recenzje / ESEJE

Wiersz niejedno zniesie

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa, towarzysząca wydaniu książki Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego Ciało wiersza, która ukazała się w Biurze Literackim 11 stycznia 2021 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Do poezji Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go wra­ca się tro­chę jak do sta­re­go domu, w któ­rym zamiesz­ka­ła nie­wia­ra. Podob­nie jak w przy­pad­ku Leśmia­na, wra­ca się zawsze do cze­goś już zna­ne­go i roz­po­zna­ne­go – do debiu­tu albo do kil­ku pierw­szych fraz, któ­re olśni­ły nas jako począt­ku­ją­cych jesz­cze czy­tel­ni­ków poezji, ale wra­ca się z poczu­ciem, sta­no­wią­cym fun­da­men­tal­ną war­tość tej twór­czo­ści i zara­zem jej pry­mar­ną cechę – uprzed­nie­go wydzie­dzi­cze­nia. Róż­ne figu­ry domu od począt­ku są prze­cież u auto­ra Pere­gry­na­rza pod­szy­te ana­lo­gicz­ny­mi figu­ra­mi exo­du­su – od wygna­nia z raju, przez wyj­ście z ogro­du nie­win­no­ści, utra­tę dzie­ciń­stwa, poże­gna­nie małej ojczy­zny, opusz­cze­nie gniaz­da rodzin­ne­go, roz­sta­nie się z rodzin­ną biblio­tecz­ką, wydzie­dzi­cze­nie z języ­ka, aż po wie­lo­krot­ne poróż­nie­nie z samym sobą, w tych odcho­dze­nie od zmy­słów i nie­ustan­ne kwe­stio­no­wa­nie hete­ro­nor­my. Poezję tę zna­mio­nu­je zresz­tą cyr­ku­la­cyj­ny ruch ku oce­anom nie­prze­bra­nej hete­ro­ge­nicz­no­ści, ku inno­ści czy wręcz schi­zo­fre­nicz­nej labil­no­ści, od któ­rych nie moż­na już się uwol­nić, jeśli choć raz wpu­ści­ło się je do swo­je­go domo­stwa.

Nie­toż­sa­mość to gość kapry­śny, ale spo­dzie­wa­ny, więc i ja wra­cam do tej poezji – do tego „cia­ła-wier­sza”, któ­re naj­pierw chcia­ło się „oddać w dobre ręce” (2010), by potem „nie dać nam sie­bie w żad­nej posta­ci” (2016) – tro­chę jak do roz­pa­da­ją­cej się, mija­nej z czu­ło­ścią cha­tyn­ki na roz­dro­żach, w odle­głej, opusz­czo­nej wsi gdzieś na Kre­sach. Niby wyglą­da ona tak samo, ale z każ­dą wizy­tą jest jej coraz mniej i zda­je się w tym prak­ty­ko­wać zacną sztu­kę uby­wa­nia. Tka­czy­szyn-Dyc­ki chy­ba też ma podob­ne, wędrow­ne podej­ście do wła­snej poezji: tro­chę nostal­gicz­no-sen­ty­men­tal­ne, tro­chę kpiar­skie i iro­nicz­ne, nazna­czo­ne schi­zo­fre­nicz­nym pęk­nię­ciem, chia­zmem, w któ­rym dwie głów­ne rze­ki (prze­szło­ści i przy­szło­ści) prze­ci­na­ją się, ale nie mogą się rozejść tak dłu­go, jak dłu­go trwa pra­ca poety-baja­rza:

nie­chaj fik­cja zga­dza się z fik­cją
bo w innym razie nastą­pi roz­ziew
nie­chaj rze­czy­wi­stość zamiesz­ka w chat­ce
w jakiej zwy­kła się gnieź­dzić

