Tadeusz Różewicz
Ocalony
Mam dwadzieścia cztery lata
ocalałem
prowadzony na rzeź.
To są nazwy puste i jednoznaczne:
człowiek i zwierzę
miłość i nienawiść
wróg i przyjaciel
ciemność i światło.
Człowieka tak się zabija jak zwierzę
widziałem:
furgony porąbanych ludzi
którzy nie zostaną zbawieni.
Pojęcia są tylko wyrazami:
cnota i występek
prawda i kłamstwo
piękno i brzydota
męstwo i tchórzostwo.
Jednako waży cnota i występek
widziałem:
człowieka który był jeden
występny i cnotliwy.
Szukam nauczyciela i mistrza
niech przywróci mi wzrok słuch i mowę
niech jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia
niech oddzieli światło od ciemności.
Mam dwadzieścia cztery lata
ocalałem
prowadzony na rzeź.
Janusz Drzewucki
O „Ocalonym”
Czytam Tadeusza Różewicza, odkąd nauczyłem się czytać. Tak, w chwili, w której zacząłem czytać Różewicza – tak naprawdę – uświadomiłem sobie, że czytać potrafię. Kiedy to było? Dawno, bardzo dawno temu. Najpierw usłyszałem nazwisko: Różewicz. To nazwisko zabrzmiało niczym zaklęcie. Idealne nazwisko dla poety. Potem przeczytałem pierwszy wiersz tego poety w podręczniku szkolnym. Wiersz przejął mnie do głębi, do szpiku kości, mimo że jego autor mówił w nim o czymś, o czym nie miałem nawet bladego pojęcia; mówił przecież o przeżyciach, które nie były moimi. Były jednak przeżyciami moich rodziców. Wskutek nich moi rodzice byli takimi, jakimi byli, jakimi są i jakimi będą aż do śmierci – pomyślałem wówczas i od tego momentu zacząłem inaczej na nich patrzeć, inaczej o nich myśleć niż dotąd. Tytuł tego wiersza? „Ocalony”.
Później kupiłem sobie pierwszą książkę Różewicza, mianowicie wydane właśnie przez Ossolineum, liczące ponad siedemset stron Poezje zebrane, w twardej płóciennej okładce i zielonkawej obwolucie. Był rok 1976, latem między trzecią a czwartą klasą liceum pracowałem na wykopaliskach archeologicznych pod Mysią Wieżą w Kruszwicy. Za zarobione pieniądze kupiłem sobie pierwsze oryginalne dżinsy i Poezje zebrane, które od tygodnia stały na wystawie księgarni w moim rodzinnym miasteczku. Bardzo chciałem tę książkę mieć, ale nie chciałem prosić ani matki, ani ojca o pieniądze, chociaż wiedziałem, że gdybym poprosił, dostałbym; wszak w rachubę wchodziła książka, a przecież nie ma rodziców, których nie ucieszyłaby wiadomość, że ich dorastający syn interesuje się także literaturą. Codziennie przechodziłem koło księgarni, żeby popatrzeć przez szybę na okładkę. W każdej chwili mogłem wejść do środka, żeby tę książkę przejrzeć, przewertować lub choćby tylko wziąć do ręki. Mogłem poprosić księgarza, który znał się z moim ojcem, żeby mi ją odłożył, zapewne by się zgodził, ale tego nie zrobiłem. Wiedziałem, że książka prędzej czy później będzie moja. Oczywiście wolałem, żeby prędzej niż później, ale to przecież miała być moja pierwsza książką, nie znaleziona pod choinką, nie otrzymana w prezencie na imieniny czy w nagrodę za dobre stopnie i wzorowe sprawowanie, ale przez siebie samego kupiona, z własnej nieprzymuszonej woli; stąd czerpałem pewność, że tak czy owak będzie moja. Ani przez chwilę nie zwątpiłem, że Poezje zebrane Tadeusza Różewicza w oknie wystawowym księgarni w Kruszwicy cały czas czekają na mnie i tylko na mnie.
Skończyłem akurat 18 lat. Czytałem wówczas Różewicza tak, jak potrafi czytać tylko młody człowiek, zachłannie i bez reszty, wyznawczo. A jednak czułem, że to nie jest moja poezja. Nie jest moja, bo nie mam do niej prawa. Wszak wiersze, jakie znalazły się w tej książce z 1976 roku, powstały nie w moim czasie, lecz w czasach, gdy nie było mnie na świecie, a jeśli już byłem, to przecież nie umiałem jeszcze czytać. Czekałem zatem na nowego Różewicza, na jego nową książkę. I doczekałem się. W 1979 roku ukazał się zbiór Opowiadanie traumatyczne. Duszyczka. Byłem już wtedy studentem filologii polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Czytając ten cieniutki tomik z wierszami i z prozą, byłem tak samo mądry jak każdy inny, kto wtedy ten tomik czytał; tak samo mądry, czyli zorientowany, niezorientowany, zdezorientowany. Wszystko, co Różewicz napisał dotąd, chociaż przenikało mnie do cna, dotyczyło jednak nie mojego czasu, natomiast Opowiadanie traumatyczne. Duszyczka to był mój czas, moja współczesność. Zwłaszcza Duszyczka – poezja, która przekształca się w prozę. Czytając ten tekst, zreflektowałem się, że Różewicz jest poetą, pisząc także prozą, poetą w prozie.
Czytam Różewicza, odkąd nauczyłem się czytać. Znaczy to mniej więcej tyle, że Różewicz jest pierwszym świadomie przeze mnie wybranym poetą współczesnym. Wybrałem Różewicza z wielu powodów. Dlatego, że w jego wierszach nie ma słów niepotrzebnych. Dlatego, że z jednej strony posiadł umiejętność wyrażania tego, co w naszym życiu niepokojące, zaledwie przeczute i tajemnicze, natomiast z drugiej, że dążąc do jasności, pamięta o tym, iż nic nie jest oczywiste i na pewno. Dlatego, że nie poucza i nie udaje, że wie więcej od nas. I wreszcie dlatego, że jego poezja każe mi myśleć. Stawia mnie wobec pytań, na które sam sobie będę musiał odpowiedzieć. Jeżeli sprostam, rzecz jasna.
Czytać Różewicza można przez całe życie. Niewykluczone, że tylko Różewicza, tylko i wyłącznie. Niewykluczone zresztą, że czytanie Różewicza jest jednocześnie czytaniem literatury w ogóle, jako takiej. Żeby znaleźć klucz do literatury, trzeba znaleźć klucz do Różewicza. Uświadomiłem to sobie kilka lat temu, gdy po remoncie mieszkania przeprowadziłem kolejny remanent rozrastającego się w przerażającym tempie księgozbioru (jak wszystkie domowe księgozbiory), w efekcie czego wszystkie tomy Różewicza, jakie mam, znalazły się na półce mieszczącej się najbliżej mojego biurka. Nie muszę teraz nawet wstawać od stołu i od komputera, żeby sięgnąć po którąkolwiek z książek tego pisarza. Rodzi się przy tej okazji pokusa, żeby wynieść z domu wszystkie książki, niekoniecznie na śmietnik; wynieść, wydać, przekazać, ofiarować. Zostawić tylko Różewicza. I słowniki: języka polskiego, ortograficzny, frazeologiczny, etymologiczny, wyrazów bliskoznacznych i wyrazów obcych, a także poprawnej polszczyzny.
O Różewiczu napisano tomy, całą bibliotekę. Rzeczy mądre, mniej mądre, takie sobie i najzwyczajniej głupie. Literatura przedmiotu rozrasta się w sposób wprost proporcjonalny do literatury podmiotu. Kto wie, być może doszliśmy do miejsca, w którym najlepiej byłoby unieważnić wszystko, co napisano o poecie? Zamiast pisać o Różewiczu, o tym, co i ile wyczytaliśmy z jego dzieła, być może lepiej pisać o tym, jak go czytamy, dawać świadectwo lektury, a więc mówić o tym, co dzieje się z nami, co z nami pod wpływem jego dzieła się stało? Zwłaszcza że im więcej czytamy o Różewiczu, tym mniej o nim wiemy. Czytanie o Różewiczu, a także pisanie o nim, nie zastąpi czytania samego Różewicza.
Pisanie o autorze „Ocalonego” staje się coraz trudniejsze, nieomal niemożliwe, zwłaszcza gdy odkrywamy tę rację, że on sam jest najlepszym autokomentatorem. W każdej następnej książce poeta poddaje siebie samego interpretacji i reinterpretacji. Mówi przy tym językiem tak sugestywnym, że ulegają mu języki krytycznej i historycznoliterackiej deskrypcji. Wiem, o czym mówię, bowiem od roku 1991, w którym ukazał się tak długo wyczekiwany nowy zbiór wierszy poety Płaskorzeźba, pisałem – na łamach miesięcznika „Twórczość” i dziennika „Rzeczpospolita” – o każdej nowej książce autora Niepokoju.
Ilekroć piszę o nowej książce Tadeusza Różewicza, o nowym jego zbiorze wierszy, tylekroć sięgam po zbiory wcześniejsze, czy chcę tego, czy nie chcę (to oczywiste), a potem po jeszcze wcześniejsze, aż do Niepokoju, aż do „Ocalonego”. Czytając ciągle na nowo, ciągle od początku do końca, którego nie widać, poddaję się władzy poety; władzy jego myśli i słowa.
Tadeusz Różewicz to jedyny poeta, którego mogę czytać na głos, siedząc sam w pustym i ciemnym pokoju. Tak jak teraz czytam na głos, chociaż głos więźnie mi w gardle.
Tadeusz Różewicz
bez
największym wydarzeniem
w życiu człowieka
są narodziny i śmierć
Boga
ojcze Ojcze nasz
czemu
jak zły ojciec
nocą
bez znaku bez śladu
bez słowa
czemuś mnie opuścił
czemu ja opuściłem
Ciebie
życie bez boga jest możliwe
życie bez boga jest niemożliwe
przecież jako dziecko karmiłem się
Tobą
jadłem ciało
piłem krew
może opuściłeś mnie
kiedy próbowałem otworzyć
ramiona
objąć życie
lekkomyślny
rozwarłem ramiona
i wypuściłem Ciebie
a może uciekłeś
nie mogąc słuchać
mojego śmiechu
Ty się nie śmiejesz
a może pokarałeś mnie
małego ciemnego za upór
za pychę
za to
że próbowałem stworzyć
nowego człowieka
nowy język
opuściłeś mnie bez szumu
skrzydeł bez błyskawic
jak polna myszka
jak woda co wsiąkła w piach
zajęty roztargniony
nie zauważyłem twojej ucieczki
twojej nieobecności
w moim życiu
życie bez boga jest możliwe
życie bez boga jest niemożliwe
(marzec 1988 – marzec 1989)
Tadeusz Dąbrowski
Pastor Tadeusz
1.
„bez” Tadeusza Różewicza to wiersz wybitny. A najwybitniejsze wiersze odporne są na interpretację. Nie mam na myśli interpretacji rozumianej jako nazywanie (tak mianowicie, że wybierając te, a nie inne spośród słów, już interpretujemy; by przywołać Peipera – „zdradzamy się”) ani też jako deszyfracja chwytów poetyckich (które widać w tym wierszu gołym okiem, weźmy chociażby świetnie wykorzystany mechanizm przerzutni), czyli analiza tego, jak tekst „działa”. Chodzi mi raczej o interpretację jako odpowiedź na pytanie, o czym utwór jest, o czym może być.
2.
Wiersz Różewicza (i szerzej: wiersz Różewiczowski) nie chce opowiadać, chce być. Od dawna (od początku?) dąży do jednoznaczności, przy czym jednoznaczność ta nie wyklucza tajemnicy, przeciwnie – ewokuje ją i uwiarygodnia. Tajemnica wiersza „bez” jest jasna i (nie)oczywista jak cud. Daje się przeczuć dzięki oksymoronicznej konstrukcji: „życie bez boga jest możliwe/ życie bez boga jest niemożliwe”, przeczuć właśnie, nie zaś opisać. Na tym antytetycznym refrenie „wisi” cały tekst. Te dwa wersy są jego mózgiem. Energia, jaka powstaje ze zderzenia kategorycznych, nieprzystających logicznie tez, wyrzuca nas poza dialektykę. W niewypowiedziane. W nieinterpretowalne1.
3.
Różewiczowskie pisanie o pisaniu oparte jest na platońskim dualizmie: poezja – wiersz. Wiele utworów (np. „Zwiastowanie”, rozpoczynające się od słów: „zwiastowanie poezji/ budzi w człowieku/ pełnym życia/ popłoch”), zanurzonych w chrześcijańskiej ikonosferze, operujących biblijną metaforyką, świadczy o tendencji do utożsamiania poezji z prawdą absolutną – pisania wierszy natomiast z poszukiwaniem tropu zbiegłych bogów czy eksploracją pustki po Absolucie. Wiersze są zatem odciskiem ich/Jego tropu, rejestracją echa ich/Jego głosu. Echa echa.
4.
Niedawno wróciłem do filmu Goście Wieczerzy Pańskiej Ingmara Bergmana. Obraz ten mógłby być doskonałą ilustracją wiersza „bez”. Albo – ponieważ poezja ani film nie potrzebują ilustracji – mówmy raczej o dziełach równoległych, które nawzajem się w sobie przeglądają. Między dwoma nabożeństwami, porannym i wieczornym, będącymi (analogicznie do cytowanego dwuwersu z wiersza „bez”) ramą kompozycyjną dramatu, pastor Tomas uświadamia sobie, że w jego życiu nie ma Boga. Dzieje się to bezpośrednio po przeczytaniu listu od swojej byłej kochanki Märty, która – nie mogąc dłużej znieść jego chłodu – pisze: „Nigdy nie wierzyłam w twoją wiarę (…). Wydaje mi się ona niejasna i neurotyczna, jakoś okrutnie przeładowana emocjami, prymitywna. Zwłaszcza jednej rzeczy nigdy nie potrafiłam zgłębić: twojej szczególnej obojętności na Jezusa Chrystusa”. Pastor przechodzi coś, co można by nazwać „momentem nihilistycznym” (który jest kulminacją dłuższego procesu; Tomasa – podobnie jak bohatera Różewicza – Bóg opuszczał latami, cicho, niepostrzeżenie „jak polna myszka/ jak woda co wsiąkła w piach”). Nie decyduje się jednak na powrót do Märty, co więcej – wieczorem wkłada sutannę i z kamienną twarzą odprawia kolejne nabożeństwo. Doświadcza pustki po Bogu, a mimo to pozostaje wierny rytuałowi. Dopiero teraz jego (nie)wiara jest szczera. Bo absurdalna. Bo wbrew sobie. Rytuał jest wszystkim, na co Tomas potrafi się zdobyć. Jego osobistą drogą krzyżową. Dźwiganiem niewiary.
5.
Tadeusz Różewicz pozostaje wierny rytuałowi pisania wierszy. Które im bardziej oddalają się od poezji (nie dlatego, że chcą, lecz – że w imię szczerości, prawdy – muszą), tym lepiej wyrażają naszą ludzką kondycję. Głoszenie śmierci poezji jest paradoksalnie formą jej ocalania, oczyszczania z fałszu pięknoduchostwa, a pisanie o odejściu Boga – jedynym wiarygodnym współcześnie wierszem religijnym (w którym sama tęsknota za sacrum stanowi formę jego uobecniania się). Pisanie służy rozniecaniu w sobie i w odbiorcy tęsknoty i niepokoju, podtrzymywaniu tego czarnego płomienia, który bez rytuału zgasłby, skazując nas na grafomanię byle jakiego życia.
[1] Dociera do nas, że żadne z tych stwierdzeń, wyznaczających zakres dyskursu teologicznego, nawet nie zahacza o problem wiary, o Boga. Tajemnica tego wiersza nie jest przestrzenią domysłu, lecz koniecznością. Nie jest to tajemnica wyprodukowana w języku ani w nim wyrażona. Ona odciska się w słowie (i w poecie) jak w wosku (patrz wiersz „Wyjście”). Po lekturze tego dystychu ogarnia mnie niepokój i zachwyt, czyste uczucie, które u autora Płaskorzeźby wypływa z intelektualnej refleksji. I stanowi jej punkt dojścia.
Ewa Lipska
Do poety T.R.
Nie pytaj drewna
co sądzi o ogniu.
Poezja ma na to kilka odpowiedzi.
Twój Niepokój zmężniał.
Wytrzymały na ból.
Hartuje poetów.
Pytasz mnie przez telefon:
„Co u ciebie słychać?”
Drobne usterki: nieszczelność oddechu
turbulencja czasu.
Majsterkowicze wiedzą o co chodzi
kiedy na filiżance uporczywa rysa.
Tadeusz Różewicz
„Der Tod ist ein Meister aus Deutschland”
pamięci Paula Celana
„I cóż po poecie w czasie marnym?”
bogowie opuścili świat
pozostawili na nim poetów
ale źródło
wypiło usta
odjęło nam mowę
podróżujemy i mieszkamy
w drodze
to tu to tam
Anczel Żyd
tułacz wędrował długo
z Bukowiny do Paryża
po drodze zbierał zioła
do słów Heidekraut
Erika Arnika
słowa układał do snu
wkładał do ciemności
in der Hütte
Celan spotkał
Martina Heideggera
wszedł
na polanę leśną
stał tam pod gwiazdami
wyszedł z nocy
„Der Tod ist ein Meister
aus Deutschland”
stał w prześwicie
z garścią traw kwiatów
ale wody Sekwany toczyły
się pod kamiennymi mostami
piękna Nieznajoma
czekała z niewysłowionym uśmiechem
Maska pośmiertna
a on dojrzewał
spadał w otwarte łono
rzeki
śmierci zapomnienia
w świecie
z którego bogowie odeszli
dotknęła go poezja żywa
i odszedł za nimi
jakie pytanie
poeta zadał filozofowi
jaki kamień
filozoficzny
leży przy drodze
do leśnej chaty
„Der Tod
ist ein Meister
aus Deutschland”
W czasie który nastał
po czasie marnym
po odejściu bogów
odchodzą poeci
Wiem że umrę cały
i stąd płynie
ta słaba pociecha
która daje siłę
trwania poza poezją
1990
Stanisław Stabro
Tadeusz Różewicz – los poety w „czasie marnym”
Na równi z wielowątkowym dziełem Czesława Miłosza dzieło Tadeusza Różewicza okaże się – zapewne w dalszej perspektywie – jednym z fundamentalnych dokonań w literaturze polskiej XX wieku. Już samo wewnętrzne bogactwo owej twórczości, jej genologiczne zróżnicowanie, predestynuje poezję, prozę, eseistykę i dramat Różewicza, postrzeżone i interpretowane jako całość, do takiego właśnie miana. W trakcie analizy utworów Różewicza zachwyca proteuszowa wręcz zdolność ich autora do dostosowywania swojego języka, począwszy od powojennego debiutu do zmieniających się wraz z poszczególnymi epokami i okresami literackimi estetycznych kryteriów sztuki (nie tylko poetyckiej) bez najmniejszej szkody dla istoty i treści jego ideowego przekazu. Wynikało to i wynika również ze szczególnej umiejętności wchłaniania przez poetę nowych prądów epoki bez utraty artystycznej indywidualności i oryginalności, bo przecież o żadnym oportunizmie nie ma tu mowy. W latach sześćdziesiątych XX wieku Różewicz był chyba jedynym twórcą w Polsce obdarzonym szerszą świadomością i rzetelną wiedzą, który z doświadczeń ówczesnej europejskiej neoawangardy wyciągnął konsekwentne i konkretne artystyczne wnioski. Szczególnie uwidoczniło się to w jego ówczesnej dramaturgii, jej kształcie formalnym, językowym oraz w tematyce dotyczącej również problemów współczesnej cywilizacji w globalnym ujęciu.
