Z okładki debiutanckiego tomu Adama Jaworskiego Baśń o zwichnięciu stawu biodrowego spogląda na nas przeestetyzowany, związany młodzieniec, torturowany strzałą (motyw ze św. Sebastianem) przez innego młodzieńca (w depresyjnych błękitach) albo coś w rodzaju własnego cienia lub sobowtóra. To zresztą chyba podwójny autoportret samego malarza – Andrzeja Kuliga, który rozsmakował się w takiej miękkiej bdsmowej erotyce; z noty edytorskiej w tomie zniknął gdzieś tytuł obrazu, więc podajmy go dla uściślenia – „I’m set free”. W środku książki wita nas z kolei dedykacja: Igorowi. Kim jest Igor? W ciemno zakładałbym, że kimś w rodzaju bliskiego przyjaciela lub partnera autora, bo nieco inaczej wyglądają dedykacje dla braci czy ojców. Już te dwa sygnały skłaniają, żeby debiut Jaworskiego przeczytać w kontekście poezji gejowskiej – jako ponurą, mroczną opowieść o normie i wyzwalaniu się od niej; nie tyle nawet o wychodzeniu z szafy (bo dosłownie i po bandzie: „aż pękały nam serca/ gumki i żyły w ciemności/ wszystko wylewało się/ z szafy”), co o zmaganiu z samym sobą, z własnymi autodestrukcyjnymi impulsami, ulokowanymi w tradycji (i estetyce) homoerotycznej liryki.
Jaworski nie jest poetą naiwnym, bo takich nie toleruje dyskurs Biura Literackiego, więc przenosi swoje fiksacje na plan wyższy – konwencji i komunikacji literackiej, zapraszając czytelników do gry w jouissance – nakłuwanie (konkretnie: „dźganie szpilką w piersi”), krępowanie i rozsmakowywanie się w bólu. Stawką nie jest pozytywny projekt tożsamościowy, „ja” liryczne, które konfesyjnie wypowie swoje cierpienie i zrobi w ten sposób krok naprzód. Ono też jest konwencjonalne, przemielone przez lektury i obrazy (zwłaszcza filmowe), celowo upupiane i upodabniane – a to do efebicznych chłopców, a to do społecznych wyrzutków. Wystarczy jednak chwila, by z ofiary zmieniło się w potwora, czyli – w nadświadome, autorskie alter ego, w którym wzbiera gniew, zmieniając liryczne konwencje grozy w revenge movie („polerowałem językiem pociski żalu i gniewu/ mówiąc nienawidzę za nienawidzę”, „czy wiersz można rozciągnąć/ tak żeby nie jebło/ a jak już jebnie/ żeby jebło z hukiem”).
O co więc gra Jaworski? Dla kogo pisze? Raczej nie dla bywalców Hahu i tłumów maszerujących na paradach, choć sam jak mniemam jest ich częścią. Trudno będzie z jego wierszy zrobić emancypacyjne banery. W najbardziej autotematycznym tekście „nowa polska ekstrema” (nawiązującym oczywiście do filmowej francuskiej nowej ekstremy) czytamy, że wiersz „jak huba jest chyba/ jest opowieścią na opowieści”, a dalej: „twoje puszczalskie wiersze/ moje rozkutaszone wiersze// gżą się na wszystkie strony/ bez filtra i na dnie/ robią to z czym popadnie/ nawet z martwym// niedoszłym noblistą”. Te rozhuśtane, frywolne rymy (Tkaczyszyn-Dycki), to puszczanie ironicznego oka do Herberta, ten pasożytniczo-grzybiczny tryb bycia (kto pamięta „Hubę” Sasnalów?) – wszystko to składa się w nie lada monstrum, w pozszywanego misia z dzieciństwa, który przez lata nabrał dość makabrycznych kolorów. Jest dziś śmieszno-smutny, ale to nie znaczy, że wypada go wyrzucić.
