieszane zamykasz wierszem „warum”, który brzmi: „ja tylko chciałam/ mieć większy udział/ w sobie samej” – czy w pisaniu chodzi też o poznanie siebie, o zejście do tego swojego wraku?
Pewnie, że tak! Wrak jest wart opisu, bo to głębsza prawda o człowieku niż spiż. A Adrienne Rich to jedna z matek mojego pisania, ogromnie się cieszę, że pojawia się coraz więcej polskich tłumaczeń jej poezji i eseistyki (stay tuned!). Zmieszane warto czytać na różne sposoby – w tytule (i na pięknej okładce Julii Koźmin) można między innymi zobaczyć mieszające się wody morskie i zamieszkujące je istoty. Polecam ścieżkę interpretacyjną prowadzącą aż na dno oceanu. A po drodze te wszystkie zjawiskowe litorale, pelagiale, abisale, bentale i hadale! Znajdą się tam moje osobiste wraki, to jasne, ale może ktoś natrafi w tej głębinie na szczątki własnego Titanica?
Tak, okładka jest piękna, gdy ją zobaczyłam przyszła mi do głowy ośmiornica – zwierzę bardzo inteligentne, o skomplikowanym układzie nerwowym i odmiennej percepcji, które dla mnie symbolizuje taką wielowymiarowość czucia i myślenia – więc kolejny wielokształt.
A jeśli jesteśmy przy czytaniu Zmieszanych – żeby je zmieszać, sama musiałaś najpierw te wiersze przeczytać, czy to proste być czytelniczką własnych wierszy? W wierszu otwierającym książkę piszesz: „co wyniknie co umknie co wyłowię/ (…) co wemknie się/ co minie mnie”, podsumowując więc tę naszą rozmową, co ostatecznie z nich wyczytałaś?
Och, to prawda, ośmiornice są cudowne, piękne i mądre! Wymarzyłam sobie taką na okładce – i się udało. Zupełnie innego wymiaru nabrał dzięki temu wiersz z Waruj „takotsubo – krakenka i jej krach”, gdzie motyw ośmiornicy, także tej ze Snu żony rybaka, splotłam z kobiecą wersją zawału serca (takotsubo – zespół złamanego serca, nazwany tak od kształtu sieci na ośmiornice) oraz japońskim określeniem na śmierć z przepracowania (karōshi). Ośmiornica to bowiem dla mnie także symbol kobiety, która musi mieć kilka ramion, żeby wszystkiemu podołać, wszystko unieść i załatwić. Na szczęście to tylko jeden z jej kształtów, co ją chyba ostatecznie ratuje.
A jeśli chodzi o konfrontację z własnymi wierszami, to rzeczywiście nie było łatwo. Miałam tak silnie wmurowane w głowę nieprzychylne opinie krytyków o moich wczesnych tomach, że z trudem patrzyłam na nie bez tych zniekształcających szkiełek. Ale powolutku, po ośmiornicowemu, nurkowałam coraz głębiej do tego wraku. Do wraku, nie do mitów o nim. I zobaczyłam, że w tych czasem może zmurszałych formalnie tekstach błyskają skarby, a przynajmniej historie. I że te historie łączą się z wieloma, które pojawiły się znacznie później. Usłyszałam ten wielogłos i on poprowadził układ Zmieszanych. Z niektórych wierszy otarłam szlam, dokonałam zmian interpunkcyjnych lub niewielkich redakcji, żeby dzisiejszym czytelnikom i czytelniczkom, ale także mnie samej, czytało się te wiersze nieco lepiej, bardziej aktualnie. Postanowiłam rozpocząć książkę wierszem, który otwierał mój debiut – Somnambóle fantomowe – ale równie dobrze mógłby on książkę zamykać. Nadal nie wiem, co wyłowię, co się wemknie, a co mnie minie. I dobrze. Dzięki temu mogę nurkować głębiej!
Wydaje mi się, że taką pointą możemy zakończyć. Dziękuję Ci bardzo za rozmowę, za „zmieszane” wiersze i już czekam na następny tom!
Autorka wierszy, m.in. z debiutanckiego tomu haka!, który ukazał się w Biurze Literackim w marcu 2021 roku, oraz z projektu pod roboczym tytułem PARANOIA BEBOP. Laureatka kilku konkursów poetyckich (np. 14. edycji Połowu, I miejsca na XXVIII OKP im. K.K. Baczyńskiego). Uczestniczy w spotkaniach Krakowskiej Szkoły Poezji im. Aleksandra Fredry. Publikuje. Mieszka w Węgrzcach pod Krakowem.
Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.