Podobne zjawisko wchłaniania przez wrocławskiego twórcę – tym razem idei ponowoczesności – możemy dostrzec także w ewolucji jego poezji po roku 2000, chociaż proces ten rozpoczął się o wiele wcześniej, bo już w 1991 roku, z chwilą wydania Płaskorzeźby. Następnie w tomach: zawsze fragment (1996), zawsze fragment: recycling (1998), nożyk profesora (2001), szara strefa (2002), Wyjście (2004), nauka chodzenia (2007), Kup kota w worku (work in progress) (2008) pojawiły się, poetycko przetworzone, estetyczne wzorce postmodernizmu: fragmentaryzacja tekstu, odejście od „dużej narracji”, wielość głosów, przenikanie się dyskursów własnych i obcych, niejednoznaczność form gatunkowych, zestawienie ze sobą kiczu, banału i „sztuki wysokiej” na jednej płaszczyźnie. To podobieństwo do form sztuki postmodernistycznej posłużyło jednakże Różewiczowi do przewrotnej, paradoksalnej – wzbogaconej pierwiastkami katastroficznej refleksji – krytyki współczesnej konsumpcyjnej cywilizacji.
Odzwierciedlenie tych procesów kulturowych przemian, które doprowadziły Różewicza do współczesnej, poetyckiej wersji, krainy Baumanowskiej „płynnej nowoczesności”, możemy już zaobserwować w niektórych wierszach Płaskorzeźby. A szczególnie w jednym ze sztandarowych utworów tego tomu pt. „Der Tod ist ein Meister aus Deutschland” z 1990 roku, upamiętniającym Paula Celana. Mamy tu do czynienia ze szczególnego rodzaju intertekstualnością, bowiem tytuł jest dosłownym cytatem z poświęconej przez żydowskiego poetę ofiarom Holokaustu „Fugi śmierci”, jednego z najsłynniejszych wierszy Celana. W utworze polskiego twórcy – fragmentarycznym, wielogłosowym, dialogicznym – przenikają się ze sobą dyskursy oryginalne oraz zapożyczone z innych tekstów, wyróżnione kursywą, jak chociażby ów inicjalny wers: „I cóż po poecie w czasie marnym?”. To prawie dosłowny cytat najpierw z elegii F. Hölderlina z 1801 roku pt. „Chleb i wino”: „Co zaś tymczasem czynić i co opowiadać (…) Nie wiem doprawdy, i po co poeci w tym czasie marnym” (tłum. A. Lam). W drugiej kolejności to nawiązanie do myśli M. Heideggera z 1926 roku, kiedy to niemiecki filozof, przy okazji dwudziestej rocznicy śmierci R.M. Rilkego, odwołał się do metafory Hölderlina: „Epoka, która straciła grunt, chyli się ku otchłani. Zakładając, że tak marnemu czasowi jest jeszcze w ogóle dane się odwrócić, będzie to się mogło kiedyś stać tylko pod warunkiem, że świat odwróci się gruntownie, co teraz znaczy jedno: że w otchłani odwróci się od niej. W epoce Nocy Świata konieczne jest jego otchłani doświadczyć i sprostać. Trzeba jednak, by byli tacy, którzy sięgają w otchłań” („Cóż po poecie?”, tłum. K. Wolicki).
Tymi sięgającymi w otchłań są, według podmiotu lirycznego Różewicza, dwudziestowieczni poeci, tacy jak „Anczel Żyd/ tułacz wędrował długo/ z Bukowiny do Paryża”, aby tam, w 1970 roku, znaleźć samobójczą śmierć w wodach Sekwany. Oni także – jak urodzony w 1920 roku, ocalony cudownym zbiegiem okoliczności Celan, bo przecież o tym twórcy tu mowa – doświadczyli w swoich biografiach okrucieństwa epoki. Nie uchronił ich przed tym doświadczeniem Heideggerowski „prześwit”. Mówię o takiej sytuacji w tekście Różewicza, kiedy autor odtwarza hipotetyczne spotkanie Celana (głównym tematem jego poezji był Holokaust) z niemieckim filozofem. Według polskiego poety XX wiekowi patronowała – pojęta przez niego historycznie, symbolicznie oraz konkretnie – „Zagłada”, która nastąpiła w czasie II wojny światowej: unicestwienie milionów jednostek, ale również wartości etycznych, moralnych, estetycznych przez nich wyznawanych, sztuki i twórców poezji artykułujących jej życiodajne przesłanie. Następnie w epoce współczesnej, jak pisze Różewicz, „bogowie opuścili świat/ pozostawili na nim poetów/ ale źródło/ wypiło usta/ odjęło nam mowę”. W świecie, z którego odchodzą bogowie, niemożliwym do opisania, uporządkowania i zhierarchizowania, poetów dotyka poezja żywa i w ślad za bogami emigrują i oni: „W czasie który nastał/ po czasie marnym// po odejściu bogów/ odchodzą poeci” – powiada Różewicz. Jedyną szansą ich ocalenia jest nadzieja istnienia, egzystencji artysty poza sztuką. Jego paradoksalna rezygnacja z uprawiania poezji, z antycznego „Non omnis moriar”: „Wiem, że umrę cały/ i stąd płynie/ ta słaba pociecha”.
Powraca tu tak istotny w całej twórczości Różewicza, również tej eseistycznej, wątek „śmierci poezji”, kojarzony kiedyś przez część czytelników poety (niezbyt trafnie) z ideą T. Adorno śmierci sztuki, a szczególnie poezji, po Holokauście. Tymczasem nie jest to już „śmierć w starych dekoracjach” modernistycznego świata. Nowa, postmodernistyczna, ponowoczesna rzeczywistość nie jest już bowiem tą dawną Całością opisywaną przez Różewicza jeszcze w latach sześćdziesiątych, a nawet siedemdziesiątych XX wieku. Z jej obecnych, fragmentarycznych powidoków uchodzą dzisiaj greccy bogowie. Nowa sztuka, nowa poezja próbują opisać te pejzaże, zmienione rodzaje duchowego doświadczenia współczesnego człowieka. Łączy się to z aktualnym dramatem współczesnego artysty, tworzącego w świecie, w którym przestały obowiązywać dawne hierarchie wartości. Ponowoczesność zakwestionowała bowiem mit historycznego i społecznego doświadczenia, spajającego w całość wizję XX wieku. Co więcej, zakwestionowała język i estetykę tego rodzaju ujęć w literaturze i w sztuce. Tadeusz Różewicz, jak zwykle, jak zawsze, okazuje się twórcą odczytującym owe tętno epoki i metaforę uogólnionego w poetyckiej narracji „czasu marnego” w trafny, precyzyjny i doskonały pod względem artystycznym sposób.
Jerzy Jarniewicz
Aszurbanipal, czyli palec na ustach
Różewicz? Powiem tak: poeta radykalnej nieufności do słowa – do tego prestidigitatora, manipulanta, podwójnego agenta. Najchętniej położyłby palec na ustach, jak w „Ostatniej rozmowie”, ale z tej nieufności, mimo wszystko, buduje wiersze. Nie tylko te oszczędne, minimalistyczne. Także te, w których słowa zdają się toczyć siłą inercji, toną w przypadkowości i nadmiarze. Ujawniają, jak w przytoczonym tu wierszu z tomu Wyjście (2004), współudział w kreowaniu języków władzy i ideologii, polityki i religii, dogmatu i dywersji, historii i współczesności, swojskości i obcości:
Ashurbanipal killing a wounded lion
jest to niewypowiedzianie piękna
płaskorzeźba
– From the Palace of Ashurbanipal at Nineveh -
ile godności i wzajemnego szacunku
było w pojedynkach zwierząt i ludzi
zanim wynaleziono broń palną
zawsze stoję pełen ciszy
przed tą sceną
król zwierząt
i król niewolników
w śmiertelnym uścisku
Spokój na twarzy
Ashurbanipala
wykrzywiony bólem i gniewem
pysk lwa ukryty w grzywie
kunsztowna fryzura brody Króla
jego twarz mówi jestem królem świata
królem zwierząt i ludzi
królem ziemi wody powietrza
królem królów
miecz przeszywa na skroś zwierzę
lew naszpikowany skrzydlatymi
strzałami z łuków
król okryty szatą
i łuskami pancerza
zwarci w śmiertelnym uścisku
zachowują dystans
Z pojedynku wyjdzie żywy ten
który posłuży się mieczem
oszczepem strzałą
przedłużeniem ramienia
techniką
inteligencją czyli
podstępem
może dlatego lew
skazany jest na
zgubę
a gatunek ludzki
napełnił ziemię
Ten wiersz o obcym, bo anglojęzycznym, tytule wyrósł z nierzadkiego w twórczości Różewicza spotkania słowa i obrazu. Zaskakuje wyjątkowo sprozaizowaną – nawet jak na tego poetę – dykcją, jakby słowo przysiadło i nie chciało ścigać się z obrazem. A jednak bez względu na to, jak bardzo ogołocone by było, z samej swej natury rozwarstwia się i splata różnorakie sensy. Bo popatrzmy:
Pierwsze zdanie wiersza uderza arbitralnością sądu. Niby nic dodać, nic ująć – przejść dalej. A jednak kiedy przedmiotem opisu jest dzieło sztuki plastycznej, nie można bezkarnie powiedzieć o jego pięknie, że jest „niewypowiedziane”. Poeta wprawdzie podsuwa mi pod nos sens idiomatyczny, zgodnie z którym „niewypowiedziany” znaczy tyle, co „niezwykły”, ale przecież nie mogę przeoczyć ukrytego w tym słowie odniesienia do mowy – do (zaprzeczonego) wypowiadania. Zwłaszcza że rzecz dotyczy szczególnego piękna, które jest i musi być niewypowiedziane, bo płaskorzeźba – w odróżnieniu od wiersza – milczy, jak milczą, zgodnie z tradycją wywodzącą się od Simonidesa, wszystkie obrazy: pictura poema silens. Nie mówią, znaków nie sieją, ale są. Czy to przypadek, że opis płaskorzeźby otworzył Różewicz tak bliskim istocie obrazów słowem „jest”? „Niewypowiedziane” rzeźby (jej „jest”) staje się pierwszym „wypowiedzianym” wiersza (jego „znaczy”), inicjacją poetyckiego wypowiadania.
W wierszu Różewicza wypowiadanie niewypowiedzianego od razu zderza się z mnogością języków – angielski tytuł utworu jest tytułem nadanym płaskorzeźbie przez jej obecnego właściciela (Muzeum Brytyjskie), od niego też pochodzi cytowany w trzecim wersie lokacyjny komentarz: „From the Palace of Ashurbanipal at Nineveh”, czyli „Z pałacu Aszurbanipala w Niniwie”. Ta obcojęzyczność to nie tylko skutek zewnętrznego wobec wiersza faktu, że Różewicz oglądał asyryjskie dzieło w słynnym londyńskim muzeum (lub w katalogu tej instytucji), ale, jak sądzę, także sygnał, że wypowiadanie jest zawsze, i od samego początku, problematyczne. Zostawia nas z pytaniem o to, w jakim języku wypowiadać (jeśli w ogóle wypowiadać) takie na przykład piękno. I czy piękno wypowiedziane w jednym języku jest takim samym pięknem w innej mowie? Wypowiadanie zmącone wielojęzycznością nie tylko narusza swojskość wiersza przez obecność angielskiego tytułu i trzeciego wersu, ale ma też dalsze konsekwencje – angielskojęzyczną formę imienia ostatniego asyryjskiego władcy. Różewicz pisze o Ashurbanipalu, choć nie jest to polska pisownia – ta nakazywałaby zastosować formę Aszurbanipal lub Assurbanipal. Wiersz tego nie dopowiada, ale uprawnia mnie do konkluzji: wypowiadanie wiąże się z zawłaszczaniem jego przedmiotu. W tym miejscu lektury mogę tylko przypomnieć, że płaskorzeźba znalazła się w brytyjskiej kolekcji w wyniku podboju – jako łup kolonialnego mocarstwa.
Obserwator, który wypowiada niewypowiedziane piękno asyryjskiej płaskorzeźby, przyznaje jednak, że udzieliła mu się niemota obrazu – on też jest niemy, staje „pełen ciszy” przed dziełem, które jest „pełne ciszy”. Spotkanie obserwatora i obrazu rozgrywa się, początkowo, poza słowami lub – jak nierzadko u Różewicza – z palcem na ustach. Obserwator, który istnieje w języku i przez język (jest więc de facto głosem), oraz dzieło, które ze swojej istoty jest nieme i niewypowiedziane, stają w „śmiertelnym uścisku”. Toczy się pojedynek – między potrzebą wypowiedzi a oporem niewypowiedzianego. Efekt tej konfrontacji jest przesądzony: słowo zawładnie obrazem, obraz przemówi (głosem i językiem obserwatora). Pamiętajmy przy tym, że Aszurbanipal, a w zasadzie jego stylizowany wizerunek na płaskorzeźbie, ma imię i twarz, przyznany zostaje mu więc status Osoby, a wśród wielu przysługujących mu praw, jest prawo do języka. Stąd, choć niema rzeźba nie wydaje głosu, twarz asyryjskiego Króla, dzięki wierszowi, przemówi.
Znaczące są pierwsze wypowiedziane słowa tego władcy: „jestem królem świata/ królem zwierząt i ludzi”. Rzucają bowiem wyzwanie słowom z poprzedniej części wiersza, w której obserwator próbuje opisać to, co widzi, „królem zwierząt” nazywając lwa, a człowieka „królem niewolników”. Gdy wiersz oddaje głos Aszurbanipalowi, ten – w swoim pierwszym akcie mowy i jednocześnie pierwszym akcie władzy – anektuje oba tytuły: jest królem zwierząt i ludzi.
Wypowiadając niewypowiedziane, podmiot Różewiczowskiego wiersza odczytuje w płaskorzeźbie nie tylko relację podporządkowania jednego uczestnika pojedynku drugiemu, ale też historię nieuchronnej zagłady gatunków. Płaskorzeźba, wywodząca się z biblijnej epoki, a tym samym przywołująca mit początku, staje się zapowiedzią tysięcy lat historii, w której rekwizytorni znajdują się miecze, oszczepy, strzały i podstęp. Płaskorzeźba, która się wypowiedziała, skazuje królewskiego przeciwnika na zagładę – odbiera mu władzę (nad zwierzętami) i zapowiada dominację wyrosłego z ciszy słowa.
Mimo że wiersz kończy się zapowiedzią zwycięstwa gatunku ludzkiego dzięki jego narzędziom i inteligencji, człowiek pokonał lwa, bo włada słowem. Różewicz pisze tu o narzędziach jako „przedłużeniach” ramienia, dalekim echem przywodząc mi na myśl w tym trafnie dobranym terminie McLuhanowską wizję rozwoju kultury, choć motywacją użycia tego słowa mogła być czysta naoczność: miecz Aszurbanipala przeszywa lwa linią prostą poziomą, będącą przedłużeniem wyciągniętej ręki Króla. Prawdziwym przedłużeniem ludzkiego ciała jest jednak słowo, narzędzie władzy i zagłady. I jak każde narzędzie może obrócić się przeciw temu, kto się nim posługuje.
Czytam wiersz Różewicza, pamiętając o losie Aszurbanipala, ostatniego władcy Asyrii. Imperialny świat tego zwycięzcy za chwilę obróci się w proch. Dlatego jeśli wiersz kończy się dwuwersem: „a gatunek ludzki/ napełnił ziemię”, słyszę w nim nie tylko triumfalne spełnienie biblijnego pouczenia (w przekładzie Jakuba Wujka): „Rośnijcie i mnóżcie się, i napełniajcie ziemię, a czyńcie ją sobie poddaną”. Słyszę tu też sens ukryty, niewypowiedziany. Współczesna polszczyzna, a więc język inny już niż Wujka, zmieniła bowiem sens czasownika: dziś „napełnić” można przede wszystkim coś, co jest naczyniem, zamkniętą przestrzenią, a nie powierzchnią. Ziemia staje się więc pojemnikiem napełnianym ludźmi i przez ludzi, zamienia się w grób lub urnę. Słowa (jak użyte przez Różewicza „na skroś”) starzeją się; inne (jak Wujkowe i Boskie „napełnić”) nabierają nowego sensu; imiona (jak Ashurbanipal / Aszurbanipal / Sardanapal) zmieniają swoją postać. Niewypowiedziane piękno kładzie palec na ustach.
Tadeusz Różewicz
Tego się Kafce nie robi
Pomnik Kafki stanął w Pradze
oczywiście sam nie stanął
postawiono go nie pytając
czy ma chęć stać w tym miejscu
i w takiej postaci
twórca pomnika tak szczelnie
owinął gadaniną swoje dzieło
tak wywijał językiem
że pomnik
oniemiał
jak widać
pomnik składa się
z pustej marynarki
i workowatych spodni
ten mosiężny worek
jest wypełniony duchem
złego Ojca
siedzi mu na karku dorosły
Franz – elegancko
ubrany – w kapeluszu
w spodniach spiżowych
uprasowanych w „kant”
synek siedzi na karku
swojego olbrzymiego Ojca
złego Ojca
rzeźbiarz
za pomocą języka
nawet obrotnego
i cyrkowych numerów
nie zmienił
kiepskiego monumentu
w dzieło sztuki
na żydowskim cmentarzu w Pradze
widziałem
pomnik kamień
leży tam
z Ojcem i Matką sławny
Syn o którym wiedzieli
tak mało…
Od mojej czeskiej
tłumaczki Vlasty która
poznała Verę córkę Ottli
wiem
że kupiec bławatny Hermann K.
syn rzeźnika był dobrym
troskliwym ojcem rodziny
dobrym mężem
że kochał swojego syna
śmiał się z Maksa Broda
i czytał prozę Raabego
Franz Kafka zasłużył sobie na to
żeby nie stawiać mu pomników
nie produkować koszulek
podkoszulków filiżanek
chusteczek do nosa majtek
talerzy z podobizną z jego twarzą
na dnie zasłużył sobie na to aby
nie otwierać kawiarenek „z Kafką”
nie otwierać sklepików
z galanterią
pomnik stanął
w Pradze
postawili go nie pytając
„a kogo mieliśmy pytać?”
Ducha! Panowie i panie,
Ducha Kafki trzeba pytać
(i nastawić ucha!)
Duch Kafki mówi: proszę
Mnie nie ustawiać nie przedstawiać
a jak już stoję proszę
nie odsłaniać!
chcę być zasłonięty
nie wyciągajcie na światło
moich kobiet moich łez
moich rodziców moich sióstr
spalonych rękopisów
moich ran
nie komentujcie mojego
życia śmierci procesu
nie urządzajcie cyrku
nie wyciągajcie ze mnie
wszystkich tajemnic
nie wciągajcie mnie
do kawiarenki
nie zaglądajcie mi w zęby
nie jestem waszym koniem
(zwierzęciem pociągowym
różnych fundacji)
nie wmawiajcie we mnie
że kochałem kiepskich
aktorów że byłem
płochliwym narzeczonym
nie róbcie ze mnie
wzorowego urzędnika
impotenta sportowca
syjonisty jarosza
i wielbiciela prozy
Maksa Broda
amen
Zbigniew Machej
List do Tadeusza Różewicza w sprawie pomnika Franza Kafki w Pradze
Drogi Panie Tadeuszu,
ależ Pan się rozgniewał na budowniczych praskiego pomnika Franza Kafki! Kiedy niedawno usłyszałem przez radio wiersz „Nie odsłaniajcie mnie”, w pierwszym odruchu pomyślałem, że gniew Pana jest słuszny. Duch literackiej poprawności, któremu, niestety, ulegam czasem jak pies Pawłowa, nakazał mi natychmiast stanąć po Pana stronie, zwłaszcza że w swoim wierszu stanął Pan po stronie Franza Kafki. Stanąć po stronie Kafki i Różewicza – toż to zaszczyt i obowiązek. Zaszczytny obowiązek, jak kiedyś mawiano. Nie godzi się przecież poecie – bo czasem uważam się za poetę – stawać po stronie mieszczańskiego budownictwa pomnikowego.
Potem jednak zmieniłem zdanie. I choć nadal chciałbym stać po Pana stronie, zmieniło się moje stanowisko wobec Pana wiersza. Przeczytałem „Nie odsłaniajcie mnie” kilka razy. I zaraz od pierwszej lektury, od pierwszej linijki wiersza, opadły mnie wątpliwości. „Pomnik Kafki stanął w Pradze”. Zdanie jakby wyjęte z notatki prasowej. No dobrze, pomyślałem sobie, ten pomnik stanął tam już co najmniej dwa lata temu, jesienią 2003 roku, i dzisiaj, w listopadzie 2005 roku, nie jest to żaden news. Ale przecież poeta nie jest dziennikarzem, zmitygowałem się natychmiast. Nie chodzi o to, że monument właśnie stanął, ale o to, że w ogóle stanął, że „postawiono go nie pytając/ czy ma chęć stać w tym miejscu/ i w takiej postaci”.
Pierwsza moja wątpliwość dotyczy tego, czy rzeczywiście jest to pomnik Franza Kafki. Owszem, rzeźba postawiona między kościołem św. Ducha i Hiszpańską Synagogą w Pradze funkcjonuje w świadomości prażan i przyjezdnych jako pomnik Kafki, ale w rozumieniu rzeźbiarza Jaroslava Rony, komisji, która wybrała jego projekt spośród kilku innych projektów konkursowych, oraz w intencji Towarzystwa Kafkowskiego, inicjatora całego przedsięwzięcia, nie miał to być pomnik Franza Kafki utrzymany w tradycyjnej estetyce i podobny do innych tego rodzaju pomników. Chodziło raczej o alegorię pisarstwa Franza Kafki, uchwycenie w jednym wyrazistym węźle fenomenu jego zdumiewającej, tajemniczej osobowości. Zadanie, które władze Towarzystwa postawiły przed siódemką rzeźbiarzy zaproszonych do konkursu, było karkołomne i w gruncie rzeczy niewykonalne. Trzeba jednak docenić zamiar umieszczenia w środku starej, magicznej Pragi rzeźby, która byłaby hołdem dla autora Wyroku, Procesu i Przemiany, a zarazem inteligentnie, wieloznacznie, może nawet ironicznie komentowałaby jego twórczość, nie naruszając przy tym rażąco – jak to bywało w przypadku wielu innych rzeźb stawianych w przestrzeni praskiego śródmieścia – charakteru najbliższego otoczenia.
Konkurs został rozstrzygnięty w 2000 roku. Wzięło w nim udział siedmiu wybitnych czeskich rzeźbiarzy. W powołanym przez Towarzystwo Kafkowskie jury zasiadło jedenastu wybitnych ekspertów – historyków sztuki, artystów, architektów, urbanistów. To kompetentne i szacowne gremium niemal jednogłośnie wybrało projekt zdecydowanie najlepszy, to znaczy jedyny dobry. Doceniono projekt Jaroslava Rony, który trafnie nawiązywał do dzieła i osobowości Kafki, a zarazem pasował do charakteru miejsca, gdzie pomnik miał stanąć, w labiryncie starej Pragi, pomiędzy chrześcijańską świątynią i żydowską synagogą. Chwalono koncept rzeźbiarza.
Jaroslav Rona, jeden z najbardziej cenionych w Czechach rzeźbiarzy średniego pokolenia, znalazł klucz do rozwiązania zadanego problemu w opowiadaniu „Opis walki” napisanym w latach 1904–1905. Jest to najstarszy z zachowanych utworów Kafki, tekst zdumiewająco surrealistyczny, w którym przeplatają się ze sobą sceny banalne i groźne, liryczne i okrutne, idylliczne i groteskowe. Akcja opowiadania rozgrywa się podczas nocnej przechadzki dwóch panów, którzy wyszli razem z jakiegoś przyjęcia. W pewnej chwili spacer przemienia się raptem w coś podobnego do konnej przejażdżki. „I już skoczyłem mojemu znajomemu na barki z rozbiegu, jakbym to robił częściej, i bijąc go pięściami w plecy, zmusiłem do lekkiego kłusu” (przekład Alfreda Kawalkowskiego). Zdaje się, że w Pana wierszu znajduje się aluzja do tej sceny. W „Opisie walki” pierwszoosobowy narrator, kłusując na swoim znajomym, zajeżdża go niemiłosiernie. „Nie zaglądajcie mi w zęby/ nie jestem waszym koniem/ (zwierzęciem pociągowym/ różnych fundacji)” – mówi duch Kafki w Pana wierszu.
Rzeźbiarz Jaroslav Rona, którego tak bezlitośnie skrytykował Pan w swoim wierszu, tłumaczył w liście dołączonym do swojego projektu, że chodziło mu o taki symbol (a więc o symbol, a nie alegorię), który sprzyjałby zmienności interpretacji. Jego rzeźba składa się z dwóch postaci. Pierwsza, mniejsza i przypominająca Kafkę, dosiada drugą, znacznie większą, trochę zgarbioną pod ciężarem pierwszej, ale ta druga postać jest niewidzialna. Nie wiadomo, kto to właściwie kroczy w workowatych spodniach i pustej marynarce. To idzie jakieś „nic”, jakiś wielki „nikt”. Dosiadający swojego znajomego narrator „Opisu walki” mówi o tym tuż przed upadkiem swojego „wierzchowca” (ciekawe, że ten sam fragment pojawia się w pismach Kafki jeszcze raz jako osobna miniatura zatytułowana „Wyprawa w góry”). W osobowości i twórczości Kafki Jaroslav Rona dostrzegł i uznał za istotną stałą chęć posiadania czegoś w rodzaju zastępczego „ja”, które niosłoby za niego ciężar życia, a rzeczywisty Kafka byłby tylko jego obserwatorem i komentatorem. Artystyczny i intelektualny koncept praskiego rzeźbiarza polega na tym, że przypominająca Kafkę postać dosiada olbrzymie, puste, kroczące ubranie. Według Pana ten mosiężny worek jest wypełniony duchem złego Ojca. Można tak pomyśleć, ale jest to zbyt jednoznaczna, bardzo zawężająca interpretacja.
Główny Pana zarzut wobec budowniczych Kafkowskiego pomnika w Pradze dotyczy tego, że „postawiono go nie pytając/ [nie zapytano] czy ma chęć stać w tym miejscu/ i w takiej postaci”. Jednak nie wiadomo, kogo należało o to zapytać. Na początku Pana wiersza pojawia się niezręczna dwuznaczność. Z pierwszych dwóch zdań można zrozumieć, że na to pytanie powinien był odpowiedzieć pomnik Kafki. Czytelnik, oczywiście, domyśla się, że chodzi Panu o samego Kafkę, a w dalszej części wiersza oznajmia Pan wprost – nawet z wykrzyknikiem – że chodzi o ducha Kafki. Budowniczowie Kafkowskiego pomnika mieli więc zapytać ducha Kafki o zgodę na postawienie pomnika Kafki. Jest Pan głęboko przeświadczony o tym, że pomnik Kafki nie powinien w Pradze stanąć. Według Pana „Franz Kafka zasłużył sobie na to/ żeby nie stawiać mu pomników”. Bo Pan usłyszał, co mówi duch Franza Kafki i wiernie to Pan zrelacjonował w swoim wierszu.
I to właśnie budzi we mnie mnóstwo pytań i wątpliwości. Na przykład ciekaw jestem, gdzie Pan spotkał ducha Franza Kafki. Czy podczas Pańskich odwiedzin Pragi? Czy też może duch Franza Kafki nawiedził Pana we Wrocławiu? Czy zwierzył się Panu ze swoich problemów osobiście, czy też może za pomocą jakiegoś medium? Czy duch Franza Kafki istnieje aktualnie? W jaki sposób stan ducha Franza Kafki nawiązuje do doczesnego Franza Kafki, który już od dawna nie żyje? Czy duch Franza Kafki jest niepodzielny? Czy może chciałby się w coś lub w kogoś wcielić? Może to dybuk? Czy duch Franza Kafki spotkał się z Panem, czy z Pana duchem? Przepraszam za te pytania. Zapewniam Pana, że nie chciałbym zbyt nachalnie dociekać relacji między Panem a Franzem Kafką albo między Pana duchem a duchem Franza Kafki. Jednak do stawiania takich pytań ośmielają mnie pisma Juliusza Słowackiego, który w sprawach duchów wyznawał się jak mało kto w naszej literaturze. Między Słowackim i Kafką sporo jest podobieństw. Geniusz Słowackiego podobnie jest fragmentaryczny w wyrazie jak geniusz Kafki. Obaj dożyli ledwie czterdziestki (Kafka żył kilka miesięcy dłużej niż Słowacki), obaj nie ożenili się i nie założyli rodziny, obaj poświęcili swoje życie przede wszystkim pisaniu, obaj chcieli spalić swoje utwory, ale dziwnie im się to nie udawało, obaj umarli na gruźlicę. Może ich duchy też są jakoś podobne? Nie wiem, w każdym razie myślę, że z metaforą „ducha” w odniesieniu do konkretnych osób, nawet jeżeli są to geniusze literatury, należy postępować bardzo ostrożnie.
Dziwi mnie na przykład, że duch Kafki w Pana wierszu nie chce być odsłonięty. Dziwi mnie, że Pan uważa, że duch Kafki w ogóle takimi sprawami się interesuje. Jeżeli duchy – nasze indywidualne duchy – w ogóle istnieją, to z pewnością przebywają poza zasięgiem absurdalnych i żałosnych ambicji śmiertelników. W związku z czym żaden śmiertelnik nie może duchów ustawiać, przestawiać czy odsłaniać. Co ja tu wygaduję? Cóż ja, jako zwykły śmiertelnik, mogę o duchach wiedzieć? Wydaje mi się jednak, że pośmiertny duch Franza Kafki nie identyfikuje się z przedśmiertną osobą Franza Kafki, z jego doczesną formą. Pośmiertny duch Franza Kafki prawdopodobnie wcale nie interesuje się „życiem i twórczością” Franza Kafki ani, tym bardziej, późniejszą ich recepcją. On to już ma za sobą, nie musi do tego wracać, bo wszystko jest dla niego jasne. W związku z tym duch Franza Kafki nie może mieć pretensji do kafkologów, towarzystw kafkowskich, budowniczych pomników, a nawet producentów pamiątek i właścicieli kawiarenek, którzy żerują na wizerunku Franza Kafki, eksploatują jego biografię i zaglądają mu w zęby. Prawdopodobnie ducha Franza Kafki zupełnie to nie dotyczy. Wyobrażam sobie, że swego czasu duch Franza Kafki ostrzegał Franza Kafkę: Spal to wszystko, Franz – mówił Kafce duch Franza Kafki – Spal wszystko, co napisałeś. Nie publikuj tego, Franz – mówił przedtem duch. Mówił mu też inne rzeczy. Franz go jednak nie słuchał. Walczył ze swoim duchem jak Jakub z Aniołem. Wskoczył na niego jak na konia i zabawiał się nim, bo wierzył, że tak najlepiej uchroni samego siebie. Proza Franza Kafki to opis walki, świadectwo niedokończone, fragmentaryczne, ciemne, tajemnicze i fascynujące. Wczytujemy się w ten opis, bo jesteśmy ciekawi, jak inni postępują ze swoimi duchami, jak traktują je na co dzień. Instynktownie szukamy pomocy, bo przez cały czas, póki żyjemy, mamy do wykonania bardzo trudne zadanie. Musimy rozpoznać własnego ducha, zbliżyć się do niego i wsłuchać się w to, co do nas mówi…
Pozdrawiam Pana jak najserdeczniej -
Zbigniew Machej
PS
A może poczuł się Pan urażony tym, że Stowarzyszenie Kafkowskie w Pradze, którego jest Pan, jak by nie było, honorowym członkiem, postawiło Kafce pomnik, nie pytając Pana o zdanie? Przecież Pan bardzo dobrze wie, że w sprawach pomników nikt nie pyta poetów o zdanie. I poeci nie powinni przeciwko temu protestować, bo wiadomo o nich od dawna, że sami sobie budują pomnik trwalszy niż ze spiżu.
(Cieszyn, listopad 2005)
Nota „List do Tadeusza Różewicza w sprawie pomnika Franza Kafki w Pradze”, napisany i wysłany przez nadawcę do Adresata w listopadzie 2005 roku, jest reakcją na jego wiersz „Tego się Kafce nie robi” umieszczony w zbiorze cóż z tego że we śnie (Tadeusz Różewicz, Utwory zebrane. Poezja 4, s. 359–362, Wrocław 2006). Poprzednio ten sam wiersz publikowany był pod tytułem „Nie odsłaniajcie mnie”. ZM
Tadeusz Różewicz
* * *
Pamięci Konstantego Puzyny
Czas na mnie
czas nagli
co ze sobą zabrać
na tamten brzeg
nic
więc to już
wszystko
mamo
tak synku
to już
wszystko
a więc to tylko tyle
tylko tyle
więc to jest całe życie
tak całe życie
1989
Wojciech Kass
Zostały dla nas złoża najciemniejsze?
1.
Wiersz ten ma tylko trzydzieści osiem słów, a uderza w samo centrum egzystencji, losu. Opozycja słów „nic” i „wszystko” jest totalna. Przy czym „nic” to jest też „wszystko”, a „wszystko” to „nic”. Ten sam charakter ma opozycja słów „tyle” – „całe”. „Tyle” to też „całe”, a „całe” to „tyle”. Te cztery słowa z trzydziestu ośmiu są jak wyjęte z żaru gwoździe. Pięć rzeczowników – „czas”, „brzeg”, „życie”, „mamo”, „synku” – wycina przestrzeń i kierunek jak z czarnego brystolu.
Dwa czasowniki: osobowy – „nagli”, bezokolicznik – „zabrać” sprawiają, że pierwsza część wiersza ma poszum ruchu – jakiś pośpiech, ponaglenie. W drugiej zanika on całkowicie na rzecz równoważnego, acz pozornego dialogu i bezradności pożegnania, które odbywa się przed wyjściem, tuż przed otwarciem czy zamknięciem drzwi.
Jeszcze zaimek „to”, trochę głuchy, nieco okrągły, i zaimek „tak”, płaski, zamknięty. O życiu nie da się wiele powiedzieć; w tym wierszu wisi ono na włosku dwóch słów – „to”, „tak”. Metrum czasu wyznaczają; „nic”, „to”, „tak”. Albo wspak: „tak”, „to”, „nic”. Mama, jedna z person wiersza, unieważnia „całą” resztę, „wszystko” inne. W nawiasie ciemności pozostawia sens życia i sens języka. Tutaj jest on zredukowany do garstki słów, które świecą jak grudki żaru w popiele.
Sándor Márai zapisał: „Człowiek idzie w ciemności, świeci się tylko kilka słów”. Wers o krótkim oddechu nie toleruje słów dłuższych. Słowa tego wiersza są wyposażone w jedną, dwie sylaby – są mrocznie jasne i czule okrutne. Ćmią naturalnym spokojem i rezygnacją. Niewymuszenie. Wyczyszczone są z wszelkich złogów, zakłamań. Widzę je w którejś z grot, zapisane szczerym, bo wyłonionym z ostatecznej pewności gestem ręki.
2.
Historię poezji wyznaczają zazwyczaj cykle wierszy lub większe całostki-tomiki. Poszerzają one semantyczną przestrzeń świata, odsłaniają inne możliwości i nowe horyzonty. Do nich odwołują się współcześni lub następcy, z nich czerpią, naśladują je albo przetwarzają. Są jak miejsca, do których należy przykładać ucho, gdyż słychać w nich pracę języka. W wielu z nich ta praca dobiegła lub dobiega końca, w innych nadal się dzieje. Być może poezją jest to, co się wydarza w pół drogi między wierszem a czytelnikiem. Sądzę, że między arcywierszem a jego odbiorcą łuk poezji żarzy się nieustannie.
„*** (Pamięci Konstantego Puzyny…)” znajduje się w mojej osobistej antologii arcywierszy, które po pierwszym czytaniu traktuję jako zastaw albo długoterminową pożyczkę, jako moje-nie moje. Lokują się one we mnie jak ułamki szkła, które dają znać o sobie – ukłuciem, ćmieniem – w najmniej oczekiwanych przypadkach życia. Działają wręcz organicznie, podczas ich lektury czuję przyspieszenie tętna, napór ich na wpół jasnego, a na wpół ciemnego oddechu. Oto arcywiersze, które wędrują przez ludzkość od setek lat i będą wędrowały, gdyż sam akt twórczy powołujący je do istnienia był na tyle integralny, że – niczym wiązki energii wyrzucone w przestrzeń – zachowują potencjał zdolny rozświetlać nasz byt, ale i dystansować miliony swoich wierszy-krewniaków, często martwych w chwili poczęcia.
Czas na mnie
czas nagli
To ciemny diament.
3.
Na marginesie wiersza Różewicza nasuwa się inna rozmowa między matką i synem, którą zapisał w Rzymie kilkanaście lat wcześniej Jarosław Iwaszkiewicz. Dłuższa o pięć słów, jest przejawem takiej samej sytuacji lirycznej: pytania syna, odpowiedzi matki – tuż przed podróżą, a nawet w trakcie. Wiersz nie mniej poruszający, ale w budowie i konsystencji słów jakby „miększy”, za to światło w nim cieplejsze i przychylniejsze, nie tak zimne. To ciemny bursztyn.
* * *
Mamo, czy ja oślepłem?
„Nie, synu. Tylko noc ciemna”.
Dlaczegóż jest taka straszna?
„Nic, synu. To już niedługo”.
Jeszcze i zimno do tego.
„Potem już nic nie poczujesz”.
Ale się jednak boję.
„Bóg dobry – mówi Epikur”.
O, jakiś promień przede mną.
„To się nazywa istnienie”.
Rzym, IV‑V 1975 r.
Mogła zainspirować Iwaszkiewicza któraś z Piet. Mogła, ale nie musiała. Warto przypomnieć, że w rękopisie wiersza Różewicza, w tej części, która nie ukazała się w druku, poeta przywołał kontekst religijny, relację Maryja – Chrystus. Inspiracje chadzają dziwnymi i niedocieczonym drogami. Niekiedy słowa, inkantacja, dykcja jednego poety podjęta jest przez drugiego z namysłem, a czasem wyjawia się niepostrzeżenie z podświadomości (w trakcie pisania) jak zapomniany refren dziecięcej piosenki, ustęp bajki czy choćby tylko głos, który ją śpiewał lub opowiadał. Nie wiem, czy Różewicz znał wiersz Iwaszkiewicza i czy świadomie się do niego odwołał. Wiadomo, że nawiązuje on rozmaite formy dialogu z innymi poetami, że podejmuje ich wątki myślowe lub stylistyczne. Ale załóżmy, że nie znał tego rzymskiego wiersza: wtedy należałoby uznać, że w tajemniczy sposób spotkała się w obu utworach czuła, litanijna nuta mocno obecna w tradycji polskiego wiersza, a współcześnie zarzucona. W poetyce Iwaszkiewicza jest ona bardzo wyraźna, u Różewicza nieco przytłumiona, na zasadzie pogłosu, co wynika z zupełnie odmiennych estetyk językowych. U jednego i drugiego jest zimno, ale w tym zimnie pulsuje czułość głosu, którą gwarantuje persona matki-piastunki. U Iwaszkiewicza wydaje się ona bliższa, u Różewicza odleglejsza, lecz tylko trochę, wszak zwraca się do syna – „synku”. Jednak różnica między odpowiedziami jednej i drugiej jest zasadnicza. Pierwsza matka zaprzecza i pociesza, druga potwierdza, a w tych potwierdzeniach brzmi definitywność. Niewiele da się powiedzieć o wieku synów: czy to dzieci, czy dorośli? A może są figurą stopu chłopca i mężczyzny, sytuacją „pierwszą” i zarazem „finalną” – jak sugeruje Przemysław Dakowicz w tekście „Płaskorzeźba” opublikowanym w „Toposie” (nr 4/2010).
Oba wiersze nie mają tytułu, są oniemiałe w pierwszym słowie, jakby unikały zamknięcia, ograniczenia, narzucenia sobie kierunku. A przecież mówią o przejściu z „tu” do „tam”, o jego przestrzeni niedocieczonej, nieudokumentowanej, którą trudno sobie wyobrazić, o podróży ku „tamtemu brzegowi”, ku „promieniowi”.
4.
Przyjrzyjmy się jeszcze cudzysłowowi w wierszu Iwaszkiewicza. Dlaczego poeta opatrzył nim pokrzepiające odpowiedzi, a uwolnił od niego trwożliwe pytania? Czy tym sposobem nie wskazuje, że kwestie matki są umowne i wynikają z opiekuńczej roli wobec swego pisklęcia? Należą do retorycznego repertuaru teatru dawnej kultury, który jest ruiną? A przepaść między jej modelem sprzed katastrofy a tym, co usiłuje powstać, zlepić się, jest niebotyczna i ma się jak dzień do nocy? Możliwe. Warszawski wiersz Aleksandra Wata z 1952 roku „Rozmowa nad rzeką” z cyklu „Sny” kończy się słowami:
Głos ustał, Gwiazda zgasła.
Duszno, parno.
– „Bądź ufny! Wytęż oczy!”.
Czarno.
Wyobraźmy sobie, że odpowiedzi w wierszu Iwaszkiewicza po prostu nie ma, a pytania syna oraz jego lęki napotykają – zamiast matczynych szeptów wiary, nadziei, miłości – milczące usta nocy, która nie umiera.
W swoim wierszu Różewicz nie postawił cudzysłowu, a słowa matki nie tyle odpowiadają, co jedynie powtarzają pytania syna, więcej – są ich pogłosem, a przez to potwierdzeniem. Jak i nie dotykają tego „tam”, lecz tego c a ł e g o „tu”, którego jest t y l k o tyle.
Żadnego a ż tyle.
Tadeusz Różewicz
rozmowa z Przyjacielem
Od kilku miesięcy
mój Przyjaciel
Kornel Filipowicz
jest na tamtym świecie
a ja ciągle przebywam na tym
nie wierzę w życie pozagrobowe
staram się zrozumieć
to twoje przejście
przez próg na tamten świat
czytam twoją książkę
próbuję sobie przypomnieć
na czym skończyła się
nasza rozmowa
milczysz odchodzisz
wyjaśniony przez śmierć
próbowałem
bronić
pisarza poety nie-zależnego
niezależnego
od Warszawy Londynu
Rzymu Moskwy Paryża
Krakowa i Pacanowa
milczymy długo
nauczyliśmy się tej sztuki
w ciągu znajomości
trwającej 44 lata
dzwonek do drzwi
to Wisława przyniosła
wędzonego śledzia
(dwa wędzone śledzie…
jeden dla Mizi
drugi dla Kornela)
czarna kocica siedzi
na biurku i patrzy mi w oczy
myślę że wiersze
z tamtego świata
nie mówią
o ojczyźnie
matce ojcu braciach
milczą o Oświęcimiu
milczą o Katyniu
są jak drzewa
skamieniałe
w moich oczach
okrywają się zielonym liściem
szumią
na tym padole łez
pisuję jeszcze
poezje
zostawiam w nich język
razem z wnętrznościami
żegnam się odchodzę
zamykasz powoli drzwi
jestem na schodach
oglądam się
„możesz już pisać na Lea”
mówisz do mnie
Krzysztof Lisowski
Tadeusza Różewicza pielgrzymowanie do Krakowa
Wiersz, który kieruje Tadeusz Różewicz do zmarłego krakowskiego przyjaciela, Kornela Filipowicza, wyjąłem ze znakomitego tomu Płaskorzeźba – niebawem znajdzie się w książce przypominającej Filipowicza w 20. rocznicę jego śmierci, w Byliśmy u Kornela.
Niedawno redagowałem również dla WL‑u tom korespondencji Różewicza i Jerzego Nowosielskiego – tam także znalazł się blok wierszy autora Niepokoju, a ich adresatami byli Zofia i Jerzy Nowosielscy. A jeszcze w innych miejscach znajdziemy: „Nożyk profesora”, liryki poświęcone Mieczysławowi Porębskiemu, i Krakowowi („Patyczek”, „Deszcz w Krakowie”).
O kim jest cytowany, i wspomniane wyżej wiersze? O krakowskich przyjaciołach Różewicza, osobach najbliższych z okresu tuż powojennych studiów (historia sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim) poety, nawiązywania kontaktów ze środowiskiem literackim, jak i malarskim – z reprezentantami Grupy Krakowskiej (którą współtworzyła m.in. pierwsza żona Filipowicza, Maria Jaremianka).
Różewicz co parę lat „pielgrzymuje” do Krakowa, gdzie żyjących przyjaciół coraz mniej. Zapytany przeze mnie w trakcie szybko zaaranżowanego spotkania w Wydawnictwie Literackim w marcu 2008 roku (wcześniej poeta zawitał do Krakowa w październiku 2006) o powód przyjazdu, odparł żartobliwie: „Czasem przyjeżdża się bez powodu, to jest piękne bardzo, a powód znajduje się później… najpierw trzeba przyjechać”.
O czym traktuje „rozmowa z Przyjacielem”? A nie jest to przecież tylko okolicznościowe, serdeczne wspomnienie bliskiego człowieka… O wieloletniej twórczej znajomości. Bo przecież Tadeusz Różewicz z Kornelem Filipowiczem pisali m.in. scenariusze do filmów Stanisława Różewicza. O istotnych – możemy to sobie wyobrazić – rozmowach o literaturze, o nowelach Filipowicza i wierszach Różewicza, może i o wierszach pana Kornela, który z rzadka także bywał interesującym poetą?
Trzecią bohaterką wiersza-wspomnienia jest wieloletnia najbliższa Przyjaciółka Filipowicza, Wisława Szymborska, bywająca często w mieszkaniu pisarza przy ulicy Lea (wcześniej, przez długie lata: Dzierżyńskiego). Pokazuje się jeszcze „siostra mniejsza”, uczestnicząca w spotkaniu, czarna kocica Mizia (czyż nie o niej traktuje pamiętny wiersz noblistki, napisany po śmierci Pana Kornela – „Kot w pustym mieszkaniu”?).
Różewicz tak pisze ten wiersz, zestawia sceny, wydarzenia, obrazy, że pobudza swoją i naszą wyobraźnię, niejako wizualizuje dawno przeżyte spotkanie. Tymi wyobrażeniami i przypomnieniami zaludnia coraz intensywniej pamięć, gdy rzeczywistość tak dotkliwie pustoszeje. Zadaje rudymentarne pytania o wiersze już „nie-ziemskie”, pozbawione naszego poczucia czasu, zmysłu historycznego, uwikłania w Polskę i dzieje dwudziestowiecznej Europy.
Opisane spotkanie jest rodzajem „ocalenia” Filipowicza dla siebie i przyszłych czytelników. To „wyjaśniona przez śmierć” opowieść o pięknej męskiej przyjaźni dwóch znakomitych artystów.
Kraków, 31 sierpnia 2010
Tadeusz Różewicz
Z życiorysu
rok urodzenia
miejsce urodzenia
Radomsko 1921
tak
na tej kartce
ze szkolnego zeszytu syna
mieści się mój życiorys
zostało jeszcze trochę miejsca
zostało kilka białych plam
tylko dwa zdania wykreśliłem
ale jedno dopisałem
po pewnym czasie
dorzucę parę słów
pytasz o ważniejsze
wydarzenia daty
z mojego życia
spytaj o to innych
mój życiorys kończył się
już kilka razy
raz lepiej raz gorzej
1965
Krzysztof Kuczkowski
Różewicz na dobry początek
Wiersz „Z życiorysu” pochodzi z tomu Twarz trzecia opublikowanego w 1968 roku. Sam tekst datowany jest na rok 1965. W momencie pisania wiersza Tadeusz Różewicz był więc mężczyzną w sile wieku, miał 44 lata i znaczący dorobek literacki – poetycki i dramaturgiczny. Cytowany tutaj tekst z pewnością nie należy ani do najbardziej znanych, ani do najbardziej oryginalnych wierszy autora „Poematu otwartego”. Jest, jaki jest. A jaki jest? Zwyczajny i zwyczajne rzeczy przywołujący, przynajmniej tak się wydaje na pierwszy rzut oka. Prawdopodobną inspiracją do napisania „Z życiorysu” było pytanie „o ważniejsze/ wydarzenia daty” z życia poety. Kto pytał? Dziennikarz? Znajomy? Przyjaciel? A może autor wiersza wymyślił interlokutora po to, żeby mogła wybrzmieć odpowiedź: „mój życiorys kończył się/ już kilka razy/ raz lepiej raz gorzej”? Dlaczego ta refleksja, będąca jednocześnie puentą wiersza jest taka ważna? Czy życiorys może kończyć się kilka razy? Czym są te sytuacje graniczne, które coś kończą (gorzej), które coś zaczynają (lepiej)?
Z pewnością śmierć, umieranie, jest tym, co coś kończy. Coś – życie. Śmierci i umierania jest w życiu Różewicza dużo. W sierpniu 1944 roku poeta traci starszego brata – Janusza, z którym łączyły go serdeczne więzi i pasja literacka. W maju 1957 roku umiera Leopold Staff, niekwestionowany autorytet poetycki, przyjaciel, Staruszek – jak go nazywał. W „Kartkach wydartych z „dziennika gliwickiego”” pod datą 25 marca 1957 roku widnieje wzruszająca notacja: „Kocham go jak ojca. I on mnie kocha…”. Dwa miesiące później, w lipcu, umiera matka poety, Stefania Maria z Gelbardów. Po śmierci Matki zapisze: „Mamo. Nie wiem, jak zacząć żyć. Który to już raz?”. Który to już raz zaczynać trzeba od nowa, od nowa pisać „życiorys” raz lepiej, raz gorzej.
Śmierć towarzyszy Różewiczowi od wczesnej młodości, słowa „Umarli są ciągle ze mną” z listopada 1954 roku, którymi zaczyna cytowane już „Kartki…”, tłumaczą się same przez się w kontekście jego wojennej biografii. Ale tu chodzi o coś jeszcze, o cywilizację śmierci, w której zanurzona jest powojenna formacja intelektualna i kulturowa. W „Poemacie otwartym” pisanym od sierpnia 1955 do marca 1956 roku wymienia zwyczajne rzeczy, składające się na codzienne nasze bytowanie, śmieszne i poważne, nudne i zajmujące, rutynowe i odświętne, jak to w życiu bywa, i wyliczankę tę fastryguje refrenem: „To jest umieranie”. „To wszystko jest składanie/ które się złożyć nie może”. Dlaczego to wszystko, co składa się na nasze życie, choć tyle tego jest, nie może złożyć się (w całość)? Dlatego, że brakuje spoiwa. Sensu. Brakuje środka.
Poruszamy się
poruszamy się prędzej
śpieszymy
coraz szybciej
i szybciej
krążymy
dokoła
lecz nie ma środka
jest wiele domów które stoją
ale nie ma środka
jest wiele dróg które biegną
ale nie biegną do środka
Strofa kończąca „Poemat otwarty” wskazuje na przyczynę duchowego zamętu – brak centrum, punktu odniesienia, tego, co w życiu człowieka stałe i niezmienne, do czego życie człowieka zmierza i w czym ma nadzieję zrealizować się, osiągnąć pełnię. Życie bez nadziei na zbawienie jest umieraniem. Kto wie? Może to i najważniejszy, powracający w nieskończonych wariantach motyw poezji Tadeusza Różewicza?
A sytuacje graniczne, które coś zaczynają, które powodują, że życiorys „kończy się” lepiej? Z pewnością taką „jasną” sytuacją graniczną są narodziny dzieci. Latem 1949 roku poeta przenosi się z Krakowa do Gliwic, gdzie mieszka przy ul. Zygmunta Starego 28. Poślubia Wiesławę z Kozłowskich, i tam, w Gliwicach, rodzą się ich synowie Kamil (1950) oraz Jan (1953). Pisząc o pojemnej „kartce/ ze szkolnego zeszytu syna”, pojemnej, bo mieszczącej cały życiorys, na myśli mógł mieć zarówno syna Kamila, jak i Jana? Jeden miał w chwili pisania wiersza lat 15, drugi 12.
A może są jeszcze inne powody, dla których jego „życiorys kończył się/ już kilka razy/ raz lepiej raz gorzej”? Biografia poety, każdego poety, jego życiorys, zaczyna się z chwilą debiutu, a Różewicz debiutował „kilka razy” – przed wojną w czasopismach, w czasie wojny tomem Echa leśne (1944) i po wojnie zbiorami, które trwale przewartościowały polską poezję współczesną: Niepokój (1947) i Czerwona rękawiczka (1948). Czym dla niego były te fakty literackie? „Ważniejszymi/ wydarzeniami datami” z życia, czy zjawiskami granicznymi, powodującymi, że życiorys poszerzał się o jedno zdanie, o „parę słów”, a kariera poety nabierała nowego rozpędu?
*
Jak się rzekło, wiersz pt. „Z życiorysu” nie należy ani do najbardziej znanych, ani do najbardziej oryginalnych utworów Tadeusza Różewicza. Dlaczego więc jest mi tak bliski? Dlatego, że prowokuje do zadawania pytań. Dlatego, że nie daje odpowiedzi. W szczególny sposób pytania te powracają podczas warsztatów poetyckich, które od kilku lat zdarza mi się w różnych miejscach prowadzić. Wiersz „Z życiorysu” jest tekstem na dobry początek. Służy wzajemnemu zapoznaniu się adeptów sztuki poetyckiej. Jest ćwiczeniem. Pomiędzy słowa: „rok urodzenia/ miejsce urodzenia” a strofę „mój życiorys kończył się/ już kilka razy/ raz lepiej raz gorzej”, uczestnicy kolokwiów poetyckich mają za zadanie wpisać własne przeżycia graniczne, „ważniejsze wydarzenia daty”. Rzadko dotyczą one śmierci, bo to doświadczenie nie jest im jeszcze dane, a o tym, że zdechł chomik, a żółwik popełnił samobójstwo, pisać nie warto. Zaczynają od miejsca i roku urodzenia, a więc np. Ostrów 1989 albo Radomsko 1991, a dalej już, przez to, co lepiej i gorzej udało się im w życiu, zmierzają do znanej nam puenty. Na kartkach, które zapisują, zazwyczaj pozostaje dużo miejsca, wiele białych plam. Są młodzi, bardzo młodzi i najczęściej bez literackiego dorobku. Tadeusz Różewicz jest dla nich żywą legendą. Legenda na dobry początek poetyckiej drogi? Jak najbardziej!
Tadeusz Różewicz
Oczekują na obcego
Nasze małe
nasze duże
chcemy okryć
ukryć w gnieździe
rozbijają otoczenie
nasze życie
jak skorupkę
ich ciała
rosną
milczą
dojrzewają i odchodzą
zastawiamy sidła
myślimy przebiegle
może uda się
zatrzymać
ale one
nauczyły się już
mówić kochać
przechodzą przez nasz dom
jak przez poczekalnię
albo drżąc czekają
na obcego
Dariusz Sośnicki
Niezbyt ludzkie wychowanie
Człowiek w dawnym stylu, korona stworzenia, jest dla autora Niepokoju figurą nader wątpliwą – pamiętamy to dobrze z lekcji języka polskiego. Co zostaje po odejściu tego człowieka? „Oczekują na obcego” ma w tej kwestii sporo do powiedzenia, choć nie jest wierszem szczególnie deklaratywnym. Człowiek różewiczowski wyłania się tu stopniowo, leksyka i frazeologia pracują na ten efekt nieustannie, lecz dyskretnie, jakby na marginesie spraw na pierwszy rzut oka ważniejszych.
„Nasze małe/ nasze duże” – dzieci oczywiście. Jednak czy zostawienie „Naszych małych” w osobnej linijce jest przypadkowe? Nie sądzę. Już tutaj otrzymujemy sygnał z drugiego, biologicznego planu wiersza, „małe” albo „młode” mówi się przecież o potomstwie zwierząt. Ta dwuznaczność będzie troskliwie pielęgnowana aż do piątej strofy.
Dalej mamy gniazdo, a więc zaczynamy niejako z drugiej strony, wiadomo przecież, kto buduje gniazda. Jednak znaczenie przenośne odsyła natychmiast do domu ludzkiego i ludzkiej rodziny. Mówimy dość frywolnie „uwić sobie gniazdko” albo bardziej podniośle – „gniazdo rodzinne” czy „powrót do gniazda”. Gra słów „okryć – ukryć” znakomicie wpasowuje się w mechanizm wiersza. W poprzedniej strofie dwuznaczne „nasze małe” neutralizowano „naszymi dużymi”, tutaj na odwrót: najpierw jest ludzkie „okrywanie” śpiących dzieci, w następnej linijce zaś zwierzęce „ukrywanie” potomstwa, i to w bliskim sąsiedztwie gniazda, którego dosłowny sens zostaje w ten sposób podkreślony.
W trzeciej strofie dosłowną, zwierzęcą skorupkę zestawia się z ludzkim otoczeniem. W czwartej i piątej zaś dwuznaczność zostaje podtrzymana przez perspektywę, z jakiej dzieci są obserwowane: najpierw jest to punkt widzenia hodowcy („ciała rosną”, „dojrzewają”), potem myśliwego („zastawiamy sidła”).
Zwrot w metaforyce, a konkretnie porzucenie biologicznego planu wiersza, następuje wraz z pojawieniem się mowy. Zbiorowy bohater „Oczekują na obcego”, owo ludzkie „my”, próbuje jeszcze zastawić sidła na młode, które dojrzewają i odchodzą, ale szybko uświadamia sobie daremność tej próby. I jej niestosowność. Dopóki milczały, a w każdym razie nie potrafiły nawiązać dialogu, nie były do końca człowiekiem, jednak od tego momentu opisuje się je wyłącznie w kategoriach ludzkich. Miłość następująca zaraz po mowie ostatecznie sankcjonuje przemianę.
Okazuje się jednak, że inna miłość, ta rodzicielska, którą w kontekście wiersza lepiej nazwać instynktem opiekuńczym, stoi u Różewicza na straży milczącego czy monologicznego świata. Powołując się na troskę o potomstwo, broni w gruncie rzeczy status quo dorosłego „my”, dzieci przecież „rozbijają otoczenie/ nasze życie”. Opiekuńczość wyradza się w zniewolenie, pilnuje granicy dzielącej „małe” od tego, co inne, uniemożliwia mu rozmowę i miłość, odbiera szansę na zdobycie wiedzy o sobie. Jej nabywanie musi być bolesne dla rodziców, którzy instynktownie traktują potomstwo jako organiczną część siebie. Metafora „rozbijania życia”, dezintegracji żywej tkanki, jest tu wyjątkowo trafna. W ludzkim planie wiersza tej dezintegracji odpowiada obraz domu zamienionego na poczekalnię.
Bierne oczekiwanie na obcego z ostatniej strofy ukazuje stan zawieszenia po klęsce obu pragnień. Drżące małe nie należą już do organizmu, uświadomiły sobie swoją odrębność – i na tym polega niepowodzenie nadopiekuńczych rodziców. Ale z drugiej strony nie mają one siły nawiązać dialogu z innym – i to jest ich własna klęska. Nikt nie może im powiedzieć, kim są, chciałoby się dodać, mając w pamięci wiersz „Drzwi” z tomu Formy. Tytułowy rekwizyt tamtego utworu także jest figurą rozproszenia i otwarcia zarazem. I tam pojawia się metafora ludzkiej siedziby, domu: „Murarze odchodząc/ zostawili w ścianie pionowy otwór/ Czasem myślę/ że mieszkanie moje jest zbyt umowne/ łatwo tu wchodzą/ różni ludzie”. Bohater wiersza chciałby otwór zamurować, by uniknąć chaosu, odzyskać skupienie i integralność, w końcu jednak z tego rezygnuje. Dostrzega w drzwiach szansę: „może stanie w nich/ dobry człowiek/ i powie mi kim jestem” – powiada w ostatnich słowach wiersza.
Tak oto ślepe metafizyczne zwierzę z wczesnych wierszy Różewicza zostaje pozbawione kolejnego oparcia. Upadają uświęcone instytucje starego świata – rodzina i miłość rodzicielska. Szansa jest tylko w drugim, innym, nieznanym. Tak samo niepewnym jak my. Tak samo nieokreślonym. Niebezpiecznym, lecz nieuniknionym.
Przemysław Dakowicz
Z ręką w boku Różewicza
Harold Bloom twierdzi – odwołując się do Freudowskiej psychoanalizy – że każdy poeta na początku drogi twórczej uczestniczy w „scenie pierwotnego pouczenia”, zostaje wciągnięty w orbitę oddziaływania określonego dzieła i poprzez jego wpływ dochodzi do świadomości, by rzec nieco patetycznie, własnego posłannictwa. Owo „pasowanie” na poetę dokonuje się poprzez pełną identyfikację z głosem cudzym. Gdybym miał wskazać swojego „ojca chrzestnego”, twórcę, który sprawił, że zostałem ogłuszony, porwany, opętany przez poezję, wymieniłbym nazwisko Thomasa Stearnsa Eliota. Wśród najważniejszych dla mnie mistrzów poetyckiego rzemiosła widziałbym także Czesława Miłosza i Tadeusza Różewicza.
Do twórczości autora Niepokoju dochodziłem drogą okrężną, dyskutując z nim, spierając się, oponując. To, co u Różewicza najbardziej mi przeszkadzało, bolało, dotykało do żywego, określiłbym jako nadwyżkę elementu literackiego, górującego nad życiem, manifestującego się przez skłonność do obracania wszystkiego w literaturę, jakby poeta nie miał prawa do ukrywania swoich ran, ale musiał je obnosić publicznie, nagabując przechodniów, by wkładali ręce w jego bok. Z drugiej strony, paradoksalnie, widziałem Poetę jako kogoś, kto nie mówi wszystkiego, kto w ostatniej chwili, gdy już ma objawić coś definitywnego, ostatecznego, wiążącego – wycofuje się, stosuje uniki, stwierdza: „O tym będę milczał”. Różewicz jawił się jako ktoś, kto nieustannie sprawdza, gdzie leżą granice literatury, a gdy do już do nich dotrze, powiada: „Nie, dalej nie”. Nie sposób nie dodać, że owo dochodzenie i poszukiwanie jest – prawem jakiejś nie całkiem zrozumiałej aporii – równoznaczne z odkrywaniem i przekraczaniem. Autor Zielonej róży wciąż zamyka i otwiera, wchodzi i wychodzi, gubi się i dociera do celu.
Wiele wierszy Tadeusza Różewicza miało kapitalne znaczenie dla kształtowania się mojego światopoglądu oraz świadomości warsztatowej. Działały one niczym precyzyjne i niezawodne mechanizmy do zdzierania zasłon, za którymi ukrywała się prawda o współczesności. Różewicz wymagał, bym był uważny i krytyczny, nauczył mnie doceniać ironię jako narzędzie wyostrzające percepcję i przekonał do ostrożności i podejrzliwości względem języka, a także wprowadził w arkana poetyckiej ekonomiki, w której każde zdanie, każde słowo musi zostać oczyszczone z fałszywych piękności, by mogło mówić to, co chce powiedzieć. Lista utworów autora Na powierzchni poematu i w środku stanowiących kolejne stopnie czytelniczej inicjacji, wprowadzających w poetycką dorosłość jest zbyt długa, by je tu wszystkie wyliczać – ich rejestr zająłby obie strony przeznaczone na niniejszy tekst. Wybieram spośród nich ten jeden, wyjątkowy, którego ascetyzm formalny przywodzi na myśl późne liryki Mickiewicza. Jest to pozbawiony tytułu wiersz z tomu Płaskorzeźba, dedykowany pamięci Konstantego Puzyny:
Czas na mnie
czas nagli
co ze sobą zabrać
na tamten brzeg
nic
więc to już
wszystko
mamo
tak synku
to już wszystko
a więc to tylko tyle
tylko tyle
więc to jest całe życie
tak całe życie
Sytuacja liryczna: ostatnie chwile przed podróżą, przed wyprawieniem się na „tamten brzeg”. Rozmowa syna z matką, rozmowa finalna i niejako „pierwsza”, bo złożona ze słów najprostszych (i w najwyższym stopniu abstrakcyjnych: „nic”, „wszystko”), w której życie zostaje ostatecznie odarte ze złudzeń. Jak wielki jest niemy krzyk, jak donośny i rozpaczliwy protest, sprzeciw wobec przemijania – niedomkniętych rachunków, niezałatwionych spraw, fundamentalnych pytań pozostawionych bez odpowiedzi – uświadamia lektura rękopisu (w Płaskorzeźbie manuskrypty są reprodukowane obok wersji ostatecznych), w którym utwór jest czterokrotnie dłuższy od podanego do druku.
W wierszu mistrzowskie jest wszystko: 1. artykułowanie słów przez „ściśnięte gardło”, maksymalna ekonomia wyrazu; 2. zderzenie wyrażeń kojarzących się z sytuacją podróży, pośpiechu, pakowania („czas na mnie”, „czas nagli”, „co ze sobą zabrać”) z obciążonym metaforą frazeologizmem „na tamten brzeg”; 3. wyzyskanie sytuacji rozmowy dziecka z matką, syna z matką, oznaczające przywołanie szerokiego kontekstu kulturowego (obecne w pominiętej części rękopisu odwołanie do relacji Chrystus – Maryja), nade wszystko zaś wzmagające dramatyzm wypowiadanych kwestii, akcentujące bezradność i dezorientację podmiotu mówiącego; 4. pewien rodzaj echolalijności – powtarzanie identycznych słów w pytaniach i odpowiedziach wzmacnia definitywność stwierdzeń dotyczących śmierci.
Jest to jeden z najciemniejszych i najbardziej bezwzględnych wierszy w literaturze polskiej. Obcowanie z nim to dla mnie zazwyczaj doznanie niemal fizjologiczne, umożliwiające dotknięcie czegoś, nie wiem czego – zimna? mroku? bezradności? niewyrażalności? nieludzkiej odmienności tego tam, na drugim brzegu?
Przy tym – żelazna konsekwencja semantycznej struktury, której dynamizm – mimo tak znikomej ilości słów – uderza w trakcie lektury. „Czas na mnie” – ten, kto mówi, zasiedział się, musi wstać i wyjść, żegna się. „Czas nagli” – po co to powtórzenie? Ono poszerza nieco optykę sytuacji z pierwszego wersu, nie odnosi się już tylko do podmiotu, jest znamieniem obejmującego wszystkich i każdego z osobna wezwania do odejścia. Zarazem pogłębia wrażenie pośpiechu, brzmiąc niczym rozkaz, polecenie nieznoszące sprzeciwu: trzeba wyjść już, teraz, natychmiast. „Co ze sobą zabrać” – wyruszający w drogę w popłochu i pomieszaniu chciałby jeszcze spakować bagaż, ale następny wers obnaży daremność tych wysiłków, „podróż” okaże się równoznaczna z odejściem ostatecznym. Za sprawą określonego podziału wersów („co ze sobą zabrać/ na tamten brzeg”) poeta uzyskuje efekt, by tak rzec, ogłuszającego zaskoczenia. Nie chodzi o żaden wyjazd, tu się mówi o śmierci. Określenie „tamten brzeg” jako jedyne wyłamuje się z zamierzonej zgrzebności języka, z elementarnej prostoty słów najpierwszych – brzmi w nim tyle samo gorzkiej ironii, co bezradności i bezbronności, manifestującej się, ten jeden raz, ucieczką od dosłowności w obraz metaforyczny, w jakąś, brzmiącą niemal jak zaklęcie, peryfrazę. Wersy „więc to już/ wszystko” stanowią znakomite exemplum tak ważnej dla Różewicza zasady ekonomii słów (dziedzictwo Przybosia) – wprowadzenie przerzutni sprawia, że widoczne stają się oba aspekty pytania: temporalny („tak krótko to trwało?”) i kwantytatywny („tylko tyle z tego zostało?”). Definitywność i bezwzględna surowość konkluzji rozpisana została na trzy części, w każdej z nich pada pytanie i odpowiedź. Odbywa się tu przyśpieszone, wymuszone przez nieubłagany porządek rzeczy, a wtłoczone w porządek języka, zamykanie życiowych rachunków.
Milczenie, które rozlega się po tych wersach, brzmi tym potężniej, im konsekwentniej zestawiamy ostateczny kształt utworu z jego wersją roboczą. Różewicz wyrzucił za burtę wiersza wiele istotnych fraz („ale ja jeszcze oddycham/ jeszcze jestem w drodze/ do człowieka do siebie/ syna człowieczego/ Twojego syna”, „wiem nie możesz mówić”, „i jak to jest// był bóg nie ma boga/ była ojczyzna nie ma ojczyzny/ była młodość/ była miłość// jaki to zbrodniarz napadł mnie/ okradł/ czy to ja” i – jeśli prawidłowo odczytuję skreślone słowa – „ulecz mnie”), zarazem zaś pozostawił faksymile rękopisu obok ostatecznej wersji drukowanej. Gdyby uwzględnić w interpretacji fragmenty usunięte, trzeba by stwierdzić, iż mamy do czynienia z wypowiedzią o charakterze co najmniej kryptoreligijnym („syn człowieczy”, „Twój syn”), ze swoistą repliką słynnego, wielokrotnie komentowanego wiersza bez, a może nawet z poetycką modlitwą do Maryi (oboczność i wzajemne przenikanie się zakresów semantycznych implikowanych przez relację syn-matka, Chrystus-Maryja). W takim kontekście błagalny zwrot „ulecz mnie” brzmiałby niemal jak wyznanie wiary.
Odniesiony do pierwowzoru, ów znakomity wiersz – jeden z najlepszych, jakie napisano w języku polskim – ujawnia zasadniczą prawdę na temat twórczości autora Wyjścia: to, co przemilczane, jest w niej równie ważne jak to, co Poeta zdecydował się wypowiedzieć.
Tadeusz Różewicz
słowa
słowa zostały zużyte
przeżute jak guma do żucia
przez młode piękne usta
zamienione w białą
bańkę balonik
osłabione przez polityków
służą do wybielania
zębów
do płukania jamy
ustnej
za mojego dzieciństwa
można było słowo
przyłożyć do rany
można było podarować
osobie kochanej
teraz osłabione
owinięte w gazetę
jeszcze trują cuchną
jeszcze ranią
ukryte w głowach
ukryte w sercach
ukryte pod sukniami
młodych kobiet
ukryte w świętych księgach
wybuchają
zabijają
Andrzej Słomianowski
Zużyte słowa
Tadeusz Różewicz, jako jeden z nielicznych współczesnych poetów, mówi wprost i dosadnie o kondycji języka. Z innych bliskich mi poetów i pisarzy podobną Różewiczowskiej świadomość języka demonstrują W.S. Graham i S. Beckett. Graham (1918–1986), wybitny anglojęzyczny poeta szkocki, pisze w jednym z wierszy:
Mówić jest trudno, chce się
być dokładnym…
Niewielu mieliśmy i mamy poetów o równie perfekcyjnym warszatcie poetyckim co Różewicz, który z pewnością podpisałby się pod cytatem z Grahama. Przy czym nie wolno zapominać o dramaturgicznym i prozatorskim dziele Różewicza, w którym także niepodzielnie rządzi precyzja słowa i wypowiedzi. Powinowactwa Różewicza z Beckettem są oczywiste i jest ich wiele. Zapewne bliskie jest mu często cytowane powiedzenie Becketta: „znów leją się słowa z odkręconego kranu języka.”
W wierszu „słowa” Tadeusz Różewicz stwierdza, że zużyte w codziennej praktyce słowa „jeszcze trują cuchną/ jeszcze ranią”, a w kodzie mówi o nich, że „wybuchają/ zabijają”. Jak często u Różewicza, także w tym wierszu mamy zarazem dosłowność i aluzyjność (podtekstowość chciałoby się powiedzieć), którymi poeta potrafi operować jak mało kto.
„Biała/ bańka balonik” w pierwszej strofie, przy „młodych pięknych ustach” jest niesłychanie celna jako obraz i jako podtekst: zamiast wypowiedzi mamy bąbel powietrza, który za chwilę pęknie. Jednocześnie balonik to wszakże nic innego, tylko inflacja (łac. inflare – puchnąć, rozdymać się itp.) – w tym przypadku inflacja języka. Ale inflacja kojarzy się również z dobrym pieniądzem wypieranym przez nadmiar pieniądza bez pokrycia. Poeta mówi – nie wprost – że na końcu pozostanie zużyte słowo, popiół.
Pracując nad przekładami wierszy Różewicza na niemiecki, często myślałem, iż chętnie drąży on kwestie religijne, konfrontując bez póz i lęków (tak jak w filozofii Wittgenstein, którego pisma zna, co znajduje potwierdzenie w poezji) wszystkie tzw. pytania zasadnicze, o których dzisiaj tak chętnie się milczy. Do stopniowej deprecjacji języka walnie przyczyniają się dziennikarze i politycy: „osłabione” przez nich słowa – mówi poeta – „służą do wybielania/ zębów/ do płukania jamy/ ustnej”. Nasuwające się skojarzenia mają aspekt higieniczny. Mowa ich jest kłamliwie sterylna, politycznie poprawna – to nowomowa. Nieco dalej w wierszu „osłabione” słowa są „owinięte w gazetę/ jeszcze trują cuchną” – mówi poeta – „jeszcze ranią”. Owinięte w gazetę jak śledzie – czyli cuchnące, niejako opakowane same w siebie, bo gazeta to papier zadrukowany przeżutymi słowami. Słowo osłabione pojawia się dwa razy i kojarzy się m. in. z chorobą; słowo „jeszcze” też występuje dwukrotnie, intensyfikując element patologiczny: „jeszcze trują cuchną/ jeszcze ranią”. Dlaczego „jeszcze?” Bo „jeszcze” żyją? Ale ostatkiem sił (znaczeń) – zdaje się sugerować poeta.
W ostatniej strofie czytamy, że owe „osłabione” słowa są „ukryte” wszędzie i przykładowo wskazuje, gdzie: w głowach, w sercach, pod sukniami młodych kobiet, w świętych księgach. Samo nasuwa się pytanie: kto je tam ukrył? Jak się tam znalazły? Tutaj warto przywołać fragment „Unde malum?”, utworu wieńczącego poemat „recycling”:
żadne stworzenie poza człowiekiem
nie posługuje się słowem
które może być narzędziem zbrodni
słowem które kłamie
kaleczy zaraża
W Post Scriptum do tego poematu czytamy: „Pytanie filozofów i ‘zwykłych ludzi’ – „unde malum?”, skąd bierze się zło? – znajduje odpowiedź może bardzo pesymistyczną i dla człowieka nieprzyjemną”.
Tadeusz Różewicz
Jest taki pomnik
jest taki pomnik
na Ostrowie Tumskim
smutny opuszczony
pomnik Dobrego Papieża
stoi nieporuszony
niewydarzony (niech
„twórcy” Bóg wybaczy
wypadek przy pracy…)
nikt tu nie składa wieńców
czasem wiatr przymiecie
jakieś gazety śmiecie
ktoś zostawił blaszaną puszkę
po piwie
puszka po kamieniach się toczy
to taka metalowa
muzyka techno
Dobremu Papieżowi
wiatr wieje w oczy
w kamienne uszy
gra na wielkim nosie
nikt nie pamięta
kto to postawił poświęcił
zostawił
kwiecień to miesiąc pamięci?
w rocznicę encykliki
„Pacem in terris”
zobaczyłem w butelce
suchy badyl
biedny Roncalli
biedny Jan XXIII
mój papież
wygląda jak baryła
jak słoń
zrobili Cię na szaro
czy ci nie jest smutno
Ojcze Święty
mój ojcze serdeczny
zbuntuj się
przerwij sen
rusz do Rzymu
do Sotto il Monte
sen mara Bóg wiara
jest we Wrocławiu
kamienna poczwara
ale w moim sercu
masz
pomnik najpiękniejszy w świecie
mówię do Ciebie
jakieś wiersze Norwida
(według Buonarrotiego
Michała Anioła)
„Słodko jest zasnąć, słodziej być z kamienia
Dziś, gdy tak wiele hańb i poplamienia”
uśmiechasz się
widzisz Janie jesteś opuszczony
bo Twój pomnik „niesłuszny”
został wystawiony przez
jakiś Pax podejrzany czy
inny Caritas z Partią powiązany
takie to były u nas ciemne
sprawy i zabawy
w one lata
Ty pozostałeś sobą nie tracisz
dobrego humoru i kamienną
ręką z brzucha wystającą
jak z granitowej beczki
błogosławisz mi
Tadeuszowi Judzie z Radomska
o którym mówią że
jest „ateistą”
ale mój Dobry Papieżu
jaki tam ze mnie ateista
ciągle mnie pytają
co pan myśli o Bogu
a ja im odpowiadam
nieważne jest co ja myślę o Bogu
ale co Bóg myśli o mnie
Erwin Kruk
Dobre słowo
Nic więcej, tylko dobre słowo
Dla poety – jeśli są dobre słowa.
Na urodziny, na życie.
Co miałem napisać,
Zapewne nie zdążę.
Jest jesienny dzień z kolorami i wiatr.
Wiatrek – jak mawiali Mazurzy -
Bardzo się rozzuchwalił.
Gdy idę naprzeciw,
To zdaje się, jakby mnie
Rzucał na całą szerokość
Chodnika. Takim już lekki.
Kiedyś, w tym roku,
Otrzymałem z Wrocławia list,
Abym wybrał wiersz Różewicza,
Który mi najbardziej
Utkwił w pamięci.
Jeżeli dobrze uzasadnię wybór,
To może mnie nie pominą.
Utworów jest dużo.
Z utworami Różewicza obcuję
Ponad pół wieku
(Od szkoły średniej w Morągu).
Mógłbym wybrać
Ten lub tamten.
To, co było straszne i smutne,
Mnie dodawało siły.
Tymczasem teraz, jesienią,
Coraz bardziej się przekonuję,
Powinienem wybrać wiersz
Jest taki pomnik.
Ja, ewangelik, nie świętość
Papieży czczę, lecz świętość człowieka.
Jego grzeszność i godność.
Widzę: Różewicz nie tylko
Jana XXIII z pomnika, opuszczonego,
Przytula do słów.
W nauce chodzenia dobry jest
I pastor Bonhöffer.
I wielu innych ludzi,
Żywych i umarłych,
Z którymi poeta prowadzi rozmowy.
Byłem we Wrocławiu,
Wtedy jeszcze młody,
Gdy stanął ten pomnik,
Dawno, z napisem:
„Pacem in terris”.
Pomnik niezbyt udany,
Szybko zapomniany.
Ale w wierszu jest wiele z tego,
Co w świecie niezdarne i czym stale
Zajmuje się w swej poezji
Różewicz. Na jego urodziny
Wyjmuję teraz
Z szarej strefy jego wiersz,
Który zakończył słowami:
„ciągle mnie pytają
co pan myśli o Bogu
a ja im odpowiadam
nieważne jest co ja myślę o Bogu
ale co Bóg myśli o mnie”.
To nie początek, to nie koniec.
To życie zuchwałe,
Które szuka ciągle ciepła.
17.10.2010
Tadeusz Różewicz
Kamień filozoficzny
trzeba uśpić
ten wiersz
zanim zacznie
filozofować
zanim zacznie
rozglądać się dokoła
za komplementami
powołany do życia
w chwili zapomnienia
uczulony na słówka
spojrzenia
szuka ratunku
u kamienia
filozoficznego
przechodniu przyśpiesz kroku
nie podnoś tego kamienia
tam się wierszyk biały
nagi
przemienia
w popioły
2002–2003
Leszek Szaruga
Usypianie wiersza
Szyld „kamień filozoficzny” w poezji Różewicza ma wiele odwołań, najbardziej chyba dobitne odnaleźć można w poświęconym Celanowi wierszu „Der Tod ist ein Meister aus Deutschland”, w którym komentator owianej tajemnicą rozmowy przeprowadzonej podczas spaceru autora Fugi śmierci z Heideggerem pyta: „jakie pytanie/ poeta zadał filozofowi/ jaki kamień/ filozoficzny/ leży przy drodze/ do leśnej chaty”. Kolejny ważny kontekst przynosi wiersz „filozofowie” poświęcony postawom Heideggera i Jaspersa wobec nazizmu w dobie, gdy nie okazał on jeszcze swych konsekwencji opisanych w – odwołującej się do słynnej maksymy Immanuela Kanta – puencie utworu: „nad Niemcami i Europą/ zapadła kryształowa noc/ zgasło niebo gwiaździste/ umarło prawo moralne”. Nic zatem dziwnego, że dążenie wiersza do „filozofowania” wydać się może niebezpieczne, filozofowie albowiem – a właśnie tradycja filozofii niemieckiej stanowi w liryce Różewicza podstawowy punkt odniesienia – prowadzą w ogołoconą z praw moralnych przestrzeń „kryształowej nocy”.
Jacy filozofowie? Ci otóż, którzy zaczynają „rozglądać się dokoła/ za komplementami”. Tak zdarza się i wierszowi: nagi, biały – biel ma w tej poezji znaczenie szczególne – „szuka ratunku/ u kamienia/ filozoficznego”. Cóż jednak może to znaczyć? I czym jest ów kamień (filozoficzny)? Czy podnosi się go po to, by nim uderzyć? Czy jest tylko kamieniem nagrobnym powiadamiającym o heroicznej śmierci (odwołanie do Termopil w omawianym wierszu jest oczywiste)?
Najbardziej interesujące wydaje się docieczenie znaczenia owego „tam” z puenty wiersza. Tam: to znaczy – gdzie? Najprościej – trzymając się tekstu – powiedzieć, że „tam” oznacza przestrzeń, w której wiersz „zaczyna filozofować” i „rozglądać się dokoła/ za komplementami”. Tam – czyli „u kamienia/ filozoficznego”, który, jak się zdaje, wyznacza centrum owej przestrzeni. Lecz jest to przestrzeń, w której wiersz „szuka ratunku”, gdyż jest „uczulony na słówka/ spojrzenia”. Wiersz jednak, co wydaje się oczywiste, z natury rzeczy musi być na słówka uczulony. Słówka? Raczej na słowa. „Słówka” w tym wierszu to tyle, co owe „komplementy” będące wszak „miłymi słówkami”. Wiersz uczulony na słówka, nawet wtedy, gdy szuka ratunku „u kamienia filozoficznego” – a może właśnie wtedy tym bardziej – jest podejrzany, może nawet niebezpieczny. To przecież wiersz filozofujący – zaczynający filozofować – i przez to zdradzający swą poetycką naturę, sprzeniewierzający się sobie samemu. Nie jest już wierszem, lecz „wierszykiem”.
Na początku utworu mowa o wierszu, w jego zakończeniu – o wierszyku. Co znaczy owa przemiana? Oto zamiast Słowa poezji pojawiły się „słówka”, które w końcu uczyniły z wiersza ofiarę, doprowadziły do jego spopielenia. Określenie „wierszyk” nie jest zatem – a przynajmniej: nie jest tylko – naznaczone pobłażliwością; jest też naznaczone współczuciem dla losu wiersza, który „zaczął filozofować”. Filozofowanie jest zatem – tak przynajmniej zostało to tutaj zapisane – swoistą pułapką dla poezji. Wiersz, którego przedmiotem staje się kamień filozoficzny, należy uśpić zanim przepoczwarzy się w wierszyk, zanim zmarnieje, nim utraci swą moc i czystość wymowy. Określenie „wierszyk” można też zresztą odczytywać w kontekście uwag Różewicza o tym, że dziś już poezja nie może się posługiwać „językiem Muz”, lecz winna przemawiać „językiem ludzkim”. W tej lekcji owo szukanie ratunku u kamienia filozoficznego można rozumieć jako porzucenie „języka ludzkiego”.
Możliwe jest zatem – jeśli przyjąć taką interpretację – pojmować „szukanie ratunku” jako próbę uchronienia się przed inwazją „języka ludzkiego”, języka rzeczowego i bezwzględnego, wolnego od „upiększeń” czy filozoficznych „uzasadnień”, które prowadzą w martwy pejzaż popiołów, w przestrzeń Zagłady, w której „zapadła kryształowa noc/ zgasło niebo gwiaździste”. Uchronić wiersz może tylko jego prawda: bezwzględna, nie odwołująca się do żadnych „systemów”, nie oparta na wierze w odnalezienie „kamienia filozoficznego”, która to wiara leży u podstaw przekonania o możliwości urządzenia świata wedle jednej, uniwersalnej reguły.
Wiersz poszukujący – w dążeniu do schronienia się przed prawdą życia wyrażaną w „języku ludzkim” – takiej wiary w totalitarną w istocie formułę powszechnego ładu „trzeba uśpić”. Przy czym zwrot ten należy odczytywać w co najmniej dwóch jego podstawowych znaczeniach. Pierwsze z nich kieruje wiersz w obszar snu: w przestrzeń swobodnej, surrealistycznej w istocie, gry wyobraźni. Drugie jest jednak ostrzejsze i bezwzględne: „uśpić wiersz” to tyle, co go pozbawić życia, jak to się często dzieje ze zwierzętami domowymi. „Uśpić” wreszcie to tyle, co zawiesić aktywność. Wszystkie te interpretacje w odniesieniu do owego wiersza zamierzającego filozofować, a zatem nieuchronnie zmierzającego do przekształcenia się w „wierszyk”, są tutaj uprawnione. Ale uprawnione są pod pewnym warunkiem: pod warunkiem wyjaśnienia pojęcia „filozofowania” w tej poezji, zrozumienia, czym jest dla niej „kamień filozoficzny”.
Jedno zdaje się nie ulegać wątpliwości: w przestrzeni tego utworu filozofowanie jest aktywnością dla poezji niebezpieczną, a nawet zabójczą – w szczególności wówczas, gdy zmierza do pozyskania kamienia filozoficznego, który wszak, o czym należy pamiętać, jest substancją magiczną pozwalającą wytworzyć zapewniający nieśmiertelność eliksir życia. W istocie więc owo filozofowanie jest tu rodzajem alchemii spełniającej się w „uczuleniu na słówka/ spojrzenia”. To swoiste „alchemiczne” pojmowanie poezji – wyrażane Horacjańską formułą „non omnis moriar” – jest hołdowaniem niebezpiecznej mrzonce. Przeciwstawi się jej Różewicz w poświęconym Celanowi wierszu: „Wiem, że umrę cały/ i stąd płynie/ ta słaba pociecha// która daje siłę/ trwania poza poezją”: siłę pozwalającą po prostu żyć.
Życie jest jedyną wartością, wyższą niż metafizyka czy mistycyzm: w wierszu bez tytułu poświęconym Mistrzowi Jakubowi Böhme, szewcowi poszukującemu uniwersalnego lingua adamica, najważniejsze jest nie jego poetyckie filozofowanie – „(to nie mój mistrz)”, powiada Różewicz – ale fakt, iż ów „philosophus teutonicus”, co znów wyrażone zostało w nawiasie, był sprawnym rzemieślnikiem: „(ale to był dobry szewc)”; w wierszu zaś „Tajemnica filozofa” podnoszącym wyznanie poczynione w „tajnych dziennikach” Wittgensteina i cytującym jego słynną formułę zamykającą Traktat logiczno-filozoficzny – „Wovon man nich sprechen kann/ darüber muss man schweigen” – ujawnia, że publikujący te zapiski „źli ludzie/ sprzedali filozofa/ i jego wielką tajemnicę/ że się o…/ jak chłopiec albo rekrut/ jak milion sto milionów chłopców” i komentuje: „to wszystko jest straszne i śmieszne/ jak tygrys w cyrku/ albo małpka która onanizuje się/ w ogrodzie zoo/ na oczach/ swoich wielkich braci/ z ginącego gatunku/ ‘Homo sapiens’ ”.
W tym kontekście wiersz, który zaczyna filozofować, siły do trwania poza poezją nie daje, nie daje też pociechy, nawet słabej, pozwalającej żyć po ludzku; staje się wreszcie śmieszny, gdy – szukając ratunku u „kamienia filozoficznego” – odsłania żałosną i przyziemną „tajemnicę filozofa”. Nim więc niepostrzeżenie – czy przez nieuwagę – przeobrazi się w „wierszyk” (nawiasem mówiąc, jest to jedno z kluczowych pojęć poezji Różewicza) i obnażony przemieni w popioły, należy go „uśpić”, co jest, jak się zdaje, jednym z możliwych wariantów „śmierci poezji” i rozwiązaniem dylematu z „Sezonu 1966”: „oto problem godny poety:/ jak wierszy nie pisać/ jak nie napisać/ jeszcze jednego wierszyka”.
Bianka Rolando
Skrzyżowanie
Damien Hirst pracujący w kostnicy, In-A-Gadda-Da-Vida, Tate Britain. Gigantyczne akwarium, na dnie pełno śmieci, pływają tropikalne rybki wokół przepołowionej krowy zawieszonej na haku. The Pursuit of Oblivion. Kolejny cover słynnego obrazka Harmenszoona, ale jeżeli jest Hirst, to musi być cover z Bacona. On go przecież uwielbia.
Francis Bacon architekt wnętrz (cokolwiek to w jego wypadku oznaczało) i malarz brytyjski był idolem dla wielu artystów, którzy przede wszystkim ukochali go za tak zwane „mroczne klimaty” jego prac. Twórczość Bacona zdefiniowała się w czasie drugiej wojny światowej. Zakrzyczały w nim wojenne organy, porzucił posadę architekta wnętrz, zaczął malować, tak jak we Włoszech Alberto Burri porzucił pracę chirurga, by przeprowadzać operacje jako powojenne zadośćuczynienie, tym razem na płótnach, boleśnie – bezboleśnie.
I tu właśnie odnajduję moje skrzyżowanie z twórczością Tadeusza Różewicza. To skrzyżowanie na ukrzyżowaniach Bacona. Wspólna fascynacja sztuką. Wspólne „łowy na Bacona”. „Człowieka tak się zabija jak zwierzę/ widziałem furgony porąbanych ludzi/ którzy nie zostaną zbawieni/ pisałem w roku 1945”.
O utworze Francis Bacon czyli Diego Velázquez na fotelu dentystycznym napisano bardzo wiele.
„może niepotrzebnie/ dodałem jeszcze do tytułu/ ten długi poemat/ ale człowiek przy piwie”…
Przywołany utwór Tadeusza Różewicza jest doskonałym przykładem „obserwacji uczestniczącej” (standardowo jest to metoda w naukach społecznych). Uczestniczenie Różewicza w malarstwie Franciszka Bacona stanowi dla niego sposób podsumowania własnej twórczości. Różewicz przegląda się w obrazach Bacona. „Większość moich obrazów – mówił -/ została wykonana przez człowieka/ w stanie Niepokoju” i „powiedz mu że debiutowałam Niepokojem”.
Właśnie o fascynacji malarstwem Bacona pozwolę sobie naszkicować nieduży obrazek, gdyż twórczość tego właśnie artysty była i jest dla mnie ciekawym punktem odniesienia. Obserwacja uczestnicząca. Różewicz na tle obrazów Bacona zabarwia się i barwi sobą.
Colony Room, French Pub, Wheller’s, piwo, wino, kawior, papierosy, narkotyki, szkoła brytyjska, malarstwo mięsiste, figuralne. Franck Auerbach, Leon Kossof, Michael Andrews włóczący się po nocach w poszukiwaniu niejednego guza. Lucian Freud dostaje od słynnego dziadka prezenty za pilną naukę w Londynie; gdy jego przyjaciel „po fachu” maluje ukrzyżowanie, trwa wojna, „Saturn zjada własne dzieci”. Francis inspiruje się ołtarzem z Isenheim. Mathis Gothard-Neithard – słynny Matthias Grünewald. Zmasakrowane ciało Chrystusa prawie na czarnym tle, jedno z najpiękniejszych ukrzyżowań w historii malarstwa. Trędowaty król na krzyżu. Śmierć. Wokół na ścianie i na podłodze pełno śmieci, pełno wojennych zdjęć, specyficzny dywan. Bacon maluje po pijaku, a kadzidłem dla nieświętego tryptyku jest dym jego papierosa. Artysta nie ma już żadnej misji specjalnej, a i według relacji niektórych Bóg umarł na wojnie. Three Studies For Figures at the Base of Crucifixion, rok 1944.
Bacon zapożyczał chętnie i wiele od starych mistrzów: Hals i jego wariackie uderzenia pędzla po portretach, Vincent van Gogh, którego Bacon maluje, jak grzęźnie w polu, Velázquez i niewinny Innocenty namalowany w manierze weneckiej na tronie niepokoju, sportretowany ponownie przez Bacona 45 razy, i jeszcze raz przez Różewicza – „w roku 1994/ 14 lutego w dniu świętego Walentego/ na szklanym ekranie/ ukazał mi się Francis Bacon”.
Tron dentystyczny i otwieramy usta. Otwarte – zamknięte usta Różewicza – ale jak dokładnie wyglądają te otwarte usta Baconowskich szaszłyków?
Są tu eliotowskie „skomlące” – „obaj wędrowaliśmy/przez Ziemię jałową” – malowane bardzo dynamicznie poprzez wertykale uderzenia pędzla. Strzępy mięsa zestawione z wertykalną strzelistością. Skrzyżowanie, nie ukrzyżowanie. Po śmierci Bacona jego przyjaciele ujawnili, w jak nieludzki sposób był bity przez ojca. Te nieme wrzaski, to wrzaski tego, któremu przez cielesność zabierana, wyrywana jest dusza. Uderzenia konstruują obraz. Wszystko się rozpada z bólu.
Są tu usta jego ulubionego kochanka i modela z East Endu, boksera, który przegrał walkę z życiem. Jego portrety, jego ciało malowane maniakalnie przez Bacona już po samobójczej śmierci. George Dyer, nieszczęsny. Bolesny erotyzm, niszczenie figur, niszczenie figuracji. La tache.
Są tu też inne otwarte usta. To usta potworów, głodnych mięsożerców. Powłoki cielesne, wywłoki, Jabberwocky, ilustracja Johna Tanniela, legendarny smok i odwrócony krucyfiks Cimabuego.
Powrócimy jednak do Różewicza i do jego polowania na pana Franciszka, wcale nie świętego. Różewicz bada na swoim fotelu dentystycznym nie tylko wyjącego z przerażenia papieża, bada też kobiety.
Infantin Margarita Teresa in blauem Kleid, pędzla Diega Rodrigueza de Silva y Velázqueza, proszona jest na fotel.
Infantki w szerokich sukniach wskazujących, jak wiele królewskich potomków mogą spłodzić. Inspirowały Picassa, Kantora, w muzyce mamy Pavane pour une infante défunte Maurycego Ravela, w literaturze Oskar Wilde pisze Urodziny infantki i nareszcie infantka przemawia: „Na przyszłość rozporządźcie, by ci, co się ze mną bawią, nie mieli serc!”.
Infantki, infantki. One też siedzą na fotelu dentystycznym, tyle że u Różewicza nic nie chcą mówić: „proszę otworzyć buzię/ niestety nie mam środków znieczulających/ to będzie bolało/ Infantka na fotelu ginekologicznym”. Na fotelu siada również nieznajoma kobieta o surowym spojrzeniu, Ritratto d’ignota z Florencji.
Różewicz wspomina o tym, że Bacon nie umiał malować uśmiechów, tych monetowskich zachodów słońc. Rzeczywiście, artysta po alkoholu często zarzucał sobie brak tej umiejętności. Gdyby jednak udało się Baconowi namalować uśmiech (a nie rechot papieża jak na obrazie z 1957 roku) to obawiam się, że nikt by mu w taki uśmiech ani w taki zachód nie uwierzył. „zamykałem się z nim / i zjadałem oczami”.
Różewicz podgląda i zjada, pożywia się soczystymi plamami, nasyca się.
Kolory, struktury, rytmiczne uderzenia pędzla, gęstość położonej farby przy delikatnym laserunku – ale tu jest ruchliwie i hałaśliwie. Spojrzenia z portretów krzyżują się nieustannie ze sobą. Ruchliwe skrzyżowanie w muzeum z Różewiczem.
Tadeusz Różewicz
Wyjście
Jestem
uparty
i uległy w tym uporze
jak wosk
tak tylko mogę
odcisnąć świat
Piotr Matywiecki
Uparty, Uległy
Ten wiersz pochodzi z tomu Rozmowa z księciem, z roku 1960. Tutaj Tadeusz Różewicz dotknął największej prostoty – i zachował jej bliskość w następnych tomach.
„Wyjście” jest jednym z wierszy najprostszych, dla poezji Różewicza elementarnych, idąc za jego znaczeniami można dotrzeć do wszelkich innych utworów Poety. Sama prostota już stanowi o wielkiej wartości. Słowa tak krótkiego tekstu nabierają intensywnej wieloznaczności, a zarazem, także ze względu na krótkość, są przenikliwe, celne. Również temat „Wyjścia” lokuje się u założeń twórczości Różewicza.
I przy swojej prostocie jest to wiersz niepokojący. Im większa prostota, tym większa nieoczywistość, niepokój. Bo przecież w zwyczajnym przekonaniu upór nie może być uległością, a uległość nie może być uporem. Jak się z tym uporać? Jak być uległym wobec znaczeń wiersza, które uparcie niepokoją?
Najpierw trzeba zapytać, kto mówi w tym utworze? Czy to mówi o sobie człowiek, czy wiersz? Czy osoba poety chcącego być wiernym rzeczywistości? A może to głos uosobionej poezji, która zwierza się z podstawowej misji „odciskania świata” w sobie? A może to mówi człowiek będący wierszem, utożsamiający się z poetyckim powołaniem?
Wydaje mi się, że w tym wierszu mówi samo t w o r z y w o poezji, a więc nie człowiek poza jego słowami i nie słowa poza wymownym jestestwem:
jednorodne t w o r z y w o ludzko-słowne, nie do rozdzielenia, słowne ciało i cielesne słowo. – Czyli wosk naszej wrażliwości, sama delikatność pierwszej materii tak bliskiej zmysłom, że od zmysłów nieodróżnialnej.
Metafora wosku zawsze była ważna dla poetów. Kiedy Robinson Jeffers w słynnym wierszu „Kochaj dzikiego łabędzia” chciał poskarżyć się na bezradność w oddawaniu rzeczywistości, pisał, że jest „niezdarnym myśliwym” używającym woskowych kul.
Różewicz woskową miękkość czyni siłą i trafnością.
Wyróżniam słowo „tworzywo”, bo chcę mu nadać uniwersalne znaczenie. Wyrażenie „jak wosk”, będąc porównaniem, każe swoje „jak” traktować niczym prawzór, archetyp wszelkiego porównywania. (Ten wątek w tomie Rozmowa z księciem kontynuuje wiersz „Nowe porównania”.)
Znaczenie słowa „tworzywo” jest też podobne do znaczenia „masy plastycznej”, którą kiedyś wymarzył Gaston Bachelard:
W dziedzinie wyobraźni materialnej istnieje prawdziwy prototyp m a s y p l a s t y c z n e j związanej z wyobraźnią. W wyobraźni każdego z nas istnieje materialny obraz i d e a l n e j m a s y, doskonała synteza oporności i podatności, cudowna równowaga sił ulegających oraz stawiających opór. […] Skoro człowiek marzący może doznawać tak wspaniałych wrażeń, czyż mamy się dziwić, że wyobraźnia materialna i dynamiczna dysponuje swego rodzaju m a s ą w s o b i e, pra-iłem, gotowym p r z y j ą ć i z a c h o w a ć odcisk wszelkiej formy.
Wydaje mi się, że Bachelard chce powiedzieć, że „odciskanie świata” to niezbywalna potrzeba człowieka.
Tadeusz Różewicz w „Wyjściu” kierował się tą samą intuicją, nie sądzę jednak, żeby w jakikolwiek sposób zapożyczył się u francuskiego filozofa. Dokonując najgłębszej autorefleksji, dotarł do podobnych złóż wyobraźni, do podobnej mądrości.
I przesunął ową mądrość jeszcze bliżej sedna ludzkiej rzeczywistości. Powiedział, że to sam człowiek jest tworzywem odciskającym świat, samo moje ja, a nie jakaś tego ja właściwość, funkcja czy umiejętność, na przykład mowa, na przykład poezja. Intuicja Bachelarda dotyczyła zmysłów i ustanawianej przez nie ontologii. Intuicja Różewicza dotyczy spraw egzystencjalnych.
Wosk, czyli ludzkie jestestwo, jest u p a r t e samą substancją swojego istnienia – po prostu tym, że jest. Wosk jest u l e g ł y, bo nasze elementarne ja jest tylko sobą, nie ma żadnych akcesoriów, które by je broniły dodatkowymi właściwościami.
„Odcisnąć świat” to nie to samo, co przedstawić, pokazać, odwzorować… Wiersz Różewicza jest oczywiście głosem w odwiecznej medytacji nad mimesis, ale nie tylko tym. „Odcisnąć” to po prostu być w świecie, graniczyć ze światem – bo nie da się graniczyć biernie, chociaż wedle mądrościowego ideału jest się ze światem w statycznej równowadze.
Czy ten wiersz mówi o stanie równowagi? – Nie, mówi o wiecznym niepokoju, o nierównowadze, która jest równowagą tylko dlatego, że wieczna…
„Wyjście” jest w tomie Rozmowa z księciem poprzedzone przez wiersz „Można” – ironiczną krytykę poetyckiej rutyny: „można jeszcze pisać wiersze/ przez wiele wiele lat/ można też robić/ wiele innych rzeczy”.
A po „Wyjściu” znajdujemy wiersz „Matka” – o zapłodnieniu poety przez „jego czas” i o wydawaniu na świat niepokoju.
Chodzi więc o w y j ś c i e pomiędzy rutyną życia a niepokojem. Czym ono jest? – Poezją rozumianą nie w wymiarach estetyki i etyki. Poezją nagiego istnienia.
Bohdan Zadura
Powrót do Różewicza
„Są między moimi utworami takie/ z którymi nie mogę się pogodzić” – pisał w wierszu „Powrót” (Rozmowa z księciem, 1960) Tadeusz Różewicz. I dalej:
przechodzą lata
nie mogę się z nimi pogodzić
i nie mogę się ich wyrzec
są złe ale są moje
ja je urodziłem
żyją z dala ode mnie
obojętne martwe
ale przyjdzie chwila kiedy wszystkie
zbiegną się do mnie
te udane i te nieudane
kalekie i doskonałe
wyśmiane i odrzucone
zbiegną się w jedno
Takie wyznanie w ustach poety, który pisał o „składaniu, co się złożyć nie może”, brzmi dość zaskakująco, ale właśnie dlatego, że pamiętamy słowa „To się złożyć nie może”, które właśnie przypisane są Różewiczowi, choćbyśmy nawet nie pamiętali, że pochodzą z Poematu otwartego. Oderwały się od wiersza, w którym zostały użyte, oderwały się od kontekstu, weszły w krwiobieg języka potocznego, co skądinąd bywa zapewne największym sukcesem poety, ale kształtuje też wyobrażenie obiegowe o jego twórczości w sposób uproszczony i jednostronny. Byłoby rzeczą kuszącą napisać o poezji autora Niepokoju i Regio, przyjmując jako punkt wyjścia wiersz „Powrót” właśnie. Wiersz ten zinterpretować; choć zdawać się może, że wszystko w tym wierszu jest jasne jak na dłoni, postarać się jednak nazwać to, co jest oczywiste, co wydaje się oczywiste i co – będąc w wierszu tym niedopowiedziane i tajemnicze – jest tego wiersza duszą, co w wierszu tym pozwala mówić o poezji. Co jest oczywiste? Ano to, iż – darujmy sobie takie pojęcia jak narrator czy podmiot liryczny – autor określa w tym wierszu swój stosunek do tego, co poprzednio był napisał. Z niektórymi utworami nie może się pogodzić, z czego wynika, że z innych jest zadowolony. Równocześnie i te, których teraz nie akceptuje, uważa za swoje. No dobrze, moglibyśmy powiedzieć, i Homer się zdrzemnie. Autor ma poczucie własnej wartości i równocześnie jest krytyczny wobec siebie. Jeśli nie lubimy fałszywej skromności, a zarozumialstwa z drugiej strony, to powinniśmy być ukontentowani taką postawą. Autor przyznaje się do błędów – wymaga to zawsze odwagi, a więc cenimy go również za odwagę. Cenimy autora, ale ten wiersz? Do tego sprowadzony, czy to jest wiersz? Nie, to nie jest wiersz, chyba że wszystko wierszem być może. Gdzie tu konflikt, napięcie, tajemnica? Gdzie tu poezja? Co jeszcze widać prawie od razu? Zbudowany jest ten tekst tak, że poszczególne jego części są w opozycji, każdej tezie odpowiada antyteza: moje – a nie mogę się pogodzić; nie mogę się pogodzić – ale nie mogę się wyrzec; żyją – martwe. Jeśli są przeciwieństwa, to jednak jest konflikt, to jednak jest napięcie. Tylko z faktu, że ktoś pisze, że coś nieudanego i coś udanego napisał, jakby wcale nie wynikało, żebyśmy się mieli wzruszać. Coś jednak przy lekturze tego „Powrotu” w nas drgnęło. Więc jeszcze raz mu się przypatrzmy.
Nie ma w nim słowa „napisałem” – „ja je urodziłem”. Tu się tak o utworach mówi jak o ludziach, więcej – jak o dzieciach. Czy to nadużycie? Nie, bo przecież o wierszach też można mówić, że udane i nieudane, kalekie i odrzucone, i wyśmiane, i obojętne… Czy to egzaltacja? Przecież jednak ustaliliśmy, że autor jest człowiekiem odważnym, krytycznym, trzeźwym. A jeśli jeszcze mamy wątpliwości, to wsłuchajmy się w rytm tego wiersza, w jego kadencję. Rzeczowe, spokojne stwierdzenia, żadnej histerii, męska dykcja, można by powiedzieć. Czy jednak już wiemy, co poezję czyni w tym wierszu, co jest jego duszą? Spróbujmy tę duszę schwytać metodą eliminacji – co można by z tego wiersza usunąć, aby wiersz ten – może gorszym – ale wierszem został? Każdy wers właściwie z wyjątkiem 10. i 11. oraz 16.: „ale przyjdzie chwila kiedy wszystkie/ zbiegną się do mnie/ (…)/ zbiegną się w jedno”. Aby tę duszę opisać, odwołać by się trzeba do rzeczy ostatecznych. Do porządku życia się odwołać, bo ta chwila z wersu 10. do tego porządku nas kieruje, z tym porządkiem się kojarzy. I ten wiersz, autotematyczny przecież, w tym, co w nim najważniejsze, najistotniejsze, jawi się nam nagle jako nieliteracki zgoła. Jako wiersz nie o pisaniu wierszy, a o życiu i jego przemijaniu, i o śmierci, w godzinie której zbiegały się kiedyś dzieci i w godzinie której ogląda się ponoć jednocześnie wszystko, czego się doświadczyło. Teraz do tego, co potraktowaliśmy wcześniej obcesowo i ironicznie, należałoby powrócić. Jest bowiem „Powrót” wierszem programowym, w którym zawarta jest implicite Różewiczowska koncepcja poezji, w innych wierszach wyrażona bardziej wprost. Równie kuszące byłoby potraktowanie tego wiersza jako konspektu szkicu o Różewiczu poecie. Zauważmy, że mówiąc wiele, wiele jednak autor w „Powrocie” przemilcza. Nie zadawaliśmy jeszcze pytania: dlaczego? Przyjmowaliśmy, że się nie może z niektórymi ze swych utworów pogodzić, bo są złe, ale nie przyszło nam do głowy, by spytać: – które, i by spytać: – dlaczego? Które są obojętne, które martwe, które kalekie, które wyśmiane i odrzucone? Które udane i doskonałe? I wiersz „Powrót”, będąc punktem wyjścia takiego szkicu, który byłby zarazem – być by musiał – esejem o całej polskiej poezji powojennej, stanowić by mógł również punkt dojścia. Po przeszło dwudziestu latach od napisania „Powrót” wciąż wydaje się niezwykle trafnym autokomentarzem do twórczości poetyckiej Tadeusza Różewicza. Te wszystkie wiersze zbiegną się w jedno, jedność bowiem one stanowią. Są świadkami epoki, a może raczej – epok, są – bywają – walką o oddech. Gorzkie to świadectwo i trudna walka. Ta poezja „ma wiele zadań którym nigdy nie podoła”. Myślę, że dziś bardzo pouczający byłby powrót do dawnych wierszy Różewicza, nawet tych, z którymi sam poeta nie może się pogodzić.
1981
Tadeusz Różewicz
Zakatrupiony
Zakatrupiony
deską
na śmietniku Pier Paolo
próbuje z martwych wstać
czołga się
w stulonych dłoniach niesie
ludzkie krwawe
przyrodzenie jak pisklę
w gnieździe
przed tron Pana
i ziemia ta niebieska
nieziemsko piękna
we wszechświecie rana
karbunkuł w łonie
drogi mlecznej
pluje krwią i spermą
to ty Pier Paolo
powiedziałeś
„Człowiek widzi z daleka człowieka,
który zabija innego człowieka.
Jest świadkiem działania,
dystansuje się odeń…”
jakiś człowiek
widział z daleka
innego człowieka
który zabijał ciebie
La Terra vista dalla Luna
il porcile
ledwie opierzony
żółtodziób
giovane di primo pelo
piekarczyk z palącymi oczami
Fornariny
zwarł pośladki
odbytnicę raju
niedorosły jeszcze do powroza
do wyroku śmierci amorino
spożywający gówno świata
jeden z bohaterów
Salo czyli 120 dni Sodomy
Stworzony na obraz
i podobieństwo Boga
Pier Paolo czeka
na sąd ostateczny
Bogusław Kierc
Pisklę
Trochę tak, jakby mi po śmierci PPP uwydatniła się bliskość Tadeusza Różewicza. Nie uzurpuję sobie żadnego prawa do symulowania takiej sytuacji, chcę tylko, nakładając znaczenie osoby Pasoliniego dla niego na moją ekscytację twórczością i byciem włoskiego artysty, powiedzieć, że ten wiersz czyta mi się wtedy-dzisiaj. Przeżyłem go najpierw niedługo po śmierci jego bohatera. Ale kto jest „bohaterem” tego wiersza? (Używam cudzysłowu podobnie, jak Różewicz ujął weń „bohatera” Śmierci w starych dekoracjach).
PPP urodził się w pół roku po Różewiczu, są więc niemal rówieśnikami. „Zakatrupionego” czytałem chyba w „Twórczości”, a potem w tomiku Opowiadanie traumatyczne. Duszyczka. Tam następuje po wierszu „Obraz”. Wiersz jest próbą autoportretu: „kiedy patrzysz na siebie/ co widzisz/ / widzę człowieka stworzonego/ na obraz i podobieństwo boga/ który odszedł”. W analogicznej frazie „Zakatrupionego” słowo „Boga” zaczyna się dużą literą, a „Pier Paolo czeka/ na sąd ostateczny”. Pisany małymi literami. Nie czepiam się liter. Ani mi się śni wmawiać Tadeuszowi Różewiczowi, że w PPP ujrzał swoje podobieństwo „człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo” – z perspektywy Ziemi widzianej z Księżyca („La Terra vista dalla Luna”). Blisko dwadzieścia lat młodszy, odczułem tamto zakatrupienie jak wizję (nie analogię) losu „niepodporządkowanych”, do których (w swoim mniemaniu) się zaliczałem, wśród których był oczywiście (ale czy na pewno – oczywiście?) Tadeusz Różewicz. Zdaje się, że i dla niego PPP mógł być „sojusznikiem”, który wdał się w bezkompromisową niezgodę z całym, dobrze się czującym, chlewem „postępowego” społeczeństwa. Jakiekolwiek byłyby jego przymilne maski: młodzieżowej rewolty, chrześcijańskiej ortodoksji czy wyrafinowanego libertynizmu.
Pamiętam – po tym 2 listopada 1975 – „obraz i podobieństwo” z obdukcyjnej wyliczanki obrażeń: włosy zlepione krwią, twarz pełna ran, posiniaczona, złamana lewa część szczęki, zmiażdżony nos, naderwane uszy, rana w tyle głowy – między czaszką a szyją – ciągle krwawiąca, potłuczone ręce, dziesięć złamanych żeber i mostek, głębokie rany na jądrach, wątroba w dwóch miejscach pęknięta, pęknięte serce, ciało dwukrotnie przejechane. Jakby się upomniały o wypełnienie słowa z wiersza Pasoliniego: „jestem jak kot spalony żywcem, zmiażdżony oponą ciężarówki, powieszony przez chłopców na drzewie figowym”. I ten szlagwort z zeznania nieletniego („niedorosłego jeszcze do powroza”) zabójcy: „po pierwszym, niewinnym zbliżeniu”. Opowieść „piekarczyka z płonącymi oczami/ Fornariny”. Fornarina („kilka takich Fornarin widziałem jeżdżąc tramwajem w sobotę”) pojawiła się w „Złowionym” z konkretną datą i miejscem: „22 maja 1960 roku o godzinie 10.20 (…) w muzeum
Barberini w Rzymie”. Musiało to być mocne doznanie, skoro oblicze piekarczyka wywołało tamtą twarz córki piekarza, domniemanej metresy Rafaela. Ale ten typ oblicza można także rozpoznać o lata później, choćby na obrazach Caravaggia; jego „Amor zwycięski” ma właśnie twarz takiej Fornariny. Pospolicie piękna (czy – pięknie pospolita) twarz amorina.
Nie potrafię powiedzieć, czy wiersz ukazał mi się najpierw jako sekwencje obrazów (wizji), czy od razu jako… powściągany (męski) wściekły lament. Postać (widmo) zmasakrowanego PPP czołgającego się na śmietniku, wreszcie powstałego, niosącego w stulonych dłoniach krwawe przyrodzenie jak pisklę w gnieździe, niosącego je przed tron Pana – to dla mnie przejmująca (pośmiertna) analogia „Ecce homo”.
Porównania do pisklęcia w gnieździe użył Różewicz wcześniej w istotnym epizodzie Śmierci w starych dekoracjach, opisując marmurową rzeźbę przedstawiającą śpiącego młodzieńca: „Spoglądałem na ten pogrążony we śnie marmur z uczuciem tkliwości i zaciekawienia.(…) Miałem nawet chęć dotknąć tego śpiącego marmurowego młodzieńca, bo w tej chwili nie był on dla mnie martwą figurą z kamienia, lecz śpiącym pięknem. Miałem chęć go dotknąć moją żywą ręką, ale obawiałem się, że może to być poczytane za coś niestosownego przez dozorców. Kiedy dojrzałem dziewczęcą pierś tego młodzieńca, ukrytą jak owoc w zakolu ramienia, ogarnęło mnie dziwne uczucie zawstydzenia. Ta mała, kształtna pierś, znamię i symbol płci, była tu dla mnie czymś zaskakującym i równocześnie dwuznacznym, leżała jak pisklę w gnieździe, chroniona ramieniem przed natrętnymi spojrzeniami zwiedzających.
Dalej pisze poeta o tej dwoistości płci odczutej jako wyzwanie rzucone jego „prostej naturze, wychowaniu i nawykom. To przecież wśród nas, normalnych, a w gruncie rzeczy prymitywnych ludzi , zrodziła się ta zwierzęca pogarda dla „obojniaka”, hermafrodyty. (…) A przecież starożytni zrozumieli ów dwoisty kształt człowieka, jego świętą tajemnicę pogrążoną w słodkim mroku. Jakież to chamstwo tkwi w osobnikach normalnych, któż zresztą jest teraz normalny?
Pasolini miał siebie za Odmieńca. W Orgii wyznał to słowami postaci dramatu, słowami Mężczyzny:
Do cholery, czyż człowiek, któremu pisany jest
los ODMIEŃCA,
ma przez całe życie siedzieć cicho,
naznaczony i zaszufladkowany w swej Odmienności?
Czy tylko innym (miłym i rozczulającym normalnym ludziom)
przysługuje prawo do dalszego życia, mówienia,
rozwoju i budowania historii?
Zaś mnie ODMIEŃCOWI i wszystkim
innym nieszczęsnym towarzyszom niedoli
Murzynom i Żydom) nie zostało już nic. Żadna historia.
Jedynie nieruchomy los obwarowany nienawiścią.
Nienawiścią braci,
którzy poprzez ewolucje i rewolucje,
zasady moralności i religii maszerują naprzód, łeb w łeb.
(przeł. Ewa Bal)
„Znamię i symbol płci” porównane do pisklęcia w gnieździe, wywołuje zarazem tkliwość i sugeruje bezbronność. Ale też jest tutaj swoistą peryfrazą odmienności, ukazującą znamię i symbol płci nie na „swoim” miejscu albo „przeznaczone” nie do przypisanej im funkcji. Takie więc pisklę niesie przed tron Pana Pier Paolo. Utożsamiony z ziemią, z której mułu powstał, jak podaje Księga Rodzaju, z ziemią – niebieską, nieziemsko piękną we wszechświecie raną, karbunkułem w łonie Drogi Mlecznej. I ten karbunkuł daje się widzieć podwójnie: i jako szlachetny, czerwony kamień, i jako wrzód. A będący ziemią upiór – Pier Paolo – pluje krwią i spermą. Ziemia pluje krwią i spermą.
Pisklęco przedstawiony jest także (żywy) zabójca: „ledwie opierzony/ żółtodziób”. Też stworzony na obraz i podobieństwo Boga. Zwierający pośladki, „odbytnicę raju”, spożywca gówna świata, jeden z bohaterów Salo, czyli 120 dni Sodomy. Chłopaczek wybrany do wychędożenia okazał się przewrotnym aniołem, nie wpuszczającym do rajskiej ułudy. Zabójcę z zabitym łączy paradoksalny znak równania: obraz i podobieństwo Boga.
W wersji ogłoszonej w Opowiadaniu traumatycznym. Duszyczce, po słowach „czołga się” czytamy: „w słońce leci”. Może w takie, jak w „Róży”: „Isenheimer Altar/ eksplozja boga/ słońca” (oblicze Zmartwychwstałego? Zakatrupionego? Na ołtarzowym obrazie Grűnewalda). To nie zabójca, lecz zabity czeka na sąd ostateczny. Amorino dalej spożywa gówno świata. W tym samym rozbłysku obrazu i podobieństwa. Ten wiersz, zbudowany z drastycznych paradoksów, coraz mi trudniej „oswoić”. Jest raną ironiczną. I rani.
Tadeusz Różewicz
Wiersz
Chciałem opisać
opadanie liści
w parku południowym
pięć białych łabędzi
stojących na zamglonym lustrze
wody
chciałem namalować
oksydowane szronem
czarne chryzantemy
światło na wargach
przechodzącej
dziewczyny
myślałem o poetach
krainy środka
posiedli oni wiedzę
pisania doskonałych utworów
zgaśli
ale światło ich wierszy
dociera do mnie
po tysiącach lat
liść dotknął ziemi
zrozumiałem
płaczące obrazy
milczenie muzyki
tajemnicę okaleczonej poezji
po powrocie do domu
moja ręka zaczęła pisać
wiersz
głuchoniemy
chciał zaistnieć
ujrzeć światło
ale ja nie chcę go pisać
słyszę jak powoli
przestaje oddychać
listopad 1982
Jacek Gutorow
Dziewięć wersów Różewicza
Wiersz opowiadający o wizycie Różewicza we wrocławskim Parku Południowym kończy się dziewięcioma wersami, które od momentu pierwszej lektury czytam ze ściśniętym sercem. Pierwsza część utworu, którą pozostawiam tu nieodczytaną, jest przepiękna i wspaniale skonstruowana. Zaczyna się od imażystycznych pejzaży, które stopniowo ustępują miejsca narastającemu bólowi związanemu z niemożnością poetyckiego ujmowania świata. Skąd ten ból? Stąd, że świat, który chcieliśmy zamknąć w pięknej formule, zniknął. Odeszli poeci Krainy Środka. Wszystko to opisane jest z zapierającą dech zwięzłością i dyskrecją. Schodzimy po schodkach kolejnych wersów. Jesteśmy świadkami zanikania piękna, które wciąż jeszcze rzuca na nas urok.
Ale potem wkrada się groza. Horrendum. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak, ale nagle jest z nami i sączy się. Przenika. Przez chwilę wydaje się, że liść dotykający ziemi w dwudziestym pierwszym wersie to przedłużenie gasnącego piękna, spiralna koda zamykająca pejzaż, a właściwie wcale go nie zamykająca, bo to równie dobrze może być otwarcie kurtyny. Ale już w chwilę później czujemy, że ten liść jest częścią ogólnego rozkładu, że w dwudziestej pierwszej linijce zaczyna się gnicie, którego nic nie powstrzyma. Ciemne, trudne zrozumienie.
Cały tekst zbudowany jest wokół obrazu, który tyleż zaskakuje, co okazuje się – w perspektywie całego wiersza, a już z pewnością z perspektywy następnych lektur – zaskakująco konsekwentny: „moja ręka zaczęła pisać”. Moja ręka zaczęła pisać. Sama. Bez mojego udziału. Niezbyt budujące słowa. I od razu czuję, że właściwie tylko o nich mogę pisać. Choć bronię się przed nimi rękami i nogami. Choć czasem lecę przez nie jak przez ręce. I stanowczo odmawiam im ręki. Ale to nic nie daje. Najsilniejsze Różewiczowskie obrazy (jest ich znacznie więcej) są jak widma: powracają w coraz to bardziej zdeformowanej postaci, nawiedzają i osaczają. Różewiczowskie dziady?
Moja ręka zaczęła pisać, mówi poeta. Ale wtedy, w trakcie pisania, nie mówił. Nie mógł mówić. Mówiło za niego coś innego. Jakaś instancja, która nie powinna mieć nad nim mocy, ale właśnie miała. Żadne tam natchnienie. Żadna muza. Żadne anielskie chóry. Po prostu ręka. Jego własna, choć w tamtym momencie nie była ręką własną. Nie była też ręką kierowaną przez jakąś wyższą władzę. Sama sobie podawała rękę w tym dziwnym geście, któremu trudno się oprzeć, z którego trudno się otrząsnąć. Była jednocześnie podwładna i władna, sprawowała wszystkie urzędy i była wszystkimi instancjami naraz.
Widok poety, który nie może oprzeć się ruchom własnej ręki, kojarzy się z obrazem lalki, marionetki, jakiegoś skomplikowanego mechanizmu z ukrytymi sprężynami i przekładniami. Skądinąd przypominają się naelektryzowane figurynki z Rousselowskiego Locus Solus: zwłoki, które dzięki impulsom elektrycznym zaczynają się poruszać i odgrywają kluczowe sceny ze swojej przeszłości. Zaczyna się wspaniała, energiczna pantomima, choć my wiemy, że to taniec martwego mechanizmu. Im więcej zainscenizowanego życia, tym większa świadomość martwoty. Coś z tyłu głowy nie pozwala zapomnieć, że podrygujące istoty są nieżywe. Sytuacja przedstawiona przez Różewicza jest zresztą bardziej niejednoznaczna. Przede wszystkim znika u niego prosta opozycja żywego i martwego. Ręka nie jest martwa. Jest ręką poety, który opowiada, relacjonuje i który zapisał wiersz o ręce. Ale też poeta, którego ręka zaczęła pisać, i to pisać sama z siebie, nie jest do końca sobą, czy też, ściślej rzecz ujmując, nie jest w pełni życiem. Jest w nim coś odruchowego, wypełnionego martwą treścią i tylko czasami podrygującego (ukłony dla Panów Galvaniego i Volty). Takie nie bardzo życie i taka nie bardzo śmierć.
W miejsce prostej opozycji powinniśmy wstawić skomplikowane równanie, w którym jedne rzeczy wynikają z innych, nawzajem się warunkując i obdarzając już to własnym życiem, już to własną martwotą. Równanie wielofazowe i z wieloma niewiadomymi, rozwiązywane i nierozwiązywalne na wiele sposobów: poeta używa ręki, ale nie do końca nad nią panuje; zapisuje odruchowo rzeczy, których raczej normalnie by nie zapisał; ręka kieruje poetą; ręka jest przez chwilę poetą; ręka jest metonimicznym skrótem poety; ręka jest na poły martwa, a jej ruchy to drgawki; ręka jest jak zwinięte w sobie, jeszcze żywe, ale zdychające zwierzę.
Tej samonapędzającej się, teleskopowej sekwencji nie sposób zatrzymać. Obrazy są bezwiedne i nachodzą na siebie. Ręka pisząca niezależnie od poety, a jednak stanowiąca część jego ciała. Poeta piszący niezależnie od poety. Ręka jako poeta, który wyciąga swoją własną rękę, aby napisać wiersz. Ale ta kolejna ręka też się uniezależnia, staje się poetą, wyciąga jeszcze jedną rękę, i tak dalej. Wiersz noszony na rękach, które same siebie rozcierają i zabijają (Słownik Języka Polskiego: „rozcierać, zabijać ręce: trzeć dłoń o dłoń; uderzać się rękami o boki, krzyżując ramiona przed sobą”). Ręce nabierające życia bez udziału poety, który jest już niepotrzebny. Poezja ciała, organizmu, ożywionego mięsa i zmineralizowanych, zdrewniałych tkanek. Poezja żyjąca własnym życiem, choć w jakiś sposób nierozerwalnie związana z ciałem – z ciałem tego poety, z tym poetą cielesnym.
Napisany wiersz jest „głuchoniemy” (tak stoi w wersach 28 i 29). Bo ciało jest głuchonieme. To przecież tylko mechanizm, suma reakcji i odruchów. Przestaje oddychać. Chwila mojej śmierci, mówi gdzieś z boku Maurice Blanchot. Ale to przecież śmierć tkanek. Sam wiersz jest napisany. Mimowolnie i mimo wszystko. Ciało pamięta. Samo z siebie.