Krótki ekskurs: polska kultura gejowska ma się całkiem dobrze, a w walce o emancypację osiągnęła naprawdę sporo od lat 2000, czyli od czasu, gdy opinię publiczną prowokował ciotowskim biczem Lubiewa Michał Witkowski (2004), nowe reguły widoczności ustanawiał Trzema panami w łóżku, nie licząc kota Bartosz Żurawiecki (2005), a zaraz obok nich Michał Tabaczyński przedstawiał w swoich przekładach Paradę równości. Antologię współczesnej amerykańskiej poezji gejowskiej i lesbijskiej (2005). To samo można powiedzieć o statusie teorii, chociaż wydaje się, że część zainteresowań przeniosła się ostatnio albo w stronę szeroko rozumianych studiów nad męskością, w których kategorie homoerotyzmu są czymś raczej marginalnym (moda na „nową męskość”, rozdartą między figurami regresywnego dziwaka i postępowego wrażliwca), albo w stronę badań queerowych, które zostawiają klasyczną kulturę gejowską – tę autoironiczną, opartą na emancypacyjnej grypserze, erotycznej prowokacji, na swój sposób zgettoizowaną i tym wewnętrznym kodem silną – daleko w tyle, jako niezręczną, a nawet przemocową (dobrze było widać to rozejście się konwencji komunikacyjnych w sporze czy raczej facebookowych prztyczkach między Adamem Wiedemannem i Joanną Łępicką). Na kolejne „Homo niewiadomo” raczej nie ma co w najbliższym czasie liczyć.
Być może ta nowa, w miarę postępowa norma (związana u nas choćby z przewagą widzialności ruchów praw gejów nad prawami lesbijek; wystarczy spojrzeć na reprezentację poezji w antologii Dezorientacje), spowodowała, że w liryce gejowskiej – takiej, która w jakiś sposób upominałaby się o kwestie tożsamościowe – niewiele się w ostatnich latach działo. Mamy homoerotyczny (choć trochę udawany) kanon gdzieś między frazami z wierszy Krzysztofa Boczkowskiego i z wczesnych tomów Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, taki, który wprost jeszcze nawiązuje do tego, co nazywaliśmy za Germanem Ritzem modernistycznym homokodem (chłopięce łydki i biodra, ciała napięte jak struna, słoneczniki w ogródkach, cień ejakulacyjnej melancholii zawieszonej nad uśmiechem efeba – znajdziemy to też u Jaworskiego). Mamy jawnie polityczne wystąpienia kolejnych pokoleń – kanoniczne Filtry Adama Wiedemanna (najbardziej gejowski tom w całej jego twórczości, zajętej jednak na co dzień trochę innymi kwestiami), klasycyzujące książki Jacka Dehnela i Bartosza Konstrata, nagrodzoną Dolną Wildę Edwarda Pasewicza i kolejne jego tomy, w których mantryczno-elegijne frazy pokroju „piękny chłopiec/ piękny mocny/ piękny a śmiertelny” zderzały się z bardziej społecznym ujęciem rodzimych problemów – i tych tożsamościowych (trauma, wykluczenie, trudna relacja z rodzicami, opowieść o starzeniu się – zwłaszcza w ostatnim „Darkslide”), i tych bardziej zbiorowych. Z ostatnich – młodszych, a już nie najmłodszych – poetów do głowy przychodzą mi niestety tylko Krzysztof Schodowski (Milion depesz stąd), skądinąd świetny rysownik, i Dawid Staszczyk (Log out, Święto otwartych przestrzeni, Disclaimer), który w pewnym momencie wykonał ruch na margines i postanowił ominąć politykę wydawniczą (szkoda, bo to dobry poeta). Na niebanalne queerowe lub lesbijskie książki (choćby Adamowicz/Osińska, oba tomy Anouk Herman), odpowiada dzisiaj stosunkowo niewiele wierszy męskich i częściej z tropami homoerotycznymi spotkamy się u poetów raczej heteronormatywnych (jak zawsze Jerzy Jarniewicz), niż u samych zainteresowanych (a może przeniosły się po prostu na Wattpada albo w inne ważne miejsce dla kształtowania się tożsamości, a pozostające obok obiegu wydawniczego i krytycznego).
Ten długi kontekst wprowadzający ma ulokować Adama Jaworskiego w szerszej panoramie tego, co uznać byśmy mogli za wiersze gejowskie (a ma je autor niewątpliwie świetnie przeczytane, ba, obudowane całym humanistycznym aparatem, który nabywamy gdzieś w okolicach studiów – Vattimo, Agamben, Kristeva; widać też doskonale, jak to zwykle u debiutantów, czyim rejestrom płaci trybut). Drugim kontekstem powinna być liryka „zwrotu ludowego”, ale o tym za chwilę (komu tytuł nie trąci Baśnią o wężowym sercu Raka?). Jaworski, laureat „Połowu 2024”, łączy w swojej twórczości dwa elementy – nieustannie odwołuje się do modernistycznego homokodu, już choćby samą stylizacją na baśń z motywami biblijnymi, oraz wprowadza perspektywę świadomości klasowej i emancypacyjnej późnych milenialsów czy nawet zetek – a jest to świadomość odmienna od tej, która wyłaniać się musiała w tarciach lat 2000 z wierszy np. Pasewicza czy Jasia Kapeli. W tym sensie u Jaworskiego nadmiarowe kodowanie i (wysoko)modernistyczne estetyzowanie nieustannie uzupełniane są kwestiami rozdrapywania, uwidaczniania i przepracowywania historii rodzinnej. Stają się rodzajem autoterapeutycznej gry zarówno z figurą patriarchy (tytułowe zwichnięcie stawu biodrowego to przecież motyw biblijnej walki Jakuba z aniołem), jak i z własnym klasowym położeniem, związanym z tym wstydem i pamięcią o nim („czy wiersz można zrobić// z wyciągniętych brudów/ z łysakowskiej mgły/ i łysakowskiej ciemności/ czy wiersz można”). To z kolei bardziej niż do np. Dyckiego zbliża ten dyskurs do tomów Antoniny Tosiek. Pochodzenie z Łysakowa, z – jak mówi autor Joannie Mueller – „dziury zabitej dechami i z rodziny od pokoleń chłopskiej” – jest tu dość istotne również w kontekście uwznioślenia, po które autor sięga, przetykając je kolejnymi wulgaryzmami (z wyraźną preferencją ku „jebaniu” i jego pochodnym). Z kolei baśń jako formuła całości to też forma storytellingu, narracyjnego nastawienia oczekiwań czytelnika właśnie na opowieść, a nie pojedyncze sytuacje liryczne.
Książka ta wyłania się (a może wylęga, skoro „wiersz wylęga się w traumie”) z rejestrów raczej klasycyzujących – z poetyki mimetycznej, z sensualnej gry z czytelnikiem, z dobrze osadzonych w historii literatury gatunków, z inspiracji malarstwem i swego rodzaju barokowością (choć nie wiem, czy można by ją wpisać w modną ostatnio kategorię filmowego neobaroku, czy to tylko nastrój). Po pierwsze: są w tym tomie wiersze komponowane malarsko, już tytułami sugerujące, że mamy do czynienia albo z ekfrazą, albo z efektami ekfrastycznymi – dyptyk, tryptyk, ołtarz z jego ofiarną/sakralną funkcją (ewentualnie cały „szkic do tryptyku Święty Sebastian”). Gatunkowo: są to utwory białe, stychiczne, wręcz różewiczowskie. Niby nie proponują żadnych ukłonów genologicznych (poza odą i elegią), ale jednak zdradza je jakiś rodzaj naddanego uporządkowania, cyzelowania, ciążenia ku formie, zwłaszcza tetrastychów. Rekwizytowo: pisze Jaworski między malarstwem religijnym (wizerunki świętych, barokowa angelologia, figury chrystologiczne przechwytywane na potrzeby zakotwiczenia pragnienia), martwą naturą i związanymi z tym motywami wanitatywnym (otwierający tom utwór „pleśń na skórce brzoskwini” to matczyna liryka maski o noworodku z żółtaczką, ale wiadomo, że nie o taką „skazę” będzie szło w tomie) a przesytem ruchomych obrazów epoki Internetu (i gejowskiego porno). Motywy te pociągają za sobą topikę baśniowej grozy (albo raczej arthouse’owego horroru, tego od Eggersa) i wątki abiektalne. A tych jest w tomie najwięcej, bo ta kategoria wyraźnie poetę fascynuje i przyciąga (choćby klasyczne już dla liryki homoerotycznej zestawienie oczekiwania na wyniki testów z ejakulacją i erotyką: „wybroczyny przybywały/ na szyi/ a my dochodziliśmy/ dłużej niż wyniki z Lux Medu”).
Można powiedzieć, że każdemu, kto choć trochę oswojony jest z historią literatury i malarstwa, kto przeczytał jedną z książek Ritza (Nić w labiryncie pożądania) czy Tomasza Kaliściaka (Płeć Pantofla), te tropy wydadzą się oczywiste i dobrze oswojone. Gra dziwności, okrucieństwa, naturalizmu i zepsucia, łączona z pracą nad „walizką traum” (coś, co w języku poetów roczników 60. czy 70. raczej by się nie pojawiło) i osadzona w baśniowej opowieści o wsi przeklętej, w której wydarza się pedalski peregrynarz („niestety uciekliśmy od złych ludzi/ do ludzi jeszcze gorszych/ w ich ciemnych bogatych mieszkaniach/ palce rozbijane o żebra”), to bardzo klasyczny zestaw narzędzi. Raczej nie ma na celu szokowania czytelników w XXI wieku (jakże daleko temu do queerowych eksperymentów z cielesnością i pożądaniem, choćby z Silesian Gothic Anouka). Zalet tej książki trzeba zatem szukać gdzieś indziej – nie w prowokacji, transgresji, wyznaczaniu tożsamościowych horyzontów, ale właśnie w próbie ubrania tych wszystkich napięć współczesnej kultury w ramy nowoczesnego wiersza – jako autonomicznego tworu, rządzącego się pewnymi estetycznymi regułami i odpowiadającego raczej przed majestatem W.H. Audena, niż rzucającego wyzwanie błękitno-różowym metamorfozom z książki Joanny Łępickiej (Zeszyt ćwiczeń) czy ufoidalnym tożsamościom Opal Ćwikły (nagrodzone Silesiusem Ufoporno).
Pierwsza kwestia: Jaworski jest intelektualny, pisze w tonacji grozy, ale konwencje opowiadania – jako maski dla ukontekstowienia własnych doświadczeń – wychylają się ku autoironii, grotesce i kampowi. Sama gra z czytelnikiem jest tu jednak na ogół bardzo poważna: autor zwodzi, manipuluje, zarządza spojrzeniem, niejednokrotnie epatuje brzydotą lub traumą, by zaraz umykać w maski i estetyczne klisze, ale oczekuje, że cały ten ruch mierzenia się, igrania i wywoływania pobudzeń (również erotycznych) potraktujemy serio; że już u podstaw podejdziemy do wiersza jako czegoś istotnego i zobowiązującego. Jawny pierwiastek sadomasochistyczny tej liryki prowadziłby nas raczej ku negacji niż afirmacji – sztuka jest od potykania się i łamania nóg, wkładania palca w ranę, dłubania w oku, a nie od budowania czy negocjowania ram społecznej komunikacji, a tym samym warunków potencjalnej wspólnoty.
Lata temu, przy okazji promocji Języków obcych, Maciej Woźniak zadał Jackowi Dehnelowi pytanie: „Czy to nie jest trochę tak, że u Pasewicza czy Konstrata, ba, czasem nawet u banalisty Wiedemanna, miłosne gejowskie kawałki spowija aura egzystencjalnego dramatyzmu albo społecznego wykroczenia, a u Ciebie na odwrót, czysta drobnomieszczanka: miłość, wierność i uczciwość małżeńska?”[1]. Dehnel odpowiedział ironicznie: „(…) znacznie łatwiej jest pisać o miłości nieszczęśliwej, niespełnionej lub spełnionej, ale niemożliwej. Najlepiej jak obiekt zszedł śmiertelnie albo zdradził i znać nie chce, albo obaj z obiektem jesteśmy tak skomplikowani i życie jest tak trudne, że wprawdzie się kochamy nie z tej ziemi, ale mamy siebie dosyć. O, dramacie! O, poezjo!”. Po latach myślę, że właśnie ta „czysta drobnomieszczanka” – fantazja o ustabilizowaniu dość konserwatywnej, homoerotycznej pary w polu społecznej widzialności, o dorosłej odpowiedzialności za siebie nawzajem, która zastępuje adolescentne marzenia o świetnym, kenotycznym chemseksie z „obiektem” – zrobiła więcej dobrego niż wszystkie skumulowane i wydalone lirycznie traumy, związane z wykluczeniem, złymi doświadczeniami, lękiem przed stygmatyzacją, chorobami i elegijnym opiewaniem uwiądu fallusa. Rzeczywiście: łatwiej pisać o nieobecności, utracie, łamaniu zakazu i rozterkach moralnych niż o banalnych sprawach. Dalej w tym wywiadzie Dehnel przeciwstawia sobie zakochanie jako koncept rewolucyjny, podważający normy, i miłość jako „koncept burżuazyjny”, opisywany tam w analogii do budowania firmy: „są tu i kontrakty, i transakcje, i inwestycje, i pertraktacje”. Czy Baśń o zwichnięciu stawu biodrowego wpisuje się bardziej w tę rebeliancko-idealistyczną, czy raczej w tę smutno-pozytywistyczną poezję gejowską, skupioną na codziennej pracy nad utrzymywaniem relacji? Innymi słowy: czy opowiada o pragnieniu, o jego wyładowaniach i uskokach, czy też o sposobach zarządzania tym pragnieniem tak, aby stworzyć nową jakość?
Jako że mamy do czynienia z ramą bildungspoesie, efektem całej książki ujętej jako podróż ku coraz bardziej apokaliptycznym obrazom jest dojście do punktu, w którym podmiot zostaje wezwany do życia, a jego „wstanie” z łóżka byłoby tyleż podźwignięciem się z depresji (nad całą wsią wisi wszak samobójczy sznur), co zmartwychwstaniem. Zarazem, jakby w zgodzie z Bataille’owskim założeniem, że „w świadomości człowieka erotyzm jest tym, co kwestionuje jego byt” (Erotyzm, przeł. M. Ochab, Gdańsk 1999, s. 31), samo pragnienie nie bardzo chce się temu ujęciu podporządkować. Mamy więc alternatywną wersję podmiotu: jako monstrum, anioła śmierci, który unosi się nad okolicą i dokonuje zemsty. Tym samym musimy brać pod uwagę opowieści o „defekcie”, o radykalnej nietolerancji i przemocy, o byciu „innym”, które Jaworski przytacza („dlatego naprawdę pojąć nie można:/ dlaczego się urodziłeś// dlaczego to nam trafił się taki niedorozwój/ dlaczego to nam trafił się taki tyfus”), jako swoistą sygnaturę jego nietożsamości. Trudno okiem Warszawy czy Wrocławia oceniać, na ile droga z podlubelskiej wsi w gminie Wólka odbiega od współczesnego obrazu wielkomiejskiej emancypacji, a więc na ile wpisywanie się w modernistyczne wzorce homokodów jest tu konieczne, a na ile odegrane, zasymulowane. Zwłaszcza że po latach intensywnej edukacji kulturowej i filozoficznej, w świecie, w którym to Internet wyznacza horyzonty, mamy dziś w osobie poety do czynienia z kimś zanurzonym w oceanie estetyk, z których zaledwie jedną jest groteskowy horror o wsi sielskiej, anielskiej.
W tym odgrywaniu jest metoda. Sztuka staje się bowiem dla Jaworskiego od początku jego edukacji rodzajem buntu, szansą ucieczki, bo sama z siebie skazana jest na społeczny ostracyzm (wedle stereotypowego zarzutu pięknoduchostwa i pasożytnictwa, a więc celebrowania kantowskiej domeny autonomii). W tym sensie „poezja”, nieco inaczej niż np. u Dyckiego, gdzie wikłała się w pastoralne zaczarowanie świata, w którym może zaistnieć labilna tożsamość, od początku stanowi zagrożenie – jest tabu, a jej czytanie i pisanie to przekraczanie normy i wystawianie się na ogląd lub obsadzanie w roli „wiejskiego głupka”. Wiąże się to z szeregiem obciążeń i ograniczeń, jakie nakłada na siebie również autor Baśni…: podniosły ton, cyzelowanie wiersza, metaforyka estetyczna kontrastowana z topiką przemocową, postrzeganie całego procesu pisania jako rzemieślniczego mierzenia się nie tyle z sobą, ile z presją języka (to zresztą raczej nowoczesne, niż ponowoczesne myślenie o miejscu literatury w naszym świecie). „Często o napisanym wierszu muszę na jakiś czas zapomnieć, zamknąć go w poetyckiej piwnicy – poczekać, aż zapleśnieje, prawie obumrze, ale tak, aby puls nie wygasł w nim zupełnie. Drugą istotną kwestią jest to, że gdy wyjmuję go z poetyckiej szuflady, muszę skaleczyć się o brzeg jego wersów” – mówi Jaworski we wspomnianej rozmowie z Mueller. I właściwie trzeba by go za to polubić – za to, jak wystylizowane są jego opowieści, jak poważnie traktuje literaturę, język, jak wskazuje na proces „szarpania się” z nim, doskonale świadomy, że w tej wspólnej przestrzeni wypowiedzenia rządzi nie tylko kreatywność, afirmacja i jednostkowa ekspresja, ale przede wszystkim systemowa, społeczna autocenzura – poprawnościowa, stylistyczna, obyczajowa. Gdyby nie homoerotyczny kontekst, można by bohatera tego tomu zestawiać z podmiociem Macieja Bobuli, baśniowo utaplanym w błotnym Szalejowe, ale też hipstersko wyalienowanym (również mocą literatury i nabytej wiedzy) i tym samym zapadającym się w depresyjne „pustko”.
Nie wspomniałem jeszcze, że jest to książka po prostu dobrze napisana, ciekawie skonstruowana, oparta na celowym tworzeniu napięć – czy to w przebiegu narracji (nagłe silne przerzutnie, zmieniające szyk wersów), czy też nastrojowości (choćby przez zestawianie ze sobą wierszy w dyptyki, na ogół o zupełnie odmiennych poetykach). Teksty skondensowane, niemalże konstruktywistyczne łączy Jaworski z dyciową snujko-gawędą, opartą na piosenkowych powtórzeniach:
w naszej rodzinie nie było samobójców
oprócz wujka A który po prostu wypił trochę za dużo
Roundupu i spalił sobie wnętrzności
z bólu odgryzł usta naprawdę
nie było w naszej rodzinie samobójców
oprócz wujków B i C
którym puściły nerwy
zwieracza gdy sznur nie puścił
i od tamtej pory B i C straszą
w łysakowskim lasku i mojej poezji
tak naprawdę nie było
samobójców oprócz mnie
odkąd A B i C zapukali
w geny o trzeciej nad ranem i przemówili
w tym swoim strasznym języku
co wcale nie jest śmieszne
Kontrasty są siłą Baśni…. Mitologiczny, jakby Czechowiczowski „ołtarz:” z wersami „gdy przemierzałeś miasta/ bujne od chłopców o złotych maskach/ to miasta// odwiedzały ciebie/ dogłębnie” (czy też nie mniej baśniowe „niedopałki”) kontruje „mistrz głodowania” z ironicznym mottem z JP II, pisany w całkiem odmiennej poetyce ściśniętego gardła:
zima wiosny
ciemno na zewnątrz
ciemno na wewnątrz
światło lodówki
między dwie ciemności
przebite skórą dwa palce
dwa smyczki
przez kable gardła:
cieknij
gorzko-kwaśna muzyko
Zasadniczo jest tak, że przecież Jaworski nie musi pseudonimować, szukać omówień, podwójnie kodować swojego tekstu. Może bez żadnych obaw przed cenzurą napisać dziś: „później oglądamy Damy i wieśniaczki/ z moim chłopakiem”. Ale zarazem coś podsuwa mu przegięte frazy w stylu „w pęcherzyk zimnej nocy spuszczał się ciepły świt”, „stoję w szeregu utopionych kociąt”, piosenkowe „nie idźmy jeszcze spać/ nim świt wyjebie w nas korki”, z Baczyńskiego wzięte, więc licealne „na dobranoc przeżegnałem jeszcze ręką// czy to gumka pękła synku –/ czy to serce pękło?”, albo też memiczne:
wdech – wydech –
Adaś:
salcesonowa wróżka-zębuszka nie istnieje
i nie może cię skrzywdzić.
Wydaje się, że Jaworski próbuje nadpisać emancypacyjne walki o widzialność (oparte o nieheteronormatywne, skopiczne pragnienie) czymś jeszcze – egzorcyzmami wstydu, rozkutaszoną, kampową estetyką, która pozwala mu na absurdalne i cokolwiek ryzykowne skoki. Widać to dopiero po kilku kolejnych lekturach całego tomu (całego, bo opowieść musi się domknąć) – że wiersze prowokacyjne są komiczne, że te śmieszne – dość ciężkie w wymowie, że ludyczne zaśpiewy i kloaczne dowcipy wcale nie zakłócają elegijnego tonu, tylko pozwalają odsłaniać i dopowiadać jego nadużycia. Recenzując dla „Dwutygodnika” debiutancki Wniebogłos Aleksandry Tarnowskiej (2023/336), Tosiek zwracała uwagę, że: „Kilka lat temu tezy o przewrocie tematycznym w prozie najnowszej wydawały się jak najbardziej zasadne. Nagły renesans opowieści o chłopskości był po prostu faktem. I to na dwie ręce, bo fikcja maszerowała pod jednym parasolem z reportażami i esejami. Dzisiaj mamy już chyba do czynienia ze zjawiskiem większym i poważniejszym niż chwilowa fala popularności – zmianą paradygmatu. Gra toczy się teraz bardziej o przepisanie systemowych strategii zawstydzania i konstruowania ram kolektywnej pamięci”. To właśnie ta gra, w którą poetycko chce zagrać Jaworski i w której chce uchodzić za potwora naznaczonego podwójną stygmatyzacją: wyoutowanego geja o chłopskich korzeniach, jakby testował przeciw sobie dwie odmienne poetyki wstydu. Ciekawa to książka, niewolna od zapożyczeń i pastiszów, a właściwie: z nich właśnie konstruująca swoją frankensteinowską naturę. A im mniej znosi ją w stronę Upiora Tomasza Kozaka czy ośmielonej wyobraźni, czyli im mniej w niej historyczno-romantycznej grozy, a więcej doktora Frank N. Furtera, tym bardziej aktualnie brzmi.
Przypisy:
[1] https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/wywiady/konstrukcje-i-rewolucje/