
Rozmowy na koniec: odcinek 43 Bohdan Zadura
nagrania / transPort Literacki Antonina Tosiek Bohdan Zadura Jakub SkurtysCzterdziesty trzeci odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 30.
WięcejPosłowie Jakuba Skurtysa z książki Inaczej nie będzie Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, która wydanej w Biurze Literackim 14 listopada 2022 roku.
Amicorum omnia communia
Owszem, mamy w naszych biblioteczkach sporo tomów wierszy wybranych Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego (kolejno z lat: 1999, 2003, 2009, 2012, 2013, 2018 i ostatni – Gdyby ktoś o mnie pytał, czyli 25 wierszy w wyborze samego autora – z 2020 roku). Kilka z nich stało się klasykami, które co prawda nie wyznaczyły wyraźnych etapów w procesie twórczym poety, ale za to znajdowały świetne metafory do opowiedzenia o nim raz jeszcze (na ogół zresztą zaczerpnięte bezpośrednio z tych „magicznych zbitek słów”, wybłyskujących z samych tekstów). Większość preferowała układ chronologiczny, od którego odszedł przed laty tylko Jacek Gutorow w tomie Rzeczywiste i nierzeczywiste staje się jednym ciałem (2009), deklarując, że interesuje go „nie tyle ucieczka od narracji, co wychodząca od nich rekonstrukcja świata poety”[1], próba opowiedzenia go raz jeszcze, od mitycznej, źródłowej sceny. Grzegorz Tomicki w My się chyba znamy zaczynał opowieść od wspomnienia – przełomowej dla niego lektury ósmego numeru „Nowego Nurtu” z 1996 roku z wierszami Dyckiego, a Grzegorz Jankowicz w typowy dla siebie sposób wychodził od cytatu ze Schlegla, który wzmacniał jego filozoficzną koncepcję „wiersza permanentnego”, a więc odwlekającego koniec, „podającego dalej”, wyrosłego na ruinach języka i gruzach poematu. Prawie dekadę temu, podczas obrony pracy magisterskiej, recenzent zapytał mnie – trochę złośliwie, a trochę w dobrej wierze, zobaczywszy, jak rozbudowaną przedstawiłem bibliografię –„no dobrze, a jaki jest ten pana Dycki?”. To pytanie, z którego wówczas zdołałem się jakoś wybronić, wątpiąc jednak w jakiekolwiek przyswojenie, towarzyszyło mi przez kolejne lata. Jaki jest mój Dycki? Kim on właściwie jest? I co to znaczy, że jest mój albo nie? W posłowiu do tomu Rzeczywiste i nierzeczywiste… Gutorow borykał się z podobnym problemem:
Bo co właściwie znaczy „osobista lektura”? Czy mogę sobie na taką lekturę pozwolić? A z drugiej strony: czy udało mi się uchronić resztki czytelniczego „ja” wobec zmasowanego ataku wspaniałych fraz, gęstych obrazów i cudownie niejednoznacznych konstatacji? (…) Czy ja wybieram wiersze, czy one wybierają mnie? (…) Mogłem pławić się w niejednoznacznościach i chybotliwościach tych wierszy, biorąc je za dobrą monetę i spłacając nią dług zaciągnięty wobec autora Nenii – a każdy, kto przynajmniej kilkakrotnie wrócił do tomów poety, jest już jego dłużnikiem[2].
Powyższe zdania to regularnie powracający topos, który streszcza wątpliwą hermeneutykę przyswojenia i obcości, rozumienia (tzn. konstruowania sensu, a więc tworzenia własnej płaszczyzny znaczeń, oswajania oraz przywłaszczania sobie cudzych słów) i niemoty (czyli odkrywania za każdym razem od nowa, że po chwili zostaje się przez te słowa wywłaszczonym jak poeta z ziemi, korzeni i języka). Ale w przypadku relacji z wierszami Dyckiego topos bycia dłużnikiem powraca w recepcji znacznie częściej, stając się wręcz manierą krytyków, jakby miał ułatwić nam sprawę: przekonać, że relacja jest już tak intymna i tak brzemienna w sensy, że nie poddaje się innemu niż metafizyczne wiązaniu. Jestem przekonany, że ta pokrętna ekonomia bierze swój początek w samych tekstach, w ich łańcuchowej lub kłączowej strukturze, w ponawianych obietnicach i deklaracjach, aktach zapraszania, ofiarowywania i oddawania się (w) poezji, która próbuje nas do siebie przywiązać. Do ut des, podstawowa zasada antropologii donacji, wywiedziona z prawa rzymskiego i mówiąca o wzajemnym zobowiązaniu oraz konieczności krążenia darów, to pierwszy impuls, który stanął za tym wyborem.
Ma on oczywiście charakter rocznicowy. „Sześćdziesiąt wierszy na sześćdziesiąte urodziny” – brzmi to jak chwyt marketingowy i nieźle się prezentuje, chociaż dobrze wiemy, że zawsze znajdzie się jakaś inna, lepsza rocznica. Ale w tym przypadku sześćdziesiątka ma też ścisły związek z moim spojrzeniem na poezję Dyckiego, tym chętniej więc na nią przystałem, jakkolwiek nieuchronna by nie była i jakich sankcji by na nas nie nakładała. Niby już „inaczej nie będzie”, niby domyka się ciążący nam, monumentalny blok przeszłości, a wraz z nim fragment tego, co uznajemy za historię literatury. A jednak dopiero „kiedy kończą się możliwości/ zaczyna się opowieść” i wówczas wiersz wyrusza na podryw. To pozwala pomyśleć o tej książce również w kategoriach podarku: od nas dla poety, ale też od niego dla nowych czytelników, bo zawsze znajdą się jacyś nowi, piękni i życzliwi czytelnicy.
Stał się ten skromny wybór niejako komplementarny wobec składanego przeze mnie w podobnym czasie eseju o poezji Dyckiego – Darczyńca, a więc z konieczności i przyległości skupia się na zaproponowanej tam perspektywie. Nie jestem w tym geście antologisty oryginalny, bo przecież Tomicki, autor jednej z książek o twórczości poety, stworzył również wybór jego liryków, podobnie jak Jankowicz, redaktor pierwszego zbioru szkiców. Oni też dopełniali swoje krytycznoliterackie propozycje ukazującymi się później tomami wierszy. Nie trzeba oczywiście czytać tych książek razem, a o ich sąsiedztwie zadecydował wydawniczy przypadek, ale z takich przypadków trzeba po prostu korzystać. To sposobność, a sposobność stanowi pojęcie niezwykle bliskie poezji Dyckiego, doskonale nazywające model działania większości jego lirycznych bohaterów.
Nieczęsto też krytyk ma okazję pokazać czyjąś twórczość tak, jak chciałby to zrobić – nie w kontrze do wcześniejszych wyborów, lecz w przyjacielskiej relacji z nimi, sięgając po wiersze dawne i nowe, ale też po teksty, które ukazały się tylko w nich – jako swoiste, jednorazowe podarki. Bo opowieść o tej poezji jest też oczywiście (zawsze i jakby z konieczności) opowieścią o przyjaźni – o naszej przyjaźni z rozerotyzowanymi wierszami, ale też o przyjaźniach Dycia, które przybierają różnorakie formy: od studenckich wspominków o Leszku, przez męskie wspólnoty, aż po homoerotyczne sielanki, rozrywane nagle przez obcość dworców i placów defilad. Gdy czytam dziś Młodzieńca o wzorowych obyczajach, ten drobny, niepozorny arkusik, przypomina mi się „Myris” Kawafisa, bolesne zderzenie starożytnego aleksandryjczyka z chrześcijańskim pochówkiem jego przyjaciela:
Na wieść o nieszczęściu – Myris bowiem umarł,
poszedłem do jego domu, choć raczej omijam
domy chrześcijańskie, szczególnie
gdy w nich świętują weselnie bądź żałobnie.
(…)
I znienacka dziwnego doznałem wrażenia:
poczułem niejasno, jak gdyby Myris
oddalał się ode mnie, jak gdyby
on, chrześcijanin, łączył się ze swoimi,
ja zaś stawałem się obcy, całkiem obcy;
więcej, zacząłem wątpić, czy aby mnie nie zwiodła
moja namiętność; czy zawsze nie byłem mu obcy.
Wybiegłem z tego ich okropnego domu,
uciekłem szybko, by mej pamięci o Myrisie
nie zagarnęła, nie przywłaszczyła sobie ta ich chrześcijańskość [3].
Ale tak jak są to wiersze o przyjaźni i o różnych formach fraternizowania się, tak są też o uwodzeniu i wywodzeniu w pole, o wodzeniu na pokuszenie i pokucie, o dawcach i biorcach, darczyńcach i dłużnikach, a przede wszystkim o utracie i umiejętności godzenia się na brak. Niewielu poetów współczesnych ma na zapleczu epitalamia i dziękczynienia, z którymi przychodzi do czytelników jako ten gołodupiec na wesele, drapichrust i szmugler – bez niczego, z dziurą w sercu zamiast podarunku. „Dobre słowo” urasta więc w poezji Dyckiego do miana etycznego zobowiązania – staje się ekwiwalentem symbolicznej wymiany, domaga się zaufania i wrażliwości.
Jest to oczywiście wybór cokolwiek kontrowersyjny, wynikający z postawionego przeze mnie kiedyś pytania: czy da się opowiedzieć o tej poezji bez kluczowej, organizującej ją figury Matki i jej schizofrenii oraz bez traumy wysiedlenia związanej z geograficznym i politycznym tłem akcji „Wisła”? Bez całej spirali przemocy historycznej? Bez tożsamościowej klątwy relacji polsko-ukraińskich, Wołynia i Podola? Innymi słowy: czy da się opowiedzieć o „kochance Norwida” i jego nieślubnym dziecku – Orciu, pardon, Dyciu, a zarazem nie wikłać się w takie zagadnienia, jak polityka tożsamości, pamięć zbiorowa, „dzieje rodzin polskich”, topografia kresów czy mit przeklętego wnuka rezuna? Co wówczas zyskamy, a co bezpowrotnie stracimy? Albo inaczej: po co nam kolejny reprezentatywny wybór, w którym znajdziemy te same, imitujące brulion, układy wierszy? W tym sensie „mój Dycki” jest rzeczywiście trochę inny, prywatniejszy i nieco bardziej abstrakcyjny niż jego poszczególne tomy; najczęściej występuje „we własnej osobie”, choć w wielu ciałach i pod różnymi imionami. Aspekt szamański i dziedziczenie pamięci ustępują tu intymnym pieśniom miłosnym. Ale jest to też Dycki bez niektórych lotnych łańcuchów słów, bez tych pięknych okresów retorycznych, które z błyskotliwych, korzennych systemów łatwo mogą się przeistoczyć w okowy tak dla krytyków, jak i czytelników: „jesień już Panie a ja nie mam domu”, „w moim małym domu zamieszkała niewiara”, „w sąsiednim pokoju umiera moja matka”, „moja matka kościół osobny”, „piasek to sypkie ssące usta śmierci”, „tylko wiersz jest od Boga i wiatr/ w owym wierszu z którym się ścigam”. Uwielbiamy te powracające frazy, tę „bezzasadność napomknień i powtórzeń”, więc może choć raz spróbujemy uwolnić się od ich uroku i „w wielkich mękach widzenia” zobaczyć wiersz jako nagą, bezbronną źrenicę? Wiersz osobny, obcy? Wyszeptany w samotności, a nie zanucony na podobieństwo wszystkich poprzednich?
Trudno bowiem nie zauważyć, że Dycki stał się poetą kanonicznym, a przez to również niepopularnym; że chwilowo minął czas jego najbardziej intensywnej (wręcz gwiazdorskiej) obecności na polskim rynku literackim, a przyszedł czas laurów zagranicznych i sukcesów na arenie międzynarodowej, w dużej mierze niezależnych od samego twórcy. Za kolejnymi tłumaczeniami idą oczywiście nagrody, bo nikt nie zaprzeczy, że idiom ten jest unikalny nie tylko w skali naszego kraju. W 2021 roku poeta otrzymał, jako drugi autor z Polski (po Zbigniewie Herbercie), Międzynarodową Nagrodę Poetycką miasta Münster za przekład Kochanki Norwida (Norwids Geliebte, tłumaczyli Michael Zgodzay i Uljana Wolf). Ugruntowała ona jego już i tak solidną obecność w języku niemieckim, po wcześniejszych zbiorach Geschichte polnischer Familien i Tumor linguae. Po angielsku mamy piękne Peregrinary w przekładach Billa Johnstona, po słoweńsku nieustępujące mu Kamen poln hranila Primoža Čučnika. Kolejne języki otwierają się przed tą poezją na oścież (bułgarski, hiszpański, ukraiński, litewski, włoski, serbski, czeski – wszystkie przyjęły już swoje wybory i zmierzyły się z meandrującą frazą poety). Tylko polszczyzna wydaje się trochę zamykać, powtarzać w swoich rozpoznaniach, by nie powiedzieć dosadniej: dusić się i nudzić tym, że ma do czynienia z poetą tak wnikliwie przeczytanym. Sam Dycki zdaje sobie z tego sprawę, ukradkiem przemycając w kolejnych tomach uwagi o skomplikowanej relacji z samym sobą jako autorem o przeszło trzydziestoletnim stażu i o tym, że mu te wiersze „zestraszniały” i „zestarzały się”. Być może stąd biorą się coraz większa lakoniczność jego zdania i konsekwentna rezygnacja z ozdobników.
W przypadku Dycia trudno przecież mówić o staniu w miejscu. Wędrówka, exodus i brak możliwości zakorzenienia się – to kolejny z wielkich tematów, miejsce wspólne wszystkich naszych lektur. Nawet najdawniejsze wiersze pozostają dzięki temu zaczepne i buńczuczne, mają w sobie coś z przemytnika szmuglującego kontrabandę między różnymi planami czasowymi. Poezja może być natchniona, może nieść „łodyżkę od boga nicości”, ale też „musi być rozróbą musi się podobać” – jak napisał autor w Kochance Norwida. Można ją oczywiście odczytywać w wysokim kluczu, wśród metafizycznych spekulacji, a raczej ich resztek, półprawd i półwiar, bo przecież wiara bywa tu na różne sposoby przetrącana i zanieczyszczana w swojej doktrynalnej postaci. Bóg myszkuje po ciałach, a kości same składają się w darze, piękno wymienia się z brzydotą, a czystość ze zmazą, raz dając nam koszyk soczystych jabłuszek, innym razem „hniłki” i „bziuczki”. Można potraktować to poważnie, ale tylko wówczas, gdy weźmiemy poprawkę na ów zbójnicki, piracki pierwiastek nieustannego abordażu na samą koncepcję nowoczesnej poezji, którego Dycki się onegdaj podjął.
Warto zwrócić uwagę na jedną jeszcze kwestię: na wszystkie udawane i zupełnie szczere gesty wychodzenia do czytelnika, ad benevolum lectorem, wyciągnięte ze starych księgozbiorów figury retoryczne, umieszczające wiersze w wewnętrznym dialogu między poetą a jakąś wyimaginowaną wspólnotą słuchaczy, właściwie fanów, doskonale znających te tekstowe triki. Wiersze-prośby, wiersze-polecenia, wiersze-zobowiązania, pouczajki i lekcje, nie wspominając już o modlitwach, dziękczynieniach i skargach. Rób to, nie rób tego – nieustannie wskazuje poeta, zapraszając nas w środek rytuału, ale też wywierając dydaktyczny nacisk. Wiersze Dyckiego zdążyły nam już zakomunikować, żebyśmy ich nie czytali, jeśli nie chcemy się zgubić lub nie mamy zamiaru siebie odnaleźć, jeżeli wolimy zapomnieć o sobie lub właśnie pamiętać; żebyśmy je przyjęli, aby się w nich zapamiętać lub na odwrót – upamiętnić innych. Mówiły: „w nas się zatracisz”, a w kontrze: „z nami odzyskasz to, co utracone”, jesteśmy przecież jak tablica nagrobna, zachowujemy imiona, znamiona, słowa i całe języki, bo „wiersz, jak tablica nagrobna, przyjmie wszystko”. Obiecywały wielkie nic, a zarazem sugerowały: nie zdołasz przyjąć tego wszystkiego, co mamy do powiedzenia, nie w jednym ciele, nie w jednym życiu i nie pod jednym imieniem. Raz przynosiły więc rozszczepienie, zapowiadały pęknięcia tożsamości, które się w nich nieustannie rozwierają, innym razem gwarantowały wręcz sielankową, pastoralną spójność i wiarę w źródłową Pieśń. Czasem odstraszały nas, wypraszały za drzwi, wyzywały od głupków i durniów, a potem mizdrzyły się: dobry czytelniku, czytelniku życzliwy, mój drogi, przyjdź do mnie, uratuj, wróć do mnie, ciućkaj i ciumkaj, „ale najpierw (zanim mnie/ dziabniesz) poproś o wiersze”. Wychodziły wówczas na podryw, w pole i na plac, raczej na pikietę niż na pospolitą randkę. Defilowały i stroszyły piórka: jesteśmy nieczyste i rozrzutne, przepełnione pokusą, niepokorne; unurzaj się w nas, przyjmij kropelkę śliny, słodkie ciasteczko, kremową rurkę i ziarnko słonecznika. Wraz z nią przyjmiesz znamiona: pestkę, chorobę, samotność, wygnanie, zdradę, dziedzictwo, poezję i śmierć; wszystkie te niemożliwe dary, nad którymi medytował Jacques Derrida, próbując zrozumieć relację, w jaką jesteśmy uwikłani z językiem i światem.
Przede wszystkim jednak „nie zaczynaj z nikim przyjaźni/ kto nie umie dawać w sytuacji bez wyjścia”. Bo tak naprawdę od początku szło przecież o przyjaźń, bardzo ryzykowną i trudną do zdefiniowania, idiomatyczną, zawieszoną na częstochowskim rymie podarunek-pocałunek. „Uwodziciel” i „darczyńca”, „szmugler” i „drapichrust”, „utracjusz” i „łasuch” to figury, między którymi rozpościera się cała gama sposobów komunikowania i wprawiania w ruch logiki daru oraz ściśle powiązanej z nią antysystemowej grabieży. Etymologicznie rzec biorąc – „przyjaciel” jest jednym z tych niewielu słów, które towarzyszą nam właściwie w niezmienionej formie od czasów prasłowiańskich. Oznaczał osobę sprzyjającą komuś, życzliwą mu (to odpowiednik łacińskiego amicus), tego, kto przyjmuje w gościnę, a także krewnego (to łacińskie cognatus). Z czasem rozszerzył się jeszcze o czwarte znaczenie, z którego Dycki też obficie korzysta: kochanka, partnera. Ciało wiersza jest gościnne – mówi poeta – pomieści wszystkie moje i wasze imiona, wszystkie te cztery znaczenia ugości w sobie. Ciało wiersza jest jedno i nawet nie należy do mnie, a ja przecież „nie dam ci siebie w żadnej/ postaci”. Swego czasu poeta obiecywał, że „odda wiersze w dobre ręce”, a potem był tym, który tych rąk jeszcze nie znalazł, jakby wciąż czekał na mitycznego Parsifala. Jednego możemy być pewni – gdy zarzeka się: „nie umiałem się sprzedać (nawet/ w poezji)” oraz „nigdy nie byłem wziętym poetą”, to zamiast używać toposu fałszywej skromności, dotyka samych źródeł języka i porusza inny, nieustannie powracający w liryce problem: być wziętym przez kogo/co? Co to znaczy: dać lub wziąć wiersz, podarować komuś siebie, opowieść, pamięć, idiom? „W poezji bowiem nie wystarczy/ ciepnąć od niechcenia kilka/ imion (z Leszkiem Argasińskim/ włącznie) trzeba je jeszcze/ zrobić i podrzucić innym”.
Bardziej niż elementy stricte biograficzne interesowały mnie więc tekstowe figury tej wielkiej pieśni miłosnej, w której przyjaźń uwspólnia i zobowiązuje do rozrzutności. Daleki jestem zresztą od czytania wierszy Dyckiego w jakimkolwiek kluczu biograficznym, nawet gdyby były one wspomnieniami o rzekomo zniszczonych przez ojca zapiskach i innych tragicznych historiach – matki, babki, krewnych czy przyjaciół. Jest w tych tekstach tyle gestów retorycznych i metaliterackiej gry, że próba przyszpilenia ich za pomocą modnej dziś kategorii doświadczenia biograficznego czy autobiograficznego wydaje się uboga i szkodliwa. Owszem, świętujemy sześćdziesiąte urodziny poety za pomocą sześćdziesięciu wierszy, wpisując się w laudacyjny konwenans i ironicznie deklarując wraz z nim: inaczej nie będzie. Ale przecież zawsze możemy przeczytać te liryki „jakoś inaczej”: jako antropologiczne studia nad pamięcią jednostki i pamięcią społeczną, jako pochwały miejsc opierających się ponowoczesnemu upłynnieniu, jako geopolityczne traktaty na temat lokalności i kolonizacji (z kluczowym napięciem tożsamościowym „ja–obcy” i „ja jako obcy”), a także w asyście wyimków z poststrukturalnych filozofii, które można rozpiąć jak mokre pranie na sznurku: od zwiewnego, tiulowego postsekularyzmu po przyciężką, wełnianą fenomenologię daru. Możemy się nimi posłużyć, bo również taki rodzaj obecności został dla nas zawczasu przygotowany w jednym z utworów. Świadczyć usługi dla ludności? Proszę bardzo, choć – jak mówią – ludność miast i wsi nie zawsze chce korzystać z tych dobrodziejstw, jakby były wciąż luksusem, a nie wspólnym dobrem.
Przed laty Jarosław Klejnocki napisał w głośnej recenzji, że poezja Dyckiego „to penetracja tych obszarów, które zamieszkuje nasze wątpienie, nasza wyczekująca niepewność. Poezja to projekt wariactwa, to wariactwo w pełnym tego słowa znaczeniu”[4]. Z pierwszą częścią się zgodzę: poezja autora Peregrynarza to penetracja, to wspólne myszkowanie po cudzym ciele (wiersza), gdy „dotykamy zachłannie granic”; to bałamutne fraternizowanie się i spółkowanie z nieznajomym. „Dlatego należy kochana młodzieży/ brać poezję taką jaką ona jest”.
Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).