Tka­czy­szyn-Dyc­ki jest dosko­na­le świa­do­my kry­tycz­no­li­te­rac­kich roz­po­znań, któ­ry­mi obro­sło jego dzie­ło. Toczy z nimi podob­ny poje­dy­nek, jak Świe­tlic­ki z upo­sta­cio­wio­ną histo­rią lite­ra­tu­ry. Gra w reto­rycz­ną far­sę z topo­sem fał­szy­wej skrom­no­ści i zabez­pie­cza się odpo­wied­nią refu­ta­cją, zresz­tą robił to od chwi­li, gdy zdał sobie spra­wę z tego, że jest już poetą kano­nicz­nym, że prze­stał nale­żeć sam do sie­bie i stał się miej­scem wspól­nym (a więc topo­sem wła­śnie) polo­ni­stycz­nych gra­ba­rzy i szpe­ra­czy:

nie nale­żysz do sie­bie
odkąd fik­cja spo­ty­ka się
z fik­cją i z kimś ponad­to
wczo­raj tak­że nie nale­ża­łeś,

czy w innym miej­scu:

gdzie jest two­ja ojczy­zna poeto
a gdzie jest two­je wygna­nie.

W Cie­le wier­sza pisze więc dużo o wła­snych, sta­rze­ją­cych się utwo­rach, o tek­stach rze­ko­mo pustych (jak to się zwy­kło ostat­nio ujmo­wać w młod­szej kry­ty­ce), tek­stach o niczym, oraz o takich, któ­re nie oca­la­ją nicze­go prócz imion i nazwisk, cho­ciaż dobrze wie­my, że nie jest to żad­ne oca­le­nie. Cią­ży wszak świa­do­mość, że „tyl­ko w poezji może­my swo­bod­nie / obra­cać daw­ny­mi imio­na­mi” – tyl­ko w poezji, i tyl­ko „obra­cać”, jak­by­śmy byli pokąt­ny­mi han­dla­rza­mi sta­ro­cią. Iro­nicz­nie pro­ble­ma­ty­zu­je też Dyc­ki sta­tus wła­snej kul­to­wo­ści i iko­nicz­no­ści („i w ogó­le nie ma mnie na żad­nym / festi­wa­lu na czte­rech set­kach / ketre­lu robię co naj­mniej za czte­ry / gwiaz­dy lecz nie wystę­pu­ję”), i po raz kolej­ny, chy­ba bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek, pró­bu­je wyzy­skać figu­rę poety roz­po­zna­ne­go, ocze­ki­wa­ne­go, ska­za­ne­go na rolę, w któ­rej obsa­dził się trzy deka­dy temu.

Nie­wąt­pli­wie Kochan­ka Nor­wi­da (2014) była jakimś drob­nym prze­ło­mem, któ­ry wpro­wa­dzał nowe figu­ry, istot­ne dla dal­szej dro­gi Dycia. Przed tym tomem Nor­wid nie poja­wiał się w twór­czo­ści auto­ra Dzie­jów rodzin pol­skich, po nim zaś figu­ra mat­ki-kochan­ki, któ­ra meta­fo­rycz­nie zaślu­bio­na zosta­ła póź­ne­mu roman­ty­zmo­wi, oka­zy­wa­ła się coraz bar­dziej istot­na. Tak jest rów­nież z Cia­łem wier­sza, tomem, któ­ry roz­wi­ja moje ulu­bio­ne tro­py soma­tycz­ne w tej poezji: ofia­ro­wa­nia, wywyż­sze­nia i poni­że­nia, rela­cji mię­dzy somą i sarx, fizycz­ną pro­fa­na­cją i este­tycz­nym kor­pu­sem lite­rac­kim, a wresz­cie krą­że­niem fra­zy, obłę­du i pły­nów ustro­jo­wych. Robi to zresz­tą jak zawsze – bez zadę­cia, balan­su­jąc mię­dzy powa­gą i kpi­ną.

Tym razem dekla­ra­tyw­nie, wraz z otwie­ra­ją­cą tom „Roman­tycz­no­ścią”, opusz­cza­my jed­nak wiel­ki topos nor­wi­dow­skiej kochan­ki, porzu­ca­my go, tak jak wszyst­ko w poezji Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go. Porzu­ca­my na chwi­lę oczy­wi­ście, żeby wró­cić do nie­co odmie­nio­ne­go, kil­ka stron dalej lub kil­ka tomów dalej (tym razem w ostat­nim, klam­ro­wym wier­szu), ale z poczu­ciem, że inność już się w nim zagnieź­dzi­ła, „bo kto raz opu­ści pochy­łą chat­kę / ten jutro wszyst­ko odrzu­ci / i zdra­dzi (…)”. Ta fra­za wybi­ja się z tomu, bo cho­ciaż groź­ba zdra­dy, wpi­sa­na w każ­dą czyn­ność, jest pod­sta­wo­wym pra­wem poezji Dyc­kie­go, po raz pierw­szy chy­ba sfor­mu­ło­wa­na zosta­ła w takich ramach. O ile odrzu­ce­nie powra­ca­ło nie­ustan­nie, od odrzu­ca­nia natchnie­nia i bycia odrzu­ca­nym przez świat, od porzu­ca­nia mat­ki do bycia nie­ustan­nie porzu­ca­nym przez Boga, o tyle zdra­da – ta pejo­ra­tyw­nie nace­cho­wa­na, mają­ca w sobie cię­żar Juda­szo­wej winy – zaglą­da nam w oczy dopie­ro teraz. A zdra­dzić może w tym świe­cie wła­ści­wie wszyst­ko, bo wszyst­ko bywa „zdra­dli­we” – przy­ja­ciel, kocha­nek, leki psy­cho­tro­po­we, cia­ło, wła­sny wiersz, a nawet modli­twa lub Bóg. W sytu­acji wojen­nej i z pro­gra­mo­wą akcją „Wisła” w tle, a tak­że wobec poru­szo­ne­go tym razem pro­ble­mu zagła­dy Żydów (i poezji jako świad­cze­nia o ofia­rach), ta zdra­da zysku­je jesz­cze dodat­ko­wy wymiar poli­tycz­ny: kogo/co zdra­dzi­ła Hryd­nu­cha i kto zdra­dził ją? Być może zdraj­cą jest się na zawsze, a zdra­dę dzie­dzi­czy się po przod­kach? Oczy­wi­ście nie jest to poważ­ne pyta­nie, ale w two­rzo­nym przez Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go świe­cie, zwłasz­cza w tym z Cia­ła wier­sza, w któ­rym wiersz psu­je się od gło­wy, cza­sow­nik „zdra­dzać” nagle odsła­nia swo­je dwie stro­ny: zdra­dzać coś/kogoś i zdra­dzać się z czymś. To bowiem na cien­kiej gra­ni­cy mię­dzy poufa­ło­ścią roz­mo­wy a odwiecz­nym kłam­stwem lite­ra­tu­ry poeta zdra­dza się z pew­nych sekre­tów i raz za razem odsła­nia frag­men­ty warsz­ta­tu. Za pyta­niem o zdra­dę idzie więc oczy­wi­ście pyta­nie o zaufa­nie, o gra­ni­ce tego zaufa­nia – sobie i innym, o stra­te­gie szcze­ro­ści i poetyc­kie pre­sti­di­gi­ta­tor­stwo, o bycie gwiaz­dą lite­rac­kich salo­nów i nie­udol­ne pró­by odna­le­zie­nia się w tej roli.

Wiersz ponow­nie funk­cjo­nu­je u Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go na spo­sób antro­po­lo­gicz­ny: jako przed­miot wymia­ny; nie towar, lecz przed­miot świę­ty, któ­ry sank­cjo­nu­je meta­fi­zycz­ne kon­trak­ty mię­dzy cia­łem i języ­kiem oraz mię­dzy czy­tel­ni­kiem i pisa­rzem. Wszak:

jed­no jest cia­ło
cia­ło wier­sza za któ­re ręczę
a potem dłu­go dłu­go nic
i pust­ka jakiej nie moż­na

zara­dzić (…).

Autor Cia­ła wier­sza coraz bar­dziej wikła się w histo­rię lite­ra­tu­ry, albo ina­czej – tym razem celo­wo odsła­nia przed nami to uwi­kła­nie. Nie tyle oca­la więc imio­na, ile pod­kra­da sło­wa, wczy­tu­je się w inne wier­sze, w tym rów­nież w swo­je. Jest – co aku­rat typo­we – pastusz­kiem na wiecz­nej haren­dzie, szu­ka­ją­cym spo­sob­no­ści (na co?, na kogo?). Para­dok­sal­nie, im wię­cej roz­po­zna­nej przez nas nie­toż­sa­mo­ści w wier­szach Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, tym bar­dziej kom­for­to­wo zaczy­na­my się w nich czuć. I z tego też chy­ba zda­je sobie spra­wę autor: że głów­na staw­ka jego lite­rac­kiej gry – inność, zaczy­na się fał­szy­wie petry­fi­ko­wać. Zamiast więc bro­nić się za wszel­ką cenę przed wtór­no­ścią i bana­łem, trze­ba zro­bić krok w bok, tanecz­ny, jak zwy­kle – „kicać od tek­stu do tek­stu” („XLIII.”), chia­zma­tycz­nie łączyć akcję „Wisła” z akcją „Hia­cynt”, bio­gra­fię mat­ki z wła­sną, a cia­ło ziem­skie z cia­łem wier­sza.

Pisa­nie o tej poezji pod­po­rząd­ko­wu­je się na ogół dwóm her­me­neu­tycz­nym stra­te­giom, dobrze zresz­tą zapre­zen­to­wa­nym w dwóch dotych­cza­so­wych mono­gra­fiach: Dubi­ta­tio Krzysz­to­fa Hof­f­man­na i Po obu stro­nach lustra Grze­go­rza Tomic­kie­go. Ta pierw­sza wycho­dzi­ła od lek­cji poko­ry, jakiej udzie­la­ją nam te wier­sze – nie dla­te­go, że są trud­ne, her­me­tycz­ne, peł­ne alu­zji kul­tu­ro­wych i wyma­ga­ją dłu­gich stu­diów, ale dla­te­go, że są aż nazbyt otwar­te na róż­ne sil­ne gesty inter­pre­ta­cyj­ne. Cze­ka­ją na swo­je­go czy­tel­ni­ka i mówią mu wprost: weź nas, wejdź z nami w ero­tycz­ny splot, pod­po­rząd­kuj nas sobie. Ta ich otwar­tość wią­że się jed­nak z ryzy­kiem – łatwo nad nimi zapa­no­wać, a każ­da zasto­so­wa­na meto­da będzie sku­tecz­na, ale też odpo­wied­nio do tego prze­mo­co­wa. Wybie­ra­my więc poko­rę, świa­do­mi, jak łatwo o uzur­pa­cję.

Dru­ga stra­te­gia tę wła­dzę czy­tel­ni­ka trak­tu­je jako oczy­wi­stą i nie­zbęd­ną – ukła­da wiersz na kozet­ce i prze­pro­wa­dza nad nim seans psy­cho­ana­li­tycz­ny, poszu­ku­jąc ukry­te­go rdze­nia (tema­tu, pro­ble­mu, apo­rii, para­dok­su), z któ­re­go nawet sam poeta nie zda­wał sobie spra­wy. To meto­da filo­lo­gów, bada­czy, zdo­byw­ców i psy­chia­trów. Tka­czy­szyn-Dyc­ki zachę­ca nas do niej, pod­pusz­cza, choć rów­no­cze­śnie roz­sie­wa mnó­stwo tro­pów, któ­re każą myśleć raczej o koeg­zy­sto­wa­niu z wier­szem, o jego nie­za­leż­nym ist­nie­niu, o gatun­ku sto­wa­rzy­szo­nym, któ­ry się aku­rat przy­błą­kał z oko­li­cy i został przy­ję­ty w naszej chat­ce. W Cie­le wier­sza są to kon­se­kwent­ne tro­py kyno­lo­gicz­ne – zwłasz­cza „Krót­ki łań­cuch wier­sza”. Bez psa, psie­go losu i psie­go wier­sza-przy­błę­dy, któ­ry towa­rzy­szy naszej egzy­sten­cjal­nej roz­pa­czy, ta poezja stra­ci­ła­by jakiś istot­ny ele­ment opie­kuń­czo­ści i tro­ski, któ­ry w pew­nym momen­cie uru­cho­mił Tka­czy­szyn-Dyc­ki, roz­sz­czel­nia­jąc jej pod­mio­to­wy, wręcz ego­tycz­ny cha­rak­ter.

Ale prze­cież każ­dy z tych mniej opi­sa­nych tro­pów – zarów­no chat­ka-cha­tyn­ka („o gli­nia­nej pole­pie”), bata­lia z wier­szem o cia­ło (swo­je, jego, kor­pus), jak i gra z hory­zon­tem ocze­ki­wań czy­tel­ni­ków (wier­sze „do podo­ba­nia się”, wier­sze „sta­rze­ją­ce się”) – orga­ni­zo­wał już Dwie głów­ne rze­ki. W jed­nym z tek­stów pisał wów­czas Dycio: „wró­ci­łem z mia­sta bar­dzo sta­ry / i nie pamię­ta­łem swo­ich wier­szy / ktoś inny je recy­to­wał w stru­gach / desz­czu i na wie­trze mylił się”, a teraz zda­je się dopo­wia­dać („LX.”):

ktoś kła­nia mi się (mło­dy
i pięk­ny) w nocy
o pół­no­cy na uli­cy Świę­to­krzy­skiej
pew­nie to jakaś pułap­ka

pew­nie to jakiś pod­stęp w nocy
o pół­no­cy na pustej uli­cy
Świę­to­krzy­skiej zacho­dzi nie­jed­na
pomył­ka ktoś mło­dy

i pięk­ny kła­nia mi się choć bar­dzo
zesta­rza­ły się i zestrasz­nia­ły
moje wier­sze nie mówiąc już o mnie
pew­nie mogłem to prze­wi­dzieć

Tria­da zdra­da-pod­stęp-pomył­ka ma swo­je ero­tycz­ne kono­ta­cje, ale ma też za sobą roz­le­głe, histo­rycz­ne tło, na któ­rym odby­wa się ist­ny teatr cie­ni. Być może naj­waż­niej­sza z wąt­pli­wo­ści, jaka zosta­je z nami po lek­tu­rze Cia­ła wier­sza, doty­czy wła­śnie tego teatru oraz zwią­za­nej z nim, pla­toń­skiej meta­fo­ry­ki jaski­ni. Pyta­nia o to, co jest rze­czy­wi­ste, a co jest fan­ta­zją lub kłam­stwem (bo wszak „praw­do­po­dob­nie rze­czy­wi­stość / skła­da się z owych Brzęc­kich / i Dyc­kich”), ale też o to, co to zna­czy urze­czy­wist­nić coś lite­rac­ko oraz czym jest poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści i nie­rze­czy­wi­sto­ści, nie­śmia­ło wyglą­da­ją zza tych tek­stów. Na sza­li jest bowiem obec­ność – ta poetyc­ka, w wier­szu i w kano­nie lek­tu­ry, i ta cał­kiem zwy­czaj­na, fizycz­na i psy­chicz­na, utwier­dza­na kolej­ny­mi daw­ka­mi psy­cho­tro­pów, obec­ność na recep­tę, typo­wa zresz­tą dla tej fazy kapi­ta­li­zmu, któ­ra nam wła­śnie doskwie­ra, a o któ­rej podob­no Dyc­ki nicze­go dotąd nie napi­sał.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania