książki / SZKICE

Po debiucie

Karol Maliszewski

Fragmenty książki Karola Maliszewskiego Po debiucie. Dziennik krytyka, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 14 stycznia 2008 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Między debiutem przedwczesnym a spóźnionym

Zasta­na­wiam się nad zja­wi­skiem debiu­tu doj­rza­łe­go, ale nie spóź­nio­ne­go. Wczo­raj roz­ma­wia­li­śmy o Janu­szu Szu­be­rze. Twier­dzi­łeś, że z nim nigdy nie będzie tak jak nale­ży, że nie zaist­niał mimo duże­go talen­tu w porę. Teraz wszy­scy (i kry­ty­cy, i czy­tel­ni­cy) spie­szą się, żeby mu to jakoś zadość­uczy­nić. Kło­po­tli­wy debiut spóź­nio­ny. Nie podzie­lam tego zda­nia. Tak łatwo prze­kro­czyć gra­ni­cę mię­dzy debiu­tem przed­wcze­snym a spóź­nio­nym, tak trud­no tra­fić z tym w porę i nie narze­kać potem przez całe życie na pod­ję­tą decy­zję, nie ukry­wać nie­któ­rych wier­szy, a nawet całych par­tii twór­czo­ści. Tak mogło­by być z Andrze­jem Sosnow­skim, któ­re­go wier­sze pod koniec lat 80. leża­ły w redak­cji „Twór­czo­ści” i cze­ka­ły na decy­zję bodaj Boh­da­na Zadu­ry. Nie zdą­żył zade­biu­to­wać, jak więk­szość z nas, w „Rada­rze”, „Na Prze­łaj”, w pisem­kach opo­zy­cyj­nych lub zinach, nie zdą­żył zade­biu­to­wać w „Poezji”, „Nowym Wyra­zie” czy „Oko­li­cach”, orga­nie Kore­spon­den­cyj­ne­go Klu­bu Mło­dych Pisa­rzy. I może dobrze, że nie wpadł w kanał szyb­kie­go a bła­he­go debiu­to­wa­nia, że mógł doj­rze­wać w spo­ko­ju, dając znać o tem­pie i rodza­ju roz­wo­ju w nie­licz­nych publi­ka­cjach pra­so­wych. Pamię­tam jakieś jego utwo­ry na roz­kła­dów­ce „Powścią­gli­wo­ści i Pra­cy”. Potem wresz­cie „Twór­czość” zde­cy­do­wa­ła się na ich druk. Może w tej histo­rii jest jakiś wzo­rzec trzeź­wo­ści i rów­no­wa­gi, może mamy do czy­nie­nia z mode­lem war­to­ścio­we­go debiu­to­wa­nia? W momen­cie otrzy­ma­nia pro­po­zy­cji opu­bli­ko­wa­nia debiu­tanc­kie­go tomi­ku był to poeta w peł­ni już ukształ­to­wa­ny. Tak docho­dzi do publi­ka­cji debiu­tów istot­nych. Na takie pra­cu­je się cały­mi lata­mi i na takie lata­mi cze­ka. Sosnow­ski miał trzy­dzie­ści trzy lata, kie­dy w biblio­te­ce „Przed­świ­tu” uka­za­ło się Życie na Korei.

Nie twier­dzę, że jest to autor naj­gor­li­wiej i naj­czę­ściej naśla­do­wa­ny przez mło­dych. Zresz­tą było­by to z wie­lu wzglę­dów nie­moż­li­we. Nie cho­dzi mi o taką dosłow­ność. Cho­dzi o stwo­rzo­ny przez nie­go kli­mat nowych moż­li­wo­ści sty­li­stycz­nych, o uwol­nie­nie dyk­cji spod patro­na­tu uciąż­li­we­go mime­sis. Cho­dzi o coś w rodza­ju koper­ni­kań­skie­go prze­wro­tu w zakre­sie rozu­mie­nia powin­no­ści poety, wytwór­cy słów, pięk­nych zdań i odpo­wied­ni­ków, a nie tyl­ko dostar­czy­cie­la dyk­te­ry­jek etycz­nych, pew­ni­ków, naro­do­wych aksjo­ma­tów, ogól­no­ludz­kich fra­ze­sów, tej jakiejś łatwej i funk­cjo­nal­nej, ide­olo­gicz­nej otocz­ki, z któ­rą bez­pro­ble­mo­wo każ­dy mógł się utoż­sa­mić.

Zapro­po­no­wa­no poezji coś nowe­go. Jakiś nowy ład, nowy trud. Nowe pięk­no. Zapro­po­no­wa­no czy­tel­ni­kom i poetom. Mówię o tym jako czy­tel­nik (kry­tyk), lecz rów­nież jako poeta poru­szo­ny tym, co zoba­czył po dru­giej stro­nie lustra. Jakie lustro pod­su­nął Sosnow­ski? I w jaki spo­sób umoż­li­wił przej­ście na jego dru­gą stro­nę? Pierw­sze kon­tak­ty z tym nie­zwy­kłym świa­tem nasu­wa­ły myśli o pró­bie zacza­ro­wa­nia obra­zu rze­czy­wi­sto­ści i utrwa­lo­nych, ska­no­ni­zo­wa­nych rela­cji mię­dzy nadaw­cą i odbior­cą. W szki­cu „Pre­cy­zja cha­osu” pisa­łem: „Ta poezja jest gestem szy­der­czym wymie­rzo­nym w histo­rię lite­ra­tu­ry pol­skiej, nie tyl­ko dla­te­go, że czy­ni bez­rad­ny­mi całe sze­re­gi egze­ge­tów wycho­wa­nych na Her­ber­cie, czy­li innych wzo­rach kul­tu­ro­wych, sty­li­stycz­nych, filo­zo­ficz­nych (…). Chy­ba trze­ba odło­żyć na bok nastę­pu­ją­ce kwe­stie: tra­dy­cje pol­skie­go wier­sza, afir­ma­cja poko­le­nio­wo­ści, mime­tycz­ne prze­słan­ki rze­czy­wi­sto­ści przed­sta­wio­nej, typ liry­ki ze wzglę­du na spo­sób ukształ­to­wa­nia pod­mio­tu, sto­su­nek do war­to­ści, świa­to­po­gląd etc. Pozo­sta­je wer­sy­fi­ka­cja, ali­te­ra­cja (i pokrew­ne środ­ki sty­li­stycz­ne), spo­so­by uru­cha­mia­nia potocz­nej pol­sz­czy­zny i innych kodów zapo­ży­czo­nych. Pozo­sta­je epi­ste­mo­lo­gia. Pozo­sta­je ludycz­ny aspekt tego pro­jek­tu, nasta­wie­nie na per­sy­flaż, paro­dię i pastisz”.

Dzi­siaj, po latach, widzę to ina­czej i wła­ści­wie mógł­bym na nowo napi­sać tę recen­zję. Wyda­je mi się, że przed laty za wszel­ką cenę usi­ło­wa­łem tę poezję zra­cjo­na­li­zo­wać, uzie­mić i uczło­wie­czyć – nie­ja­ko obro­nić czy wybro­nić – i w pogo­ni za zdro­wo­roz­sąd­ko­wym sen­sem dać wykład­nię zro­zu­mia­łą dla prze­cięt­ne­go czy­tel­ni­ka. W grun­cie rze­czy nie­da­le­ko padał Mali­szew­ski od Kara­ska, wywo­dzą­ce­go na okład­ce tomi­ku, że nowość tego gło­su pole­ga z jed­nej stro­ny na „wła­ma­niu do wszech­świa­ta”, a z dru­giej – na szcze­gól­nie rewe­la­cyj­nym opi­sie „przy­go­dy egzy­sten­cjal­nej”. Dopie­ro następ­ne tomy w peł­ni uzmy­sło­wi­ły, z jakim rodza­jem ope­ra­cji prze­pro­wa­dza­nej na języ­ku i sche­ma­tach poznaw­czych mamy do czy­nie­nia, z jakim rodza­jem przed­się­wzię­tej kon­se­kwen­cji arty­stycz­nej. I trze­ba też zwró­cić honor Krzysz­to­fo­wi Kara­sko­wi, któ­ry we wspo­mnia­nej nocie sygna­li­zo­wał pew­ne pokre­wień­stwo tej „przy­go­dy inte­lek­tu­al­nej” z inny­mi tego typu pro­jek­ta­mi, koja­rzą­cy­mi się na przy­kład z poezją Vale­ry­’e­go. Ten trop obec­nie mnie zaprzą­ta i wyda­je się bar­dziej wła­ści­wy, bar­dziej pomoc­ny dla zro­zu­mie­nia feno­me­nu poezji Andrze­ja Sosnow­skie­go. A więc nie przy­go­da egzy­sten­cjal­na, a inte­lek­tu­al­na wła­śnie. Poło­że­nie naci­sku na kre­ację – jeże­li moż­na tak rzec – wewnątrz­ję­zy­ko­wą. Cał­ko­wi­te zaufa­nie dla rze­czy­wi­sto­ści języ­ka wyalie­no­wa­ne­go, ode­rwa­ne­go od mecha­ni­zmu pro­ste­go desy­gno­wa­nia. W tym kon­tek­ście wiersz raczej nie jest odpo­wie­dzią na wyzwa­nia tak zwa­nej real­no­ści, a jawi się jako pro­dukt zwąt­pie­nia w życio­wo poznaw­cze moż­li­wo­ści języ­ka. Jedy­nie wia­ry­god­ne sta­ją się wyzwa­nia nad­cho­dzą­ce ze stro­ny języ­ka, a świa­tu wyda­je się – i praw­do­po­dob­nie ma się wyda­wać – że jest odwzo­ro­wy­wa­ny, że zacho­dzi wokół nie­go tajem­ni­cze miste­rium pod hasłem „widzę i opi­su­ję”. Czyż­by cho­dzi­ło o bunt języ­ka, jakieś jego zwy­rod­nie­nie? To raczej rado­sne pój­ście języ­ka na swo­je albo – jak to nazwał autor w jed­nym z wywia­dów – „nie­uda­na schadz­ka języ­ka i świa­ta”. Dla­te­go sło­wo zawie­dzio­ne spo­tka­niem ze świa­tem odwra­ca się ku innym sło­wom. I cała resz­ta, na przy­kład wiersz, roz­gry­wa się rze­czy­wi­ście tyl­ko mię­dzy sło­wa­mi. – Ale są prze­cież odpry­ski real­ne­go, są utoż­sa­mie­nia, wzru­sze­nia… – Nie prze­czę, lecz nazwij­my rzecz po imie­niu… – A da się? – Da się, da się. To ocie­rac­two.

Rady­kal­ność tego zerwa­nia z mime­ty­zmem, z rozu­mie­niem języ­ka jako wiecz­nie ule­głe­go słu­gi docie­ra do mnie dopie­ro teraz, kie­dy po raz kolej­ny się­gam po wątły, maleń­ki tomik i otwie­ram go na stro­nie dwu­na­stej. Otwie­ram z pre­ten­sją. Dla­cze­go tam jest przy­pis? Bo chcia­łem oświad­czyć, że być może w błąd wpro­wa­dził nas sam autor, opa­tru­jąc tytu­ło­wy wiersz przy­pi­sem „gwa­ro­wa nazwa osie­dla w pobli­żu uli­cy Doma­niew­skiej, War­sza­wa Moko­tów”. Ale to nie autor. Tam jest wyraź­nie (w moim egzem­pla­rzu opa­trzo­nym odręcz­ny­mi popraw­ka­mi poety) napi­sa­ne – przyp. red. Autor już wte­dy był w porząd­ku i od razu wie­dział, cze­go na pew­no nie chce. Korea nie mia­ła się koja­rzyć z jaką­kol­wiek Koreą. Była Koreą pew­ne­go języ­ka i już wte­dy nie pod­le­ga­ła sank­cji mime­tycz­nej, regu­łom ocie­rac­twa. Redak­to­rzy, kry­ty­cy, czy­tel­ni­cy jak­by to prze­oczy­li. Ja potrze­bo­wa­łem wie­lu lat, żeby przy­swo­ić sobie owe nowa­tor­skie na naszym grun­cie inten­cje. Wszyst­kim pró­bu­ją­cym nauczyć się tej nowej skład­ni, logi­ki i meta­fi­zy­ki pole­cam roz­po­czę­cie nauki od zda­nia „Korea nie jest Koreą”. Żad­ną ze zna­nych Korei.


Mówiliśmy o Sosnowskim i padło na… Śliwkę

Mówi­li­śmy o Sosnow­skim i padło stwier­dze­nie, że dobrze zade­biu­to­wał, że w porę, a potem roz­mo­wa zeszła na Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, że on chy­ba podob­nie, ale jed­nak nie. Sosnow­ski nie zdą­żył zade­biu­to­wać zbyt wcze­śnie, czy­li wsty­dli­wie, Tka­czy­szyn taki epi­zod w swo­jej karie­rze zali­czył. W latach 80. wyda­no mu juwe­nil­ny arkusz, o któ­rym teraz nawet nie wspo­mi­na, za praw­dzi­wy i poważ­ny debiut uwa­ża­jąc tomik wyda­ny przez SPP w Lubli­nie. Tym samym Nenia i inne wier­sze Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go wpi­su­je się w poko­le­nio­wo god­ny kra­jo­braz debiu­tów lat 90. i nie ma tu mowy o jakiej­kol­wiek nostal­gii za wsty­dli­wym i intym­nym debiu­to­wa­niem w latach 80., latach inten­syw­ne­go i roz­pro­szo­ne­go debiu­to­wa­nia Jac­ka Pod­sia­dły. – To było takie debiu­to­wa­nie par­ty­zan­ta – powie­dzia­łeś i to sło­wo sko­ja­rzy­ło mi się z Krzysz­to­fem Śliw­ką, o któ­re­go wier­sze i oso­bę ocie­ra­łem się w dru­giej poło­wie lat 80. w Kłodz­kim Klu­bie Lite­rac­kim. Ten nie ma się cze­go wsty­dzić. To był debiut aku­rat­ny i w porę, Śliw­ka nie musiał cze­kać na poetyc­ką doj­rza­łość, ona sama go, dzie­więt­na­sto­lat­ka, odna­la­zła w Tech­ni­kum Żeglu­gi Śród­lą­do­wej. Potem jego śla­dem pój­dą poeci z Gór­ne­go Ślą­ska, szcze­gól­nie Maciej Melec­ki i Krzysz­tof Siw­czyk, któ­ry powtó­rzy, a nawet zwie­lo­krot­ni nasto­let­nią doj­rza­łość. Gdzie się tacy rodzą? Gdy pra­co­wa­łem w jury kon­kur­su w Kato­wi­cach, powie­dzia­no mi, że nie na kamie­niu, lecz pod­czas zajęć w Pała­cu Mło­dzie­ży. Według tych miłych ludzi naj­młod­szy­mi uczest­ni­ka­mi w histo­rii pro­wa­dzo­nych tam zajęć warsz­ta­to­wych byli nie­zwy­kle oczy­ta­ni nasto­lat­ko­wie: Krzysz­tof Siw­czyk i Mar­ta Pod­gór­nik. Tacy debiu­tu­ją po Rim­bau­dow­sku, szcze­gól­nie gdy iskra i łaska boża zmie­sza­ją się z kon­te­sta­tor­skim mro­wie­niem, inte­li­gen­cją i wła­śnie oczy­ta­niem. Nota­be­ne tam­ten kato­wic­ki kon­kurs (i w pro­zie, i poezji!) wygrał szes­na­sto­la­tek z Gdań­ska. To jesz­cze inna genial­ność. Mło­dzie­niec nazy­wał się Jacek Deh­nel. Kimś takim, sym­bo­lem trium­fu­ją­cej nasto­let­niej spraw­no­ści, ostat­nio był dla mnie Tomasz Puł­ka, a jest nim w tej chwi­li Patry­cja Jarosz publi­ku­ją­ca (głów­nie w Inter­ne­cie) jako Jerzy Rybak.

Przy­po­mi­na się casus Tobia­sza Mela­now­skie­go, o któ­rym mówi­łeś, że zro­bio­no mu krzyw­dę, że to był debiut jak przed­wcze­sny wytrysk, że chło­pak się wystrze­lał, dał z sie­bie wszyst­ko i znik­nął. Nie ma go. Chwi­lecz­kę, waria­cie, całe życie przed Tobia­szem Mela­now­skim. Jesz­cze nas czymś zasko­czy. – Ale to dla mnie kla­sycz­ny przy­kład przed­wcze­snej doj­rza­ło­ści, któ­ra wybu­chła i zamil­kła – powta­rza­łeś z upo­rem mania­ka. – I czy w grun­cie rze­czy coś podob­ne­go nie sta­ło się z Toma­szem Maje­ra­nem? – bąk­ną­łeś. No nie, ale to już sta­now­czo prze­sa­dzi­łeś! Prze­cież Maje­ran zdo­łał wyjść poza debiut i w cie­ka­wy spo­sób roz­wi­nąć nadzie­je z nim zwią­za­ne. To już raczej Szy­mon Kan­tor­ski i jego efe­me­rycz­ne Solo mogło­by być egzem­pli­fi­ka­cją inte­re­su­ją­ce­go nas pro­ce­su. Kan­tor­ski, któ­ry wyprze­dzał czy poprze­dzał Grze­bal­skie­go i Sośnic­kie­go, nagle poetyc­ko zanie­mógł, roz­pły­nął się w nie­ist­nie­niu, a towa­rzy­sze jego debiu­to­wa­nia tak wspa­nia­le roz­kwi­tli, zosta­li po tej stro­nie i co chwi­lę dopi­su­ją coś intry­gu­ją­ce­go do tej w podob­ny spo­sób (w cza­sach „Już Jest Jutro”) zaczę­tej opo­wie­ści.

Wra­cam po latach do debiu­tu Krzysz­to­fa Śliw­ki. Był rok 1989. Seria poetyc­ka przy Kłodz­kim Ośrod­ku Kul­tu­ry sta­wa­ła się coraz bar­dziej zna­na. Tomi­ki wyróż­nia­ły się nie­ba­nal­ną sza­tą gra­ficz­ną. O jakość tych ksią­że­czek dba­li: Marek Gar­ba­la, Bogu­sław Mich­nik, Jan Sto­lar­czyk, Michał Fosto­wicz. Nie uda­ło się z tomi­kiem Jac­ka Pod­sia­dły (któ­ry by to był jego arkusz, licząc od toruń­skie­go debiu­tu wyda­ne­go dwa lata wcze­śniej?), nato­miast debiut Śliw­ki doszedł do skut­ku. Zapew­ne po wie­lo­mie­sięcz­nych spo­rach z ówcze­snym aku­sze­rem mło­dej poezji wro­cław­skiej i dol­no­ślą­skiej, nie­za­po­mnia­nym Mar­kiem Gar­ba­lą, o któ­rym w liście do mnie Krzysz­tof napi­sał: „Było w nim bowiem coś z bufo­na, nadę­te­go mora­li­za­to­ra, men­to­ra cedzą­ce­go każ­de zda­nie w teatral­nym geście. Jed­no­cze­śnie biła od nie­go trud­na do zde­fi­nio­wa­nia jasność, pro­sto­ta, skrom­na dostoj­ność. Mie­sza­ły się w tej usztyw­nio­nej szar­manc­ko posta­wie bie­gu­ny, któ­re na pierw­szy rzut oka para­li­żo­wa­ły, a nawet odrzu­ca­ły nie­opie­rzo­nych poetów”. W tym samym tek­ście Krzysz­tof Śliw­ka wspo­mi­na: „Po kil­ku nie­uda­nych pró­bach tra­fi­łem w koń­cu pod ostrze jego kry­ty­ki. Po dwóch latach Marek pod­jął się reda­go­wa­nia moje­go debiu­tanc­kie­go tomi­ku. W liście z 28 lip­ca 1987 roku napi­sał: ‘Będę Panu szy­ko­wał debiut w Kłodz­ku w cią­gu paru naj­bliż­szych mie­się­cy, góra pół­ro­cza. Wier­sze na to zasłu­gu­ją, Pan mniej, bo żad­nej w Panu poko­ry. Ale niech tam!’. Ope­ro­wa­nie wier­szy – Jego ulu­bio­ne okre­śle­nie – prze­bie­ga­ło w burz­li­wej atmos­fe­rze. Szar­pa­li­śmy się o każ­de sło­wo, o meta­fo­rę, o życie, aby w osta­tecz­no­ści ogło­sić remis”.

- Men­tor bywa upier­dli­wy, tak? Czy o to cho­dzi? Wście­ka­my się na nie­go, jest sym­bo­lem opre­sji ze stro­ny świa­ta, doro­sło­ści, sys­te­mu. Prze­cież ten sta­ruch nicze­go nie rozu­mie, myśli­my sobie, i jesz­cze: jakie on ma pra­wo do zmian, popra­wek, inge­ren­cji, gdzie pcha te palu­chy…

- Teraz widzę dokład­nie, gdzie tkwił błąd. Zamiast sku­pić się na sło­wach: „twór­czość, a przede wszyst­kim liry­ka, poza wszyst­kim innym wyma­ga dys­cy­pli­ny”, brną­łem przed sie­bie na oślep, z gwał­tow­no­ścią żywio­łów, bez wyraź­ne­go celu. W 1989 roku, kil­ka mie­się­cy po uka­za­niu się Spo­koj­ne­go mia­sta, tra­fi­łem do wariat­ko­wa, chcąc w ten spo­sób wymi­gać się od woj­ska. Marek jako jeden z nie­licz­nych dał się zła­pać na haczyk tego hap­pe­nin­gu. 21 sierp­nia napi­sał do mnie krót­ki list: „Pro­szę Cię, weź się w garść. Na to masz wystar­cza­ją­co sił”. I rze­czy­wi­ście, buzo­wa­ła we mnie taka daw­ka ener­gii, że nie­dłu­go potem ruszy­łem samot­nie auto­sto­pem do Gre­cji. Po nie­mal rocz­nej nie­obec­no­ści w kra­ju, odci­na­jąc się od tych wszyst­kich prze­mian poli­tycz­nych, spo­łecz­nych, gospo­dar­czych, i Bóg wie jesz­cze jakich, poja­wi­łem się z pli­kiem nowych maszy­no­pi­sów w Kłodz­ku. Wrę­czy­łem je Mar­ko­wi, wie­rząc, że tyl­ko On jest w sta­nie się nad nimi solid­nie i uczci­wie pochy­lić. Zna­la­złem tego potwier­dze­nie w liście z 11 maja 1991 roku: „Z przy­jem­no­ścią wspo­mi­nam fakt mojej obec­no­ści przy Pań­skim debiu­cie poetyc­kim, cho­ciaż od tam­te­go cza­su minę­ło już dobrych parę lat i to i owo się wyda­rzy­ło. W cią­gu tego okre­su – nie mam wąt­pli­wo­ści – okrzepł Pan poetyc­ko, jak­kol­wiek nadal wdzie­wa Pan kostium enfant ter­ri­ble tzw. śro­do­wi­ska mło­do­po­etyc­kie­go, co, nie ukry­wam, nie wzbu­dza moje­go entu­zja­zmu. Może moja nad­cho­dzą­ca sta­rość, więc gene­ra­cyj­na róż­ni­ca, daje w ten spo­sób znać o sobie, a może tyl­ko – jak zapew­ne mógł­by Pan sądzić – skost­nie­nie zgre­da? Cokol­wiek by nie powie­dzieć i cokol­wiek domnie­my­wać, jed­no jest pew­ne: włó­cząc się po świe­cie, tym bliż­szym i tym dal­szym, nie stra­cił Pan poetyc­kiej kla­sy, a wprost prze­ciw­nie – zda­je się ją utrwa­lił. I chy­ba to wła­śnie, bo prze­cież nie impon­de­ra­bil­na sym­pa­tia, sta­ło się przy­czy­ną doj­rze­wa­nia we mnie decy­zji o zło­że­niu Panu ofer­ty wydaw­ni­czej”.

- Wiem, wiem, z tego wyro­śnie potem Raj­ska rzeź­nia. Nie w Kłodz­ku jed­nak się uka­że. W Dzier­żo­nio­wie.

I kie­dy pytam Krzysz­to­fa, w jakim cza­so­pi­śmie debiu­to­wał, ze zdu­mie­niem sły­szę, że w „Rada­rze”, w lip­cu 1987 roku. Toczy się opo­wieść nie­gdy­siej­sze­go debiu­tan­ta. „Wte­dy nie było jesz­cze Inter­ne­tu. Trze­ba było wypić morze wód­ki na pół­ofi­cjal­nych impre­zach, żeby zaist­nieć. Teraz sie­dzisz przed swym cza­ro­dziej­skim luste­recz­kiem i kli­kasz.” Krzy­siek opo­wia­da. „Nigdy nie nale­ża­łem do KKMP ani innych orga­ni­za­cji, sto­wa­rzy­szeń, związ­ków pisa­rzy, tak jak zawsze byłem apo­li­tycz­ny, co prze­ja­wia­ło się tak­że w tym, że nie uczest­ni­czy­łem w wybo­rach. W latach 80. i na począt­ku 90. wygry­wa­łem wie­le kon­kur­sów lite­rac­kich. Taki był wte­dy mój spo­sób na życie. Kil­ka takich kon­kur­sów orga­ni­zo­wa­nych było przez KKMP – dzię­ki wygra­nym, przy oka­zji wrę­cza­nia nagród, mia­łem oka­zję poznać m.in. Rom­ka Gile­tę z Wał­brzy­cha i Tadzia Olszew­skie­go z War­sza­wy. Byli to ludzie, któ­rzy obok Mar­ka Gar­ba­li towa­rzy­szy­li moim pierw­szym pró­bom lite­rac­kim. Każ­dy z nich poświę­cił mi kawa­łek swo­je­go życia i za to jestem im dozgon­nie wdzięcz­ny.”

Pamięć pod­su­wa obra­zy czo­ło­we­go pol­skie­go bit­ni­ka tam­tych lat. O Śliw­ce krą­ży­ły legen­dy, a moja wyobraź­nia widzia­ła go wiecz­nie w dro­dze, pija­ne­go, naćpa­ne­go. Nie­wie­le się pomy­li­łem. Ta opo­wieść to potwier­dza. „Tadzia Olszew­skie­go mia­łem oka­zję poznać w 1988 roku przy oka­zji kon­kur­su poetyc­kie­go, w któ­rym był on bodaj­że głów­nym juro­rem. Nie­dłu­go potem popro­sił mnie o zestaw wier­szy do arku­sza poetyc­kie­go ‘Oko­lic’. Sko­rzy­sta­łem z jego ofer­ty, nie docie­ka­jąc zbyt­nio pod jaką egi­dą wycho­dzą ‘Oko­li­ce’. Wisia­ło mi to zupeł­nie. Byłem rad, że ktoś się pochy­lił nad moimi tek­sta­mi i je doce­nił. Kie­dy ma się dwa­dzie­ścia lat, jest to waż­ne, teraz jest zupeł­nie ina­czej. Prze­sta­łem się łudzić, że to, co robię, jest komuś potrzeb­ne. Tadziu był na tyle w porząd­ku, że nigdy mnie nie nama­wiał, abym wstą­pił do KKMP. Mało tego, posta­rał się nawet, żebym przez pół roku (1989) dosta­wał sty­pen­dium im. Tade­usza Borow­skie­go. Ten szmal pozwo­lił mi prze­trwać jakiś czas. Za koń­ców­kę sty­pen­dial­nej kasy uda­łem się auto­sto­pem dooko­ła Pol­ski. W podró­ży towa­rzy­szył mi Marek Kar­wow­ski, poeta z Mię­dzy­gó­rza. Oczy­wi­ście walu­ta szyb­ko się upłyn­ni­ła, dosłow­nie i w prze­no­śni. Ostro w tam­tych cza­sach dawa­li­śmy z Mar­kiem w pal­nik. Z Beski­du Niskie­go, z mojej uko­cha­nej Łem­ko­wi­ny, poje­cha­li­śmy do War­sza­wy, wie­dzia­łem bowiem, że Tadziu wycią­gnie do nas pomoc­ną dłoń i poży­czy tro­chę gro­sza na dal­sze pere­gry­na­cje. Zła­pa­li­śmy go w redak­cji ‘Oko­lic’. Kie­dy usły­szał w czym pro­blem, bez waha­nia zała­twił nam fik­cyj­ne die­ty i zwrot kosz­tów podró­ży, dzię­ki cze­mu mogli­śmy jesz­cze przez tydzień błą­kać się po Pol­sce, aż szmal wypa­ro­wał z naszych kie­sze­ni cał­ko­wi­cie.”

Na koniec jesz­cze raz pytam o lokal­ność, o nasze debiu­to­wa­nie po Kłodz­kach i Wał­brzy­chach. „Dla­cze­go na swój debiut wybra­łem Kłodz­ko? Spra­wa jest pro­sta. Od 1985 roku jeź­dzi­łem tam z Ząb­ko­wic na impre­zy lite­rac­kie i nie tyl­ko. Wie­le osób mia­ło oka­zję czy­tać moje wypo­ci­ny, m.in. Boguś Mich­nik, Michał Fosto­wicz. Widocz­nie coś zaiskrzy­ło, sko­ro Gar­ba­la, jeden z redak­to­rów serii poetyc­kiej ‘Witry­nAr­ty­stów’, zapro­po­no­wał mi po trzech latach debiut. Musiał upły­nąć jesz­cze rok, zanim świa­tło dzien­ne ujrzał tomik Spo­koj­ne mia­sto. Mogłem z tym debiu­tem pocze­kać jesz­cze rok, może dwa. Jego zawar­tość była­by zupeł­nie inna. No ale jak się ma 22 lata, to się nie ma cza­su na pier­do­ły. Trze­ba dzia­łać – i to już! Ten pośpiech nie zawsze dzia­ła na korzyść. Wiem to teraz, po dwu­dzie­stu latach. Trak­tu­ję więc Spo­koj­ne mia­sto jako zapis moje­go mło­dzień­cze­go obłę­du i sza­leń­stwa. Czy jest tam poezja, sam już nie wiem. I się nad tym spe­cjal­nie nie zasta­na­wiam.”


O tym, że wielu kolegów odpadło po drodze

A teraz chy­ba naj­trud­niej­sze wyzna­nie. O tym, że wie­lu kole­gów spo­tka­nych w aka­de­mi­kach, redak­cjach, domach kul­tu­ry, na warsz­ta­tach, impre­zach, kon­kur­sach i zlo­tach odpa­dło po dro­dze. Zosta­ło w zakła­dach psy­chia­trycz­nych, kli­ni­kach odwy­ko­wych, na cmen­ta­rzu. Krzy­siek Śliw­ka miał szczę­ście. Opa­mię­tał się w porę, poszedł w stro­nę nor­mal­ne­go życia. Ale daw­no nie widzia­łem jego nowych wier­szy. Na pew­no się piszą. Na pohy­bel sza­leń­stwu mło­do­ści. Więc to ci chcia­łem powie­dzieć. Zaczy­na­jąc tę przy­go­dę, nie wiesz, dokąd cię zapro­wa­dzi i jak będzie wyglą­da­ło two­je oso­bi­ste roz­re­gu­lo­wa­nie zmy­słów. Nie trak­tuj Wojacz­ka jak rytu­al­nej lal­ki, nie buduj pustych ołta­rzy. Spró­buj doj­rzeć w jego życiu i twór­czo­ści coś w rodza­ju ostrze­że­nia, a dopie­ro potem zasta­na­wiaj się, czy ten hero­icz­ny pro­gram mak­sy­ma­li­sty świa­do­me­go roz­mia­rów pod­ję­tej rewol­ty to coś na two­je siły.

Nie zasta­na­wia­ją cię zda­rza­ją­ce się od cza­su do cza­su wypo­wie­dzi wyznaw­cze, świad­czą­ce o tym, że ktoś czy­ta­jąc Wojacz­ka, doznał obja­wie­nia, zro­zu­miał, o co napraw­dę w poezji cho­dzi? Sam nale­żę do tej gru­py czy­tel­ni­ków. Bodaj w dru­giej kla­sie ogól­nia­ka pora­zi­ły mnie czy­ta­ne na sto­ją­co w biblio­te­ce jego wier­sze. Póź­niej zro­zu­mia­łem, że oto obja­wi­ła się nowa nor­ma mówie­nia, że na moich oczach prze­su­nię­to gra­ni­ce kon­te­sta­cji i obna­że­nia. Wie­lu poetów uro­dzo­nych w latach 50. i 60. nie­jed­no­krot­nie wspo­mi­na­ło o tej pod­sta­wo­wej dla nich tra­dy­cji. I chy­ba nie będzie zbyt wie­le prze­sa­dy w stwier­dze­niu, że Rafał Woja­czek prze­orał samo­świa­do­mość poetyc­ką, prze­orien­to­wał ją i następ­ne po nim poko­le­nia nie mogą już obo­jęt­nie przejść obok posta­wio­nych przez nie­go pytań. Jed­no z takich pytań tłu­ma­czę sobie nastę­pu­ją­co. Moż­na sadzić smęt­ne kwiat­ki na zago­nie wier­sza, być lite­ra­tem i dobrze się mieć w ramach wyko­ny­wa­ne­go zawo­du. Ale jest w tym coś nie­ja­sne­go i nie­uczci­we­go, zasta­nów się – mło­dy adep­cie pió­ra – czy chcesz być tego typu urzęd­ni­kiem muzy albo wyrob­ni­kiem na usłu­gach takiej czy innej kor­po­ra­cji. Czy będziesz tań­czył, jak wydaw­nic­two zagra, redak­tor dzia­łu w tele­wi­zji, dzien­ni­ka­rzy­na z wyso­ko­na­kła­do­we­go pisma? Jeże­liś dobrze pojął lek­cję Wojacz­ka, to nie możesz spać spo­koj­nie, pod­pi­saw­szy cyro­graf z siła­mi zła w posta­ci inte­re­sów medial­no-wydaw­ni­czych. Rów­nież i w tym sen­sie Woja­czek odno­wił pyta­nia o sta­tus pisa­rza, kon­dy­cję poety. Na ile poeta słu­ży, a na ile ma być nie­wy­god­ny, ma stać kością w gar­dle, draż­nić?

Bo być poetą to – jak rozu­miem to prze­sła­nie – coś wię­cej niż pisa­nie wier­szy. Pisa­nie wier­szy poja­wia się jako efekt przy­ję­tej posta­wy, pier­wot­ne­go instynk­tu opo­ru. To świa­do­mie cele­bro­wa­ne bycie na prze­kór, sakral­ny klo­szar­dyzm obna­ża­ją­cy sła­bo­ści ofi­cjal­ne­go życia lite­rac­kie­go, ułom­no­ści życia spo­łecz­ne­go, a w koń­cu wady całej kul­tu­ry opar­tej na błęd­nych pod­sta­wach. To się­ga­nie do tych pod­staw, obma­cy­wa­nie korze­ni bytu i rzu­ca­nie nowe­go świa­tła na pośled­nią, zde­ge­ne­ro­wa­ną rolę jed­nost­ki. Według Wojacz­ka sta­tus poety jest z natu­ry anty­de­mo­kra­tycz­ny i anar­chi­stycz­ny. Ktoś, kto nazy­wa się poetą, w ramach swo­je­go jasno­wi­dze­nia nisz­czy wszel­kie zasta­ne struk­tu­ry i wyka­zu­je ich fałsz. Wygod­nie, cie­pło, bez­piecz­nie jest w tych struk­tu­rach czło­wie­ko­wi pozba­wio­ne­mu meta­fi­zycz­nych skru­pu­łów, zaś pozo­sta­li tyl­ko uda­ją, żeby nie psuć har­mo­nii. Praw­dzi­wy poeta nie uda­je. Bole­je ofi­cjal­nie. Nisz­czy bez­względ­nie. W związ­ku z tym zosta­je odrzu­co­ny. Mecha­ni­zmy obro­ny sys­te­mu spo­łecz­ne­go łamią mu kark. Mówi się o samo­bój­stwie. Potem maso­wo odwie­dza się grób. Zakła­da się insty­tut w miej­scu uro­dze­nia.

Zda­rza­ło mi się sły­szeć wypo­wie­dzi, w któ­rych pada­ło sfor­mu­ło­wa­nie „po Wojacz­ku”, i mówi­ło się wów­czas, że po Wojacz­ku jest już moż­li­we albo nie­moż­li­we myśle­nie, obra­zo­wa­nie czy w ogó­le pisa­nie pew­ne­go typu. Ja chcę tyl­ko zwró­cić uwa­gę na to, że pew­ne­go rodza­ju bycie sta­ło się po Wojacz­ku nie do koń­ca wia­ry­god­ne. Po Wojacz­ku – nie może­my już spać spo­koj­nie nie­nur­to­wa­ni zasad­ni­czą wąt­pli­wo­ścią. Miko­łow­sko-wro­cław­ski poeta udo­wod­nił, że poeta to nie zawód. To misja. Nie­obli­czal­na, aro­ganc­ka, bez­czel­na. Co wraż­liw­sze natu­ry czu­ją się teraz dwu­znacz­nie. Wie­dzą, że powin­ni kon­te­sto­wać, chło­stać i gło­śno mówić „nie”, ale nie mają w sobie siły pier­wo­wzo­ru, nie mają tej stra­ceń­czej pasji. Zresz­tą nie każ­de­go stać na taki rodzaj sza­leń­stwa. Dla­te­go z uśmiesz­kiem zawsty­dze­nia dalej sadzi­my swo­je smęt­ne kwiat­ki i cze­ka­my na nowe­go Wojacz­ka. Przyj­dzie i zdej­mie z nas wszyst­kich nie­zno­śny cię­żar. Odświe­ży atmos­fe­rę. Odku­pi.

* * *

Zno­wu wra­cam do lat 80., pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie nazwi­sko kole­gi, któ­ry zade­biu­to­wał i znik­nął, zapi­su­jąc schi­zo­fre­nicz­ną atmos­fe­rę epo­ki, życia spo­łecz­ne­go, lite­ra­tu­ry i nasze­go doj­rze­wa­nia w tym powszech­nym roz­dwo­je­niu jaź­ni. Myśla­łem o nim, pisząc o debiu­cie Śliw­ki. Nie mogłem sobie przy­po­mnieć nazwi­ska. O ilu dzi­siaj debiu­tu­ją­cych powie­my tak za lat dzie­sięć czy pięt­na­ście i nie będzie­my mogli przy­po­mnieć sobie nie­gdy­siej­szych tytu­łów do chwa­ły? Jakiej chwa­ły?

Wresz­cie sło­wo „schi­zo­fre­nia” podzia­ła­ło jak klucz do zaga­dek mło­do­ści. Wiśniew­ski się nazy­wał. Dariusz Wiśniew­ski. Dla nie­któ­rych kry­ty­ków Laza­ret był naj­lep­szym debiu­tem roku 1985. I ja dłu­go pozo­sta­wa­łem pod wra­że­niem, lecz pew­ne­go pięk­ne­go dnia zro­bi­ło mi się dusz­no w tej pocze­kal­ni do psy­chia­try. Zapra­gną­łem wyjść na świe­że powie­trze i poszu­kać innych wzor­ców oddy­cha­nia i mówie­nia. Taka ruchli­wość umy­słu i gim­na­sty­ka wraż­li­wo­ści to nie­zła rzecz, debiu­tan­cie. Nasią­kaj sobie spo­koj­nie i powo­li, zbyt dłu­go nie pozo­sta­jąc pod wpły­wem inte­re­su­ją­cej w danym momen­cie poety­ki. Zbierz tych w sobie odpry­sków jak naj­wię­cej, a z bie­giem cza­su wyci­śniesz z tego coś wła­sne­go, złu­dze­nie for­my aku­rat­nej i nie­po­wta­rzal­nej.

Wszyst­kim nam się wte­dy wyda­wa­ło, że przed zwy­czaj­nym sza­leń­stwem jest uciecz­ka w inne sza­leń­stwo. Przy maszy­nie do pisa­nia. Tytuł waż­ne­go dla nas zbio­ru Zdzi­sła­wa Jasku­ły brzmiał Maszy­na do pisa­nia. Boha­ter Wiśniew­skie­go też osią­ga spo­kój, stu­ka­jąc w jej kla­wi­sze (jego nazy­wa­ła się Kurt Sor­ge Olim­pia). To nar­ko­tyk umoż­li­wia­ją­cy odlot, uciecz­kę od rze­czy­wi­sto­ści rów­nie uciąż­li­wej, co w ówcze­snych wier­szach Śliw­ki. Od znie­na­wi­dzo­ne­go tłu­mu mane­ki­nów na uli­cy. „Brzy­dzę się nor­mal­no­ścią” – to hasło powta­rza­ją­ce się w wie­lu tomi­kach. Wiśniew­ski dedy­ko­wał swo­je utwo­ry „pacjen­tom oddzia­łów zamknię­tych”, a wier­sze nasy­cał realia­mi poby­tu w miej­scach zalud­nio­nych taki­mi jak on psy­cho­pa­ta­mi. Tak o sobie mówił boha­ter jego utwo­rów. Wspo­mi­nał o samo­bój­stwie, o umie­ra­niu po zaży­ciu jakichś pro­chów. Wymie­niał ich nazwy. Mówił, że pisa­nie wier­szy to coś w rodza­ju wen­ty­la bez­pie­czeń­stwa. Trze­ba je pisać, żeby nie osza­leć. I że to coś wię­cej niż tera­pia. To bez­po­śred­nie doty­ka­nie sen­su, któ­re­go nie ma w niczym innym, któ­re­go nie ma nigdzie.

Być może tacy ludzie nie two­rzą histo­rii lite­ra­tu­ry. (I zaraz zakpisz, że dopi­su­ją coś do histo­rii psy­chia­trii.) Two­rzą nasze życie, sta­jąc się czę­ścią doświad­cze­nia. Cien­ki tomi­czek leży głę­bo­ko na dnie wewnętrz­nej szu­fla­dy. I żad­ną igłą nie da się go stam­tąd wydłu­bać. Taka oso­bi­sta histo­ria lite­ra­tu­ry. Prze­pi­szę z niej frag­ment. Żenu­ją­cy po latach. A wte­dy jak świa­tło, jak hej­nał, jak apel:

dla­cze­go nie mogę przejść Do porząd­ku dzien­ne­go
tak Jak się prze­cho­dzi do następ­ne­go pocią­gu
dla­cze­go namiast­ka jedze­nia to Poły­ka­nie śli­ny
to wącha­nie Nasie­nia
dla­cze­go mój dyplom Nie upo­waż­nia mnie do tego
co chciał­bym napraw­dę robić
dla­cze­go jestem złym patrio­tą I nie marzą mi się
pagór­ki usy­pa­ne z głów Nie­przy­ja­ciół moich
dla­cze­go ucie­kam przez błot­ni­ste pola
tam Gdzie
brud­ne Chłop­stwo chle­bem i wódą się raczy
konie na Uwię­zi
a wino Roz­la­ne
więc kie­dy przyj­dzie strze­lić sobie
pro­sto w Usta lub w to bied­ne Cho­re czo­ło
to w par­ku arka­dyj­skim pod Nie­bo­ro­wem
Gdzie dwa lwy umar­łe
nadzie­ja kar­mi chi­me­rę A życie upły­wa
nadzie­ja kar­mi chi­me­rę A mar­mu­ry wie­trze­ją
nadzie­ja kar­mi chi­me­rę A ja strze­lam sobie
pro­sto w cze­rep
więc na reli­kwie nasze
na honor i szu­bie­ni­cę
na krew i wino
na kur­wę nędzę i odwa­gę
ty sam dzie­ci­no
dopisz
koniec Pie­śni

(„Roz­my­śla­jąc w pocią­gu rela­cji Łódź – Łowicz”)

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania