Justyna Bargielska
Piękna młynarka
Wczoraj szedłem przez pustynię,
już po ciemku, i coś na mnie
zawarczało z cicha. Wrażenie
nie byle jakie, serdeczności, M.
Lęk jak ze starej książki: ona się boi, że może stać się panterą
i wcale jej to nie podnieca, bo co robi pantera? Czy pantera może
nie zamykać ust do zdjęcia, czy może iść spać w swoich nowych butach?
Pantera czerstwi chleb, na który spojrzy, ma taki dar.
Młynarka ma dar też fajny, że ożywia mięso.
Ale jedno chciałaby mieć z pantery: gdy ktoś przychodzi i mówi
pociąg, który istnieje tylko w rozkładzie, właśnie odszedł, umieć
powiedzieć ach, tak? a nie próbować zjeść słońce, żeby nie zaszło.
dzień pod snem
we śnie jej przyjaciel łamie podstawę czaszki.
śniąca wisi odcięta patrząc jak jego twarz
zapada się do środka. znikają usta w które
mogłaby go pożegnać. teraz poszuka
w sobie lecz nie powie co znalazł.
dzień mija na liczeniu. żółtych prętów
w ogrodzeniu tramwajów, frędzli leszczyny,
rudych kobiet na filmie, chwil dzielonych
na już i jeszcze nie. ile przyjdzie zostawić
Pole bawełny
To musiał być dzień Bożego Ciała. Starsza kobieta
wiodła za sobą okazałą downicę: córciu, córciu,
gdy umrę, co się z tobą stanie. A ja nie mogłam ci
starsza obiecać kobieto, że jej nie zjemy, niedokładnie znam zwyczaje
mojego gatunku, nie na tyle dokładnie.
Widuję nas, jak przystajemy na rogach ulic,
wyjmujemy z portfeli zdjęcia budynków krytych złotymi kopułami
i pokazujemy je sobie nawzajem, mężczyźni i kobiety,
starzy i młodzi, ale czy tęskniąc, czy grożąc, nie wiem.
To musiał być ten dzień, wzdłuż torów
albo skrajem parku szedł mężczyzna w brązowej marynarce,
niósł piłkarzyki główkami do dołu
i nic na to nie poradzę, ale słońce, ono chyliło się ku zachodowi.
Let’s kohelet
Dwa dezodoranty, właściwie trzy, w siatce miał
i że go stać na myślenie o śmierci wreszcie czuł.
Szukającemu więc śmierci pośród urządzeń miasta
wszyscy ustępowali, uchodząc przed nim jak łąka
uchodziłaby przed napalmem, gdyby Bóg powołał ją
do chwały uchodzenia zamiast do chwały
bycia znapalmioną, aż przyszło na panią
Violettę, której to uda i brzuch .
Hej, we mnie są twoje groby i zmarli twoi są tu.
Irysowe drzewo
Jeżeli miłość szuka potwierdzenia,
to dzisiaj jest środa. To jest jakiś koszmar,
ten autobus. Jedna ma turkusową czapkę, trzy zęby
i równik w pasie, druga jest na biało, a w wózku śpi niemowlę
z rozszczepem stąd dotąd. Jakiego szukasz potwierdzenia, miłości?
Takiego szukam potwierdzenia, dziewczynko.
Że bierzesz ten autobus razem z tamtą w czapce,
z tą na biało, z tym dzieckiem i z drzewem irysowym.
Magdalena Bielska
***
Lipcowy wieczór, słodko pachnie maciejka, dzikie maliny;
stokrotki mdleją, zakrywają oczy.
Brodzisz po kolana w mokrej trawie.
Dzieci grają po ciemku w piłkę;
słychać ich zachrypnięte okrzyki.
Kończy się dzień i nie zaczyna noc,
tylko wieczór rozciąga się godzinami.
A upał nie przechodzi, mętnieje w powietrzu
i jest słodko słodko, zupełnie obojętnie.
***
Pompa na podwórku zarosła mchem, potem asfaltem.
W mieście co chwilę słychać dźwięk karetki.
Na starej śliwie owoce chorują z przegrzania.
Dzieci pojone herbatą i aspiryną,
kopią się pod stołem obrażone.
Drzewa chowają się we własnym cieniu,
pochylają do ziemi, która jakby mściwie
obojętnie żółknie schnie,
przypomina pomarszczoną złośliwą twarz z sąsiedztwa,
którą rodzice straszą niegrzeczne dzieci.
Miejscami można dostrzec nawet rysy,
bezzębne usta, bezwłosą czaszkę,
zanikające, niewyraźne.
***
Powrót do miasta w upalny dzień,
w jeden z tych dni w połowie sierpnia,
kiedy lato jest już zmęczone, przejrzałe.
We wnętrzu autobusu oddychanie jest niemożliwe;
pasażerowie zasypiają nieprawdziwym snem
z otwartymi ustami, które nie zaczerpują powietrza.
Jest to raczej jak przerwa w istnieniu,
kiedy nie upływa ani minuta snu.
Za oknem pojawiają się znajome ulice i budynki,
nie od razu rozpoznawane,
jakby wróciło się ze świata, w którym nie ma niczego
i cały nadmiar materii form bogatego miasta
nie zachwyca, budzi raczej zdziwienie i niesmak
nad pieczołowitością i mozołem, z którymi te formy były budowane.
***
Ogród jest stary, dziki, nastroszony
porusza się, chwieje, trzeszczy
grubymi łodygami jeżyn, rude sójki ostrożnie
podchodzą do chorych jabłoni.
Skrzywione gałęzie plączą się ze sobą.
Na pochylonych czereśniach ciężkie nabrzmiałe owoce.
Co za przepych, duma, wyniosłość
w ciemnozielonych głębokich odcieniach.
Przejrzałe czereśnie spadają na ziemię.
Ciągły zamęt, ruch, hałas,
piskliwe gaworzenie na gałęziach,
szeptanie, obrażony płacz –
słyszany przez jedną krótką chwilę.
Falowanie skłębionego tłumu
obserwowane dziecięcymi oczami
jednym spojrzeniem, które wchłania kolory,
kształty, ale wszystko z daleka,
obojętnie, przypadkowo
i od razu zapomina.
***
To zdarza się czasem:
zaskoczony, nagle miękko wchodzisz w tę porę dnia,
kiedy wszyscy zmęczeni upałem, pływaniem,
suszą się w słońcu na tarasie.
Te niekończące się żarty przyjemności
wracają czasem – nagle oszołomiony
stajesz pośrodku oblodzonej ulicy,
jakiś dźwięk przywołuje obraz
dotyk sztucznego jedwabiu widok jak z książki dla dzieci
są takie zabawy, inne tu i teraz.
Wrażenie, że minione dni, chwile
dawno zapomniane
rozciągają się, ciągle trwają gdzieś niezakończone.
Jacek Dehnel
Pociąg Pistoia – Poretta
Prawie dwa lata po tym – a nagle tak czysto
pamiętam tamten lipiec i podróż z Poretty
do Pistoi, i powrót w skwarne popołudnie
na kolację (nadmierne ilości melona
i cienkich plastrów szynki). Tamtego mężczyznę
w kościele San Paolo, co kłócił się z Bogiem,
a potem się z Nim godził. Tamte puste sale
muzeum Mariniego, o którym wiedziałem
tyle, że Michał lubił jego krągłe rzeźby,
a tu całe muzeum. Dalej baptysterium
jak biała głowa cukru, w środku tapiseria:
pięćset gatunków kwiatów, jednorożec, ptaki.
Lecz przede wszystkim powrót – wysokie wiadukty
w górach jak pajęczyny ponad przepaściami
głębokiej zieloności. Prześwietlone liście
– jak lipowe, lecz większe – bijące o ramy
pouchylanych okien.
Nagle po dwóch latach,
w przypadkowej podróży z Krakowa na północ
myślę: “Tyle mi dano. Starczy tamten lipiec,
i półtorej godziny podróży pociągiem
z Pistoi do Poretty. Jeśli ktoś mnie kiedyś
zapyta: “Czy jechałeś pociągiem z Pistoi
do Poretty?” nie będę musiał opowiadać
o wiaduktach i liściach, tapiserii, słońcu,
tylko powiem: “Jechałem”. I będziemy obaj
jak dwoje małych dzieci wpatrzonych w ogromną
i połyskliwą kulę z polerowanego
srebra.
Pociąg Kraków-Warszawa, 2. VI. 1903
Muzeum anatomii – sarna
Ze dwa roczniki potwornego żłobka:
cyklop, głowonóg, kadłub i syrena;
guz i karbunkuł, nowotwór gruźlasty –
– w słojach, na półkach, cytrynowe w świetle,
przenikającym toń formalinową.
Czaszka szympansa, czaszka kota, czaszka
konia. Krtań, kręgi. Muszla. Mózg i układ
nerwowy szczura.
Co ty tutaj robisz,
spięta drutami, wysoko na szafie,
sztywna i czujna, oddalona,
sarno?
Warszawa, 9. II. 1904
Zasłona
dla A. hr. J.
Jeszcze trzy lata po naszym rozstaniu
wiodłem na jawie życie podwójne
klisze nakładały się
i oto
na tle tego, co widziałem:
sypialni, ulicy, szafy, sali teatralnej
pojawiały się sceny z innej, przerwanej historii.
Wychodziliśmy do filharmonii
jedliśmy obiady w jakimś obcym pokoju
nasze twarze się zmieniały.
Szczegóły ukazywały mi się
ze zwodniczą dokładnością
szukałem małych spinek do mankietów
na brzegu dywanu, którego nie znałem
a przecież i spinki i wzór na dywanie
jeszcze dziś mógłbym narysować z niepamięci.
Wszystko to
było jak kawały tłuczonego szkła w oczodołach
wielkie trójkątne pokrwawione drzazgi
wiedziałem bowiem
że oto światło przenika przez bisior i jedwab
zasłony świata
i tamto życie jest równie prawdziwe
tylko się właśnie nie zdarza.
Warszawa, 5. III. 1903
***
dla P.W.
Zaczęli sezon grzewczy – na parterze wisi
stosowna kartka. Dla nas to żadna nowina;
i tak jest – od niedawna – ciepło, miękko, czule,
bezpiecznie i przytulnie. Codzienna obojniość
wygładza kontur zdarzeń – a jeszcze nie mamy
po siedemdziesiąt parę lat, gdy każda sójka
lecąca nad podwórkiem, każda zmiana czasu
z letniego na zimowy, każde wyjście z domu
urasta do rozmiarów Ważnej Części Życia.
Ta złość o zbitą szklankę! Przestawianie kubków
na ich właściwe miejsce, z cichą, zwartą furią!
Te kłótnie o kolejność czegokolwiek, troska
że spodnie się przetarły… My za lat pięćdziesiąt:
czuwanie nad strukturą, która, nić za nicią,
niepowstrzymanie pęka, pruje się zaciekle,
aż w końcu wypłyniemy na nieopisane
morze bez znanych portów.
Na razie możemy
pomijać rozpoczęcie sezonu grzewczego
milczeniem, lekceważyć porządek talerzy.
Śmierć jest jak użyteczny, lecz nie używany
przedmiot, który gdzieś leży w tekturze i folii
na pawlaczu, pomiędzy pudłami z bombkami
a nie noszonym płaszczem – pewna i gotowa;
wystarczy po nią sięgnąć, gdy będzie potrzebna.
Warszawa, 6-10. X. 1903
Saint-Malo Les Remparts, Partie Occidentale, XIIIe Siècle
Kim byłaś, co jadałaś, z kim o trzeciej w nocy
kłóciłaś się, że wrócił od Violetty, z jakiej
części Francji czy świata przybyłaś na plażę
w Saint-Malo – tego nie wiem. Nie wiem, kto ci uszył
suknię z wielką tiurniurą, kto do chrztu cię trzymał
i przed iloma laty, czy zwiedziłaś zamek,
czy zbierałaś kamyki, muszle czy amantów,
jak często się modliłaś i w jakich kościołach?
Stoisz na skraju zdjęcia; za plecami mury
i kamienne bastiony, przed oczami -,
którego nie zobaczę. Mam cię pośród innych
plam sepii na papierze, ale morza – nie mam,
ani tego, co szumi za plecami kliszy,
ani tego, co w tobie – morza słów i rzeczy.
Warszawa, 26. V. 1903
Sławomir Elsner
Pochodzę z dna
Pochodzę z dna. Mam na to odpowiednie
papiery. Pamiętam sierpniowe upały, jak pięknie
w ostrzach kos błyszczało słońce i blade kobiety
pytały mnie: skąd jesteś? Zawsze odpowiadałem
tak samo: pochodzę z dna. Mam krótkie, ale trwałe
spojrzenie w żelaznym kolorze. Widzę was,
jakby z piwnic. Nie wiadomo skąd się tutaj
wziąłem – to tajemnica. Z jakiego zderzenia
powstałem? Może po prostu ktoś mnie wykrzesał,
czyszcząc blachę z rdzy.
Precyzja
Miewam czyste sny. W snach bywam
przezroczystym pokojem. Kiedy wchodzę
do siebie, mam rozciętą twarz. Tak widzę to
z zewnątrz: człowiek ubrany w ciało
rozbiera się. Skóra lśni, krew szybko paruje.
Ktoś z wnętrza krzyczy, by ukazać się
w pełnej barwie.
Ten człowiek
dla W. Bonowicza
Ten człowiek, który we mnie mieszka,
jest obrażony i blady. Tego człowieka
trzeba prowadzić za rękę i przepraszać.
Kiedy się głośno skarży, zaklejam mu
usta czarną taśmą i przywiązuję
w okolicach tyłu głowy. Ten człowiek
wtedy płacze. (Proszę go: nie płacz.)
Tego człowieka nie interesują moje
prośby. Ten człowiek z płaczu
przechodzi w złość i się wyrywa.
Kiedy się wyrwie, rozrasta się.
Staje się większy ode mnie, zakleja mi
usta czarną taśmą i przywiązuje
w okolicach tyłu głowy. Wtedy ja
mieszkam w tym człowieku.
Mówię do ciebie
Mówię do ciebie, wypuszczając z ust obłoki pary.
Siedzisz, jakbyś czekał na diagnozę. Twój lekarz
nie żyje, twoje ciało nie ma sensu.
Uwijasz sobie w głowie wytłumiony schron,
autystyczne gniazdo. Wypluwasz drobne,
suche cząsteczki. Dopiero przestały ci rosnąć
paznokcie i włosy, fryzjer powiedział: niestety,
naprawdę przykro mi patrzeć. Wchłaniam świat,
oddaję go w zmienionej postaci.
Wianuszek
Jestem odwrócony plecami. Za mną rozciąga się
martwe wybrzeże. Moi rodzice i bracia utopili się
w morzu, morze utopiło się we mnie.
Urodziłem się ze skręconym karkiem. Kiedy kocham,
nienawidzę. Ze skręconym karkiem chodzę
na rękach. Mój brzuch mi podpowiada, że tak ma być.
Kocham swój brzuch, choć jestem odwrócony plecami.
Przede mną biała ściana, na której widnieję.
Julia Fiedorczuk
Wiersz z podróży
Dla J.
Co innego mogłam czuć w nocy
w autobusie linii Greyhound
na autostradzie Pensylwanii?
Spokojna tymczasowość podróży z głową
na twoich kolanach.
Wczoraj przyszedłeś późno.
Po cichu wyłowiłeś mnie ze snu
na bezpańską chwilę bez daty, przed startem.
Niektóre przedmioty podróżują z nami.
Przed odlotem wyrównali plażę
a wiatr przywiał chmurę ptaków znad morza.
Gdy spaliśmy na pustyni przyszedł czas:
nie musieliśmy marzyć przed snem.
Cel zbliżał się do nas jak kamień. Na miejscu
dni podzielą się znowu,
po kilku dniach miejsce będzie domem.
[cały dzień ładna pogoda]
cały dzień ładna pogoda
marnowała się na dworze
światło ściekło
za horyzont
skończył się widok
w moim oknie
i zwykła wieczorna podróż
na bosaka po chłodnej podłodze
do lodówki pełnej światła
jak rozkrojony bursztyn
zapalę światło i dzień
przeprowadzi się do środka
tak długo
jak zechcę wszystko
jest w moich palcach
wieczorem
[chciałabym mieć mistrza]
Dla S.F.
chciałabym mieć mistrza
uczyłby mnie życia, czyli
oprócz jedzenia nożem i widelcem
także pisania wierszy
mówiłby mi o tym, że gwiazdy
jak ludzie
rodzą się i umierają
i jak ludzie
żyją w konstelacjach
słuchałabym mojego mistrza
uważnie
bo jedno zbiegłe słowo
byłoby upadkiem królestw
zawieszeniem czasu
słowa mojego mistrza
wyrzeźbione z ciała
byłyby jasne.
[i wtedy zdecydowałam się]
i wtedy zdecydowałam się
pamiętać: żaden z tych dni
wpadających sobie na plecy nie przyniósł
ani jednej chwili rześkiego spokoju a noce były
krótkie i teraz pełne są
niespokojnych kształtów.
wtedy nie myślałam wcale, że spadnie śnieg
na trawę i krzaki przyklejone do pobocza
jak małe białe duchy.
czy gwiazdy zwisały z nieba
jak małe bombki na choinkę już wtedy?
chodźmy wreszcie do domu. ta noc gęsta
jak stóg siana jest pusta
jak pierwsze lepsze słońce.
Październik nad Narwią
rzędy okien i krzeseł i padało
jakiś czas temu
te szalone domy
jak drabiny
w słońcu
kiedy o tym myślę
trochę trawy i znów
przeczuwam wspomnienia
uproszczone jak las.
ten dzień jest dobry w dotyku
i chciałabym zawsze
być wyspana i trochę głodna
i przejść po lodzie
na drugą stronę Narwi
gdzie kiedyś rozegrał się
twój sen
i byliśmy boso
na śniegu.
Konrad Góra
Tekst na zamówienie
Jej powietrze jest klarowane dłutem, to Polska.
W spojrzeniu ukrywa głóg na złomowisku, to Polska.
Błoto, jelenie, szczęk ognia w pszenicy, to Polska.
Turbina na maź braną z kotłowni, to Polska.
Listopad w małym, tłustym, księżycu, to Polska.
Klaser do pająków na zebraniu Rady, to Polska.
Wibr pozostały po urwanym znoju, to Polska.
Zająknięcie w dokładnie utraconej chwili, to Polska.
Bażant, ta kura z turbosprężarką, to Polska.
Jeż i dwoje małych, to w pełni Polska.
Jeż i dwoje małych, to w pełni brak Polski.
Bażant, ta kura z turbosprężarką, to brak Polski.
Zająknięcie w dokładnie utraconej chwili, to brak Polski.
Wibr pozostały po urwanym znoju, to brak Polski.
Klaser do pająków na zebraniu Rady, to brak Polski.
Listopad w małym, tłustym, księżycu, to brak Polski.
Turbina na maź braną z kotłowni, to brak Polski.
Błoto, jelenie, szczęk ognia w pszenicy, jest brakiem Polski.
W spojrzeniu ukrywa głóg na złomowisku, ten brak Polski.
Jej powietrze jest klarowane dłutem, to brak Polski.
(uwaga techniczna dla ewentualnego translatora: w wypadku tłumaczenia tego tekstu na dowolny język, proszę o przekład terminów “Polska” i “brak Polski” na ekwiwalent miejscowy; np. w wypadku tłumaczenia na szwedzki jako “Szwecja”, “brak Szwecji”. Tybetańczykom, Kurdom, Baskom itd., bezpaństwowcom, anarchistom, itd., pozostawiam wolny wybór.)
źródło
Strumień kobiet sprzed Biedronki
Wpływa do martwych mieszkań
Strumienia mężczyzn zza Biedronki
8.01.07.
W fabryce
Teraz to widzę okiem widzenia,
Teraz tam patrzę okiem patrzenia,
Teraz to słyszę jak piosenkę z mięsa,
Wytykano nam języki gazet,
Nadużywaliśmy gazet za języki:
W fabryce spłonął tapicer schowany w tapczanie,
Ja posiadałem jeszcze dwoje oczu,
Oko widzenia, oko patrzenia.
W fabryce topniał łój i wrzały nasze nozdrza,
Zostaliśmy ubrudzeni, żeby nie mylić nas z ludźmi.
Teraz to widzę okiem patrzenia,
Teraz tam patrzę okiem widzenia:
Na dziedzińcu fabryki usechł kasztanowiec i dla
Uczczenia histerii tłumu wieszano na nim
Kukły z zajęć lalkarskich przy domu osiedlowym.
Ja posiadałem jeszcze dwoje oczu,
Jeszcze widziałem okiem widzenia,
Jeszcze patrzyłem okiem patrzenia:
W fabryce schodzi się po ożebrowaniu wieży pożarowej
Do dziur w tapicerce mościć się jak w białku oka.
Ślepiec-pasożyt, dla którego to piekło
Ślepiec-pasożyt, dla którego to piekło:
Ciało w oddechu otwarte na niebo,
Oblepiające potem wykrwawione wargi,
Jak para dla soli język w język
Zlizywana z lustra. Tak w cieniu
Miłości dojrzewa żółć nieskończonego
Łaknienia i sypie się popiół spod powiek
Pierwszego dnia, jaki dane znieść. Nie ma
Żadnego Południa; to noc, w jej skórze wszy-
Policjanci mają się za przewodników, wizja
Tła odpycha do głębi i aż po kres skali
Ogromnieje rezonans tej ciszy, która zastała
Nas żywych i nie masz już zębów
Jak ryż w garnku kobieto mojej śmierci i
Dobrze ci w czerwonym do mdłości.
7.01.07
Powietrze
Przy braniu powietrza nie słyszeć
Oddech ma być bardzo szybki
Niedostrzegalny i niedosłyszalny człowiekiem
Musi być obserwacja
Musi być dany znak na oddech wspólny
Należy wystrzegać się fałszywej całości
Fałszywe oddechy ćwiczyć
Musi się brać powietrze i oddawać grozę
Musi być oddana groza
Musi być wybrane powietrze
Powietrze wybrać z człowieka
Łukasz Jarosz
***
Opierając się o szlaban, liczymy wagony.
Za plecami tir wypełniony milczącym bydłem.
Słońce jest jeszcze wysoko, wchodzimy do lasu –
ojciec i syn na tle rdzawej jesieni.
Nakruszyła wokół, rozrzuciła pod nogami
połamane liście, suchy tytoń. Przypadkiem znajdujemy
drzewo, na którym zatrzymał się piorun.
Wzdłuż kory przebiega szrama, podobna do tej,
która kiedyś przekreśli i nasze twarze.
MRÓZ KRUSZY SIĘ Z KAŻDYM KROKIEM
Mróz kruszy się z każdym krokiem.
Z chmurą pary wokół ust, depcząc kość
lodu wracam przez wieś do domu.
Milczące auto mija moją opatuloną postać,
w oknach mieszkań migają światła telewizorów,
dzieci z choinek ostrożnie zdejmują ozdoby.
Później w cieple oglądam stare, retuszowane zdjęcia.
Patrzę w okno, w wielkie, siniejące płótno.
Ona gdzieś tam jest – w szmerze okruchów żużlu
stukających o karoserię, w szumie gasnącego ekranu,
w trzasku upadającej bombki.
ZWIERZĘ ZABITE
Zwierzę zabite. Rodzice do późna ćwiartują mięso.
Z piwnicy, gdzie na ścianach w ciszy dojrzewa pleśń,
dobiegają głuche uderzenia. Rozmokły śnieg jak utarte
jabłko, gładkie oko studni. Na dłoniach rdza, nad sosnami
obojczyk księżyca. Kotka w zębach przenosi swoje
ślepe małe, wślizguje się między deski stodoły.
Po nas też przychodzi włochate zwierzę, obwąchuje
i chwyta za kark. Skrada się po pajęczynach nerwów,
gnieździ w źrenicy. Przez okienko spoglądam, co robi
ojciec – wiszące jelita zapycha mięsem, kroi w kostkę i wrzuca
do parującego garnka wielkie, bordowe serce. Pod sufitem pełga
w kagańcu żarówka, w jej świetle koci język oblizuje ostrze.
BRZEGIEM LASU
Brzegiem lasu dochodzę do wzniesienia, skąd widać
całą wieś. W oddali zgrzyty trajzygi, głosy zwołujące dzieci
do domów. Ptaki dziwnie skrzeczą nad głową i odlatują.
Zaczynam rozumieć: obok mają gniazdo, chcą odwrócić uwagę.
Odchodzę, patrząc na korytarze wyrzeźbione przez myszy w trawie.
Na łąkach, podwórkach gubiłem drobiazgi: kapsle, zabawki, talizmany
przeciw śmierci, plastikowe pistolety – jedyną wówczas ważną broń.
Może znajdowali je inni, może szarzały, wtapiały się w ziemię –
przestawałem o nich pamiętać. W pobliskim stawie odgłosy żab.
Idę tam, by zobaczyć rytuał kopulacji, bulgoczący skrzek.
Próbuję się podkraść, lecz kruche, szeleszczące źdźbła
zdradzają mnie. Tafla po chwili wyrównuje się, wygładza.
ERENGETI NIE MOŻE UMRZEĆ
Ukryty w lesie czekam aż płomienie zmienią patyki
w kupkę żaru, w który można by wrzucać ziemniaki.
Z oddali dobiega sygnał “Lata z Radiem”,
przenosi w odległe miejsca, między krzaki agrestu,
między wypełnione sianem burty stodoły.
Przychodzą wspomnienia, ginące gatunki zwierząt;
razem z bratem nalewamy do balii nagrzaną w szlauchu wodę.
Na tafli stawiamy wyrzeźbione w sosnowej korze łódki,
których pasażerami są skorki. Po drugiej stronie drogi
zaczyna się sezon wypalania traw. Ogień przegląda się
w ciemnych, nieruchomych oczach owadów.
Bartosz Konstrat
Linienie
Psy szczekają w podwórzu, jest jesień
i wiatr wolno przechodzi z ciepłego
w zimne,
czekam przy bramie z moim bratem, mamy razem
jedenaście lat,
czy mamy jeszcze szansę wyobrazić sobie, że umarli
wrócą nagle, właśnie z tego mroku, że siądziemy
razem
obserwując start radzieckiej rakiety?
Trzymamy się za ręce, pomiędzy skórami wilgoć, resztki
psiej sierści i niezmyty obiad.
Czuję, jak pod moją ortalionową kurtkę dostaje się
owad, błądzi przez chwilę,
instynkt lotu,
wtedy tego nie myślę, jestem dzieckiem.
Lub to
Mała, brzydka dziewczynko to ciebie zawsze zdzierałem z ulicznych plakatów
reklamujących nieczynne hospicja i domy dla głuchych,
nie miałaś kilku zębów, a twoje włosy były pochlapane przez wdzierające się w
asfalt
koła autobusów,
nie wiedziałem, co z tobą zrobić, byłaś w tylu kopiach,
wszędzie tak samo martwa, bo pewnie umarłaś już wcześniej,
zostawiłaś po sobie tylko te uliczne zdjęcia, które później chodziła oglądać
twoja matka
zamykając w sobie powoli żałobę,
zamieszkałem z tobą na strychu,
patrząc na ciebie przez ciągle obecny półmrok, marzyłem, że pewnego dnia
objawisz mi się cieleśnie, uśmiechniesz się lub przez sen dotkniesz mojej ręki,
lecz pozostałaś martwa,
wtedy zmieniłem zdanie na twój temat: przestałaś być moją prywatną świętą,
wyrzuciłem twój obraz,
czy to nie tak jak gdybyś ozdrowiała nagle, przypadkiem?
Stacja benzynowa ze śmiercią
W Czaszynie zgubiłem środek świata,
nawet latarka ze świeżą baterią, której dotknąłeś językiem
nie była w stanie odnaleźć nam drogi,
przy starej stacji, której konstrukcja była jak szkielet zepsutej parasolki
spaliśmy przytuleni do pochylonych krawężników,
twój brzuch pulsował jak bęben pralki,
księżyc oświetlał kontur tego perpetuum mobile,
nie miałem więcej potrzeb – zamknięty w ulu nocy – niż to zapisać.
Oddychamy tym samym powietrzem, co pies
Rozstrzelać wszystkich świadków – ta historia powtarza się zawsze,
kiedy dzwonię do ciebie z informacją o jego śmierci:
tak, umarł wczoraj, przez sen, rzeka zamarzła i dwóch młodych pielęgniarzy
targało nosze przez wydeptaną w śniegu ścieżkę,
za każdym razem spóźniają się o idealnie ten sam moment, w czasie którego
jego kochanka zdąża otworzyć okno i – tak się o tym mówi – wypuszcza duszę,
jeden z lekarzy ma brązowe oczy, duże, oczy łagodnego zwierzęcia
prowadzonego przez instynkt w obecność ran,
ocieram się o jego obecność zanim wyjdę zadzwonić
i otrę się o twoją obecność w słuchawce,
co jest bliższe, dlaczego, do czego jest bliższe, bo czy do mnie, czy do cienia,
on odjechał, kochanka została sama,
wciąż dzwonię do ciebie z informacją o jego śmierci, a ty się mylisz i
odpowiadasz mi kwestią z zupełnie innej książki:
rozstrzelać wszystkich świadków.
Bez
Wieczorami zawsze przypominam sobie scenę nad rzeką, gdy bezpańscy mężczyźni
obserwowali mnie z dala. Odtrącić, umrzeć? Nie mam takiego wyboru,
nawet. Zamknięta wiecznie w swoich oczach, w spełnianiu niechcianego losu,
lizaka. Więc się ubieram w zieloną sukienkę. W płaszcz myśliwego, pytam:
czy ta zielona sukienka ma w sobie wystarczająco dużo sportowej walki,
mamo? Dla ciebie przecież ta nienawiść, błona. Dla ciebie przecież jestem
czterdziestoletnią adeptką treningu czystości. Z delikatnym nożykiem sprzeciwu,
z ulizanym coming outem. Skóra zdzierana z trzaskiem, śpiewam pod nosem:
nie mam z tobą punktów wspólnych, linio wdzięku i dobrego smaku,
pudrze,
niemowlęcy odruchu ssania, tak, jestem raczej tobą,
wymarły gadzie, jaszczurko na smyczy
niechcianego spadku, w smutku oczekująca
na końcówkę losu.
Szczepan Kopyt
jeszcze o snach i porankach
nigdy nie śniły mi się ptaki.
kasia oznajmia w liście z daleka,
że ją znudziła już cierpliwość
i że zostawia trochę powietrza
płyt cd, odpływa jak na zdjęciu
w prześwietloną toń okna
rano
nie ma kawy. jest łóżko i miłość.
w jej śnie były pająki. marta biegnie
do okna – patrz na śmieciarkę na dole –
mały wielorybek – posłuchaj – słyszę:
w jej oczach jest całe teraz – (boże!) –
i jest taki świt, że oślepnąć można
franzgeneza
toż to nietoperz
jął kopulować z kotem
na trakcjach elektrycznych
gdzie śpią kruki prawiczki
na papier uczulone
myślina mózgu
umarłych kamieniczek
wędzonych dymem pieców
snów chorych geometrów
na stacjach benzynowych
zły supermarket
śmierć w ołowicy gazet
mistyczne kreski kodów
a sponad czaszek domów
pełzną po strugach myśli
wiersz dla borata z kazachstanu
jutro wstanie dzień, to prawie pewne
jest nas mnóstwo i jeszcze sobie
z tym nie poradziliśmy, testy lustra
przechodzą też szympansy, zobacz
to twoje oczy, to oczy moje, i co
nas nie zabije to nas wzmacnia, jak
powiadają kumple o swoich drinkach
jedni odnajdują struktury, inni lepkości
ja wolę fale w postaci dźwięków, mów
śniadanie przeszło nasze oczekiwania
podobno na starość słońce jest
jaśniejsze – że się zgubimy, to prawie
pewne – jedni widzą struktury a inni
labirynty, jedni słyszą rytmy. [jedni] czyli kto?
ja mogę ci powiedzieć, że lubię ciepły
pomarańcz, zgłoskę ą, trytony, sekundy,
że pomyślałem, że jednak nie wdepnąłem
w uliczną kakę, i brawo, ślepy los
zegarmistrz wśród grupki głuchoślepych
wszelkie nasze śniadanie zaczyna się
od kawy, to prawie pewne, mamma mia {fine
mam lampkę – taką jak ta z filmu
almodovara – fluktuacje, fraktalny bełkot
antykwaryczne rybki powiedzą ci więcej
wrzuciłem im robaki, no to może one?
jakie są granice twej linii brzegowej?
zmierz fletem, suwmiarką, kalejdoskopem
zapalniczką, lufką, czy strzykawką? – i?
jak widać z kropką, w tej czcionce jest
kwadratem, niemożliwe są te wasze
bezokienne światy, ja wybrałem pepsi
c’est la vie jest be. piekło to inni? też,
rewolucja wchłonie nasze całe iksy
nasze proletariackie mózgi połączyła sieć –
granice netu są pojemnościami naszych
serwerów, zamknij okno, zamknij okno!
postaw metafizykę z powrotem na nogi
a kolor czerwony odejdzie. czego chcemy?
dostępu do trupa boga – chcemy go powiesić
za jaja, żądamy odczytów czarnych skrzynek
naszych myśli, defragmentacji mózgu i
pluralizmu, żądamy prawdy o istocie
rzeczy z plastiku i drewna, sklonowania papy
w wersji happy, masowych odczytów
naszych wierszy plus omdleń pięknych kobiet
w zamian? w zamian mamy milionowe złoża
genetycznego kodu, otępiałe maszynki
od golenia golonek, fabryki kurzych mordów
metanarracje z holocaustem w tle
hermeneutykę podejrzeń dla opornych
trochę porno z kuluarów komisji śledczych
nie wykręcamy się sianem, nasz program
to redukcja armii, biustonoszy, kościoła
a oto przerwa na reklamę: dobre piwo
ubezpieczenie od życia, życie na gorąco
bezpieczny seks, terminator dwa w diviksie
minister nie ostrzega, gazeta, coca-cola
wybierz pepsi, nowy vizir wypierze wszystko
w tym programie zajmiemy się sprawami
błahymi, zwyczajnymi i najważniejszymi,
na które nie macie państwo wpływu
wtedy zobaczyłam błysk na polu, sąsiedzi
twierdzą że mariola g. była zawsze zwykłą
i normalną osobą – jej mąż hodował króliki
byliśmy w szoku gdy znaleziono martwe
noworodki, to była przerwa na śmierć, a teraz
reklamy: nasza partia ma serca po właściwej
stronie w sektorze dużych przedsiębiorstw
ekstra duże kawałki, leć do biedronki
pyszne maślane leibniz – po co się męczyć…
spacer po mieście zaczęliśmy od centrum
trzy piętra i dwie piwnice, ruchome
schody, chilijskie wino, parówki sojowe
ciemne pieczywo, orzeszki ziemne, oliwka
dużo towarów, może zbyt solarycznych
jak na styczeń (rok zaczęliśmy gandzią i spidem)
bruk, gwizdanie, akordeon, tramwaje
niewidzialne psy prowadzą
niewidomych {da capo al fine
wierszyk dla lotnych bramkarzy
poznańczanie wyłowili mnie z warty
miałem na sobie garnitur i przycięte
usta i dłonie, modliłem się za nich,
bo dalej zrzucali się na rebelię
pod nocnym sklepem, potem w tramwaju
pan miał wózek dziecięcy z grabkami
i z wiaderkiem. brak pasażera to był
jego grzebień w kieszeni dżinsów &
spojrzenia ładnych dziewczyn, które
ignorowałem z niekłamanym wdziękiem.
gdy mnie pytają czy jestem masochistą
to odpowiadam, że owszem, kocham życie
najpierw to mówię, a potem myślę:
świat się rozbija na fakty, a przecież
można mieć twarz przyklejoną, na słupach
z napisem, że zaginął, że poszukuje się
wiedza radosna
na początku były kilometry suchego gardła i szosa
po której się szło, i słońce, samochodów jak na lekarstwo
stacje benzynowe; na nich była woda więc brnęliśmy
w spiekocie, z plecakami obciążonymi namiotem
starej konstrukcji, z gitarą wrzynającą się w ramiona
pokryte trądzikiem i schodzącą skórą, kurz pobocza
wdychaliśmy nikotynową piersią wieczornych ognisk
taniego piwa, kiepskiego podrywu w nadmorskim disco
pamiętam zwłaszcza, kiedy zaczęły się sosny z obu stron
nie było co pić i gwizdaliśmy stary numer ksu, kiedy
ja przystanąłem, spojrzałem na zwyczajne niebo
i wiedziałem, że wieczorem znów najebiemy się jak stonki
Joanna Lech
Głód
był w miejscach, w których ocieraliśmy się o brzeg. Na styku palców,
na przykład, w podbrzuszach. To było w czasach, kiedy mieszkaliśmy
w obcych domach, w cudzym świetle, kradzionym spod okien.
Byliśmy młodzi i jednakowo bladzi, z sinymi stopami.
Odpływ znaczył tyle, co ciepło, więc chłonęliśmy wilgoć
rozchylonymi ustami, uniesionymi do góry. Tam wszystko było proste.
I nigdy nie było za dużo. Zjadaliśmy się nawzajem, a głód,
ten zimny dotyk, zaplatał w nas supły, podchodził do gardeł.
Nic więcej
Chłodny poranek. Dopiero przed chwilą rozeszła się mgła
i słońce wschodzi nad miastem. Cisza, tylko gdzieś dalej
słychać warkot silnika i zaraz potem krótki pisk w trawie.
W zasadzie nic się nie dzieje. Jest siódma i chłopiec patrzy na rzekę.
światło się wzbiera i pada chłopcu na ręce. Krzepnie na wargach,
kiedy odchyla głowę i przesuwa palcem po skórze policzka.
Ciepłe muśnięcie w miejscu, gdzie szczerzy się blizna.
Blask wciąż napływa do oczu i rozbija się na wodzie jak szkło.
Agnieszka W. odkręca gaz
Coś było, bo jeszcze nie mogę przełykać. I chyba nadal jest
we mnie, bo czuję, jak drapie pod skórą, a kiedy chcę to powiedzieć,
pękają pęcherze na ustach. Jaki smak miały jego słowa? Gorzki?
I czy w ogóle coś mówił, kiedy wychodził? Już nie pamiętam.
I nie wiem, co chciałam znaleźć za tamtą ścianą. Ciepło?
Czy coś zgubiłam, odwracając się od powietrza?
Wyciągnięta na brzeg, oddycham płytko, przez zęby
i nadal nie patrzę na ręce. Blizna, która przechodzi przez gardło,
zaczęła się od dotyku.
Z braku
Ten kwaśny zapach – powiedział, to przede wszystkim,
a jeszcze ściany, zimno i suche ręce lekarzy,
które myją po każdym dotyku.
Poza tym niebo i wszystko na zewnątrz.
Po paru dniach zaczynam rozumieć, gdy mówi,
że boi się śniegu, że śnią mu się pola maków,
które nigdy nie zakwitną ani nie zwiędną.
Ciąg dalszy
Zaraz za dworcem ruiny domu, rozbite okna, śmieci. Złamany trzepak.
I nic tutaj nie ma, nic nie zostało; zarosły ślady, więc nie rozumiem,
co robisz, w obrocie, z wyciągniętymi rękami?
Może jeszcze próbujesz coś złapać – tamtą chwilę, pocięte niebo, siebie
na zdjęciu? Przecież niczego tu nie ma. Nic tu nie jeździ; pusty dworzec,
ławki, perony. Las za zakrętem. Niczego tu nie ma,
powtarzam, gdy sięgasz do góry i między palcami łuszczy się światło;
ostatnie błyski, okruchy, które tak trudno zatrzymać, trudno się ich uchwycić.
Agnieszka Mirahina
Żelazo
żelazo puściło i mogę otworzyć oczy, mam gorączkę, czuję żelazo,
teraz już stopione, nie śpij proszę,
mówię żelazo, siła tego snu, żelaznej obręczy, lub żeber jakiejś trumny,
daję ci żelazo żeby przeprowadzić cię z góry na dół, od słowa do słowa,
bardzo wąską ścieżką,
gdybym się potknęła i powiedziała ogień, w okamgnieniu wyleciałabym
w powietrze,
muszę więc trzymać się ścieżki, żelaznej siły tych przeżyć,
w pokoju, którego kształt po przebudzeniu powinnam była sobie
natychmiast dopowiedzieć,
ale nie zrobiłam tego i cały pokój wypchnęłam na korytarz,
skutkiem czego w miejscu gdzie wcześniej był pokój zostałam tylko
ja i ciśnienie, które we mnie rosło i przerosło, mnie
moje żelazne ja, wygięło kosmicznie i rozstrzeliło na kawałki,
biegnę teraz w tych strzępach na skróty, żeby jak najszybciej do ciebie
dotrzeć, wybiec ci naprzeciw, z rozpędu wpaść na ciebie
i niechcąco śmiertelnie cię przestraszyć, śniłaś mi się
Złomiarze biorą wszystko
dansing desant wiek żelazny zluzowany przez złomowisko radzieckie
garnizony przez odtajnione miasta
kanonady bombonierki wzdłuż głównych arterii na rynku śmieci złom
metali kolorowych bateryjki pozytywki
rozładowane razem z piorunami pomieszane sprasowane w korowodzie
ogonie latawca
gdzie rzeczy spotykają się na nowo mieszają i giną w tłumie błazeńsko
wygiętych cudacznych splątanych pozbawionych nazw
Wszystkie radiostacje związku radzieckiego
mówi moskwa pracują wszystkie radiostacje związku radzieckiego
mówi moskwa
na początku było słowo które zorganizowało armie dywizje pułki
nazwało odsunęło robaki ponurą piechotę tej ziemi
za słowem poszły w ruch miotły i szufelki zsypy piece tajemnice
poszły z dymem
albo znalazły się za górami za lasami na śmietniku
i właściwie nie wiadomo kogo sprzątnął realizm tej bajki skoro robaki
ciągle tu były zostały w azji mówi moskwa mówi moskwa
każde słowo to rozkaz przez wszystkie przypadki trzaski szumy
zakłócenia pracują wszystkie radiostacje związku radzieckiego
a pod podłogą tłukł jazz czy istnieje dusza piec
krematoryjny płonie z ciekawości
ostatniej nocy pali się ciemność i robaki przechodzą na naszą stronę
mówi moskwa pracują wszystkie radiostacje związku radzieckiego
ostatnia kula dla siebie słowo to rozkaz pod podłogą tłukł jazz
na początku było słowo i zostało użyte przeciwko tobie pracują
wszystkie radiostacje związku radzieckiego
Praprawnuczce
słuchaj mała
mam nadzieję
że pewnego dnia
mimo trzasków i zakłóceń usłyszysz mój głos
przyłożysz ucho do ziemi usłyszysz morze
trzaski szumy głosy fale mnie ja
już bez pośpiechu będę
lizać ci uszy
Milknąc
światło tak mocne że mogłabym coś przeciąć
że gdybym przyłożyła je jakiemuś człowiekowi do gardła mogłabym
nieźle zarobić półksiężyc pod okiem
ciągle jeszcze mówię o księżycu w pełni, na niebie. o niezupełnym
obłąkaniu na ziemi od tego światła
pomyśleć tylko. jestem nieprzytomna od filmów erotycznych co dopiero
od światła księżyca
zbłąkana jak kula. samotna jak granat który się toczy pustą bezludną ulicą
i gdzieś po drodze zatraca cały romantyzm, bez słowa
Joanna Mueller
Patetica ars poetica
to mniej lub bardziej udane udanie
słowna przynęta na którą nabieram
z wodą w usta ławice
te godziny przy piórze okaleczeń nie leczą
zrosty składnie rozgrabią rankę lekką ręką
odsączą w strupki wzruszeń
ten więzienny dom w mowie który
więcej oznacza niż wmówienie
że się żyje
i mocniej i czulej
Korekta
“nie będziesz czytany do muzyki mowy ale do zgiełku rzeczy”
P. Sommer
Nie jest rytmem życia rytm języka,
rym wiersza. Więc dylemat :
związek zgody ? rządu ? przynależności ?
Upadają paradygmaty, a w syntagmach
coraz więcej pomyłek : eliptycznych mijań,
tautologicznych spotkań. Poprawność
jest sprawą uzusu, nie normy, zresztą
mniejsza o to. Z Ksiąg pozostaną po nas
cytaty, do których nie da się zrobić
przypisów, trochę braków i powtórzeń,
zdania, co nieskończonością być miały,
a skonały w niedokonaniu. Błądzenie
wzroku wśród liter staje się błędem :
brak kwalifikacji, mania prześladowcza,
szukanie muchy w piwku. Forma
nieadekwatna czy streści cokolwiek ?
Tacy jak my nie budują świata
od dymu z komina. Redakcja jest
redukcją, ruina – całością, zawsze
fragment. Zaczynamy od fonemów. Koniuszek
języka zaczyna drążyć szparę między
zębami. Wydobywamy wreszcie twarde,
dźwięczne, zwarto-wybuchowe włókienko
Księgi. Przeżuwamy, by przeżyć, by
przerzucić mógł kartkę korektor,
który przyjdzie po nas. Rękopisy
są wątłe. Choć nie płoną, jego
niedbały gest obraca je w
Autoentyzm
“język wyczerpie z serca nawet jego brak”
T. Karpowicz
chociaż ustom w Biblandzie
ustałym zabrakło snów, dźwiękom –
– wdzięku, z samotności wyssane
palce pozostały przed progiem
zapisu
nazbyt wylewna literatka
(muł – powiadają – książkowy)
próbuje brzeg wersu wyczerpać
fantomowym wylewem serca
umie już czytać, uczy się
tyczyć, po rozum nie skacze
do gardła, wciąż bez
pewności, trochę bez
siebie, pisze, co ma do
zwiedzenia
(obejrzyjcie ją sobie,
niejasną, obruszeni, niepodlegli
wzruszeniu, gdy przed lustrem
wytuli się w pustkę, kiedy
język
zwinie w
bolejek)
Do lustra szczerzę się
“okazuje się, że jednak można dojrzeć, a przynajmniej dojrzeć do pewnych rzeczy”
M. Podgórnik, “Jeden”
Napisać świadomie swój pierwszy wiersz, w którym nie
udaje się, że chłopaki nie płaczą, a skoro tak jak oni
pisać próbuję (dalej, maleńka, róbmy to bez wzruszeń),
jestem jednym z nich. Zdobyć się na łzy niemęskie –
– kobiece. A potem być może wymienić jeszcze
udawaną (udaną ?) nieczułość na wzruszenie
kruchych ramion, wreszcie swoich,
przytulnych. Tam być może kiedyś
zbudować komuś dom, inny niż
szelest pergaminów, rzucanych
na wiatr. Przełożyć na cudzą
swoją prywatność. Zwrócić
oczy w inną stronę,
niech łzawią, gdy
zaboli obce
ciało.
A potem
może nawet
zamknąć za sobą
kartkę. Otworzyć się
w sobie na jakieś Ty (trudno
dotrzeć językiem do nowych słów). Na jakieś
Ty, które podejdzie bliżej niż na wyciągnięcie
z koperty zadrukowanych kartek. Bliżej niż na słowo,
któremu dotąd nie chciałam udzielić głosu. Bliżej niż na
obłoczek oddechu, któremu nigdy jeszcze nie udzieliłam siebie.
Ból tabuli
co wyniknie co umknie co wyłowię
gdy encyklopedię mnie odemknę
co wysłowię gdy rozdrapię nierozcięte
kartki bielą zabolą jałowe
co chciałam odkryć do siebie
już dawno odkryte ode mnie
w myślowej pustce na siódme
spusty pocę się po co zamykam
w wiersz co wymknie się
co wemknie się co
minie mnie
Edward Pasewicz
Nieskończone okna
Nieskończone okna. Puszka z farbą
przy rolce tapety. Remont osiągnął
etap, w którym przemienia się w teatr.
Trzy złote brakuje do rozpuszczalnika.
Wszystko, co gęste, w tym upale
staje się jeszcze bardziej nierealne
Dla mieszkańców sąsiednich okien,
przestaliśmy już być widowiskiem.
Już nie pytają o podłogę zasłaną gazetami
i oto dlaczego późną nocą czytasz je,
chodząc na czworaka i skąd ten napis,
wielki tak, by wszyscy widzieli:
moja skóra kończy się nocą
Senne saneczki
Czy mnie potępisz, śpiący między szynami
liściu łopianu,
kiedy się głucho odbijają od ciebie
pomruki pierwszych przechodniów?
Gdybyś się nagle uniósł, mógłbyś całkiem
zakryć tę wiatę na Kórnickiej,
gdzie czekam na szóstkę i wymyślam, co
powiem szefowi, gdy zapyta, dlaczego
tak późno przychodzę.
Mógłbyś mnie otulić i zwinąć się jak cygaro,
tak, żebym mógł przeczekać atak mgły
i ten chłód, który się wzmaga i rodzi
podejrzenie, że zatrzyma się wcale.
Mógłbyś też (wcale nie żartuję) stać
się tym tajemnym zielem, które daje
przez chwilę wrażenie, że jest się bez ciała.
Ale ty jesteś postrzępiony i żółkniesz
w kilku miejscach naraz
Jeszcze kilka
dni i nie zobaczę cię tu wcale senne saneczki
będą ześlizgiwać się z pagórka,
dzieci ugniotą śnieg, wdrapując się pod górę,
będę wsiadał na innym przystanku.
Kalekie kontynenty
Wąska uliczka Jaskółcza lub Kozia,
domy jak gdyby pną się ku górze,
Mam wrażenie, że to tunel,
który jest przełykiem węża.
Opierasz się o ścianę
i mówisz: niemożliwe.
A przecież nie da się wykluczyć,
że jesteśmy drobinkami jadu
i rośniemy, by zatruć te cegły, okna, dachy,
że istniejemy, by psuć drzwi wewnątrz węża,
by jego żebra brać za mosty i skakać z nich
w rzekę jego zimnej krwi.
Nad Odrą
Dziadek Barczuk umierał na raka
w Kostrzynie nad Odrą. Tam było pełno mew
i dlatego to są martwe ptaki.
dni już nie pamiętam, ale są ścieżki,
znaki wydrapane w małym kamieniu,
Na przykład studnia, którą czyścił,
a do której ja wrzucałem śmieci i zabawki.
Pulchny jak laleczka, w zielonym sweterku,
buła z plasteliny, wrzeszczałem,
kiedy wyszedł z niej w gumowym ubraniu.
Chciałbym powiedzieć: cały
w wodorostach, z wodnym bogiem we włosach,
z błyskiem w oku jakby odkrył
tajemnicę, którą wiecie przekazał mnie.
Lecz nie powiem, był suchy i miał
szeroką szczękę, żółtą skórę
i sękate dłonie.
i nie myliłem się wcale.
Żegnaj Plastusiu
Drobniutkie sacrum idzie pod prysznic,
pogasło w nim coś raz i drugi, przed
lustrem sprawdza opryszczkę na wardze,
nie można ufać opryszczce, trzeba zawsze kąsać.
Choć światło żarówki zwęża źrenice,
końcówki włosów trzeba przystrzyc,
to co nowe też patrzy uważnie,
chociaż we mnie jest jeszcze i żebra nie wyjął.
aby wykołysać ciebie. Ale ruch już się zaczął,
na krzywych nóżkach kuśtyka dookoła,
nic konkretnego w blasku oka.
Anna Podczaszy
Śmiech
Jeszcze w zasięgu ręki, jeszcze go widzę i mogłabym
palcami pochwycić wydłużający się cień.
Ale wzrokiem nie zatrzymam niknącego
zakrętu. Więc – go to hell – ta droga prowadzi
mnie za nos, ręce bezładnie trzepocą w powietrzu.
Mijam setki ludzi. Wystarczy, by dostrzec,
jak nie widzimy. Ludzie pogrzebani
jak psy, pilnujący swoich własności i nicości.
Zrywam się czasem ze śmiechu w środku
nocy, przerażona, pościel jest zimna,
gdy śmieje się, śmieję najpierw przez sen,
potem już przez ciebie, chwilę i nic, zasypiam
cała czarna.
Niewzruszenie
Powalona wierzba rośnie teraz poziomo.
Chciwie wypiłam butelkę wody, od razu całą.
Wszystko w tym roku jest szybsze – mamy maj
a już kwitną lipy, topola otrząsa się z puchu.
Z czarnego kina wyszłam, gdy z ust
bohaterów właśnie się snuł szept, że czasem,
że zdaje się, że pięknie, że sekundy, że tuż tuż,
a jeszcze tyle melodii, które na mnie grają!
Mam miasto jak na dłoni, mogę wróżyć ze strun
przecinających łąkę. Nie ma odwrotu, dobrze.
Te drzewa obojętne są na kształt, pozycję.
Rosną. Niewzruszenie, chętnie.
Mnóstwo
W połowie lipca liście okazują
pewne zmęczenie. Widzisz? To ludzka rzecz –
chorować ukradkiem. Nie, nic się nie dzieje
we mnie
błyskawicznie.
Ale przecież się staje. Rosną we mnie głosy
i mnóstwo rzeczy umiera. Wchłaniamy
się nawzajem i tak jest dobrze,
choć zawsze mogłoby być lepiej.
Już jestem duża, coraz więcej mam
odwagi, by błądzić, by po omacku, tam.
Dosyć
Chwytam, co pod ręką:
ładuję, dodaję do tego
wszystkiego (czego tu)
mam dosyć
prawie, zupełnie
nie moje, nieme.
[Otwiera się jednak]
Otwiera się jednak –
I w martwej niby ranie jakaś
żyłka jakby rączki do ciebie wyciągała
wołając:
weź mnie.
Tomasz Pułka
Punkty papilarne (accelerando)
Potrzeba żyletek i snu, ta gra jest jednoosobowa
jak twoja pierwsza dziewczyna której szuka piorunochron.
Tu stoisz, tam gęstnieje las, pośrodku tylko skrawki mchu,
pojedyncze krople krwi. Graliśmy już wczoraj,
obyło się bez miejsc. Jest tak: o żyletkach zapomnij, nie
będą potrzebne; nie pytaj czemu i po co, po prostu. Mamy
dwie strony na których odbija się wszechrzecz, jakkolwiek
mogła by się nazywać. Więc sen, prostokąt snu niby tapeta
powiek, rozkrojona ryba i perła w brzuchu morza. Tam cię
zabiorę, ale zostawię ubraną. Jest burta stołu i jest
pokład krzesła więc proszę: bez uogólnień, po prostu
grajmy. Mój ruch, mój palec, pole z chorągiewką. Tradycja
mówi, że wchodzisz we mnie pierwsza, panie mają pierwszeństwo,
panowie whisky lub wąsy. O, widzisz: dogorywa krzew,
liście krzepną i rodzą się miasta. Znak czy reguła? – nie wiem,
bo nie uważałem, teraz muszę udawać. Widzisz: jestem tutaj,
a tam nas nie ma. Nigdy nas tam nie będzie, bo są granice
smaku; to nami kieruje i kiedyś zabije. A śmierć jest
taką małą dziewczynką z luźnym warkoczykiem i ona ten
warkoczyk co noc musi zjadać.
kilka słów o mówieniu przez sen
To wyszło z rozmów i grudek ziemi między listami. Z problemów
ze znalezieniem pierwszego słowa. Powinno błyszczeć, a pachnie
jaśminem? Cóż – tyle dróg, a każda niewłaściwa, jak kierunki
wyznaczone przez krzyż wiszący nad łóżkiem. Performance znaków
tańczących na talerzu. I my po przeciwległych krańcach obrazu,
tak znikają wieczory. Mieszają się z farbą, ściekają wprost
w usta. Połknij, zapomnij, odwróć się na pięcie
nie wracaj do domu.
Wybieganie z raju
Kominy pracują na nasze zamyślenie, mają astmę,
oddychają ciężko. Czekam aż skończysz wpatrywać się
w tą niebieską cegłę wiszącą nad nami, zauważyłeś
jak rzadko używamy w rozmowie kolorów? Każde
dopowiedzenie kończy się na brzegu ławki, martwieje.
Wiesz dobrze jak była nieśmiała. Zawsze siadała
na moich kolanach, a ty w myślach cedziłeś: dziwka.
Teraz myślę że brało się to ze zwyczajnego zrozumienia,
nie z zazdrości, a rodzinnego powinowactwa.
Chodź, bo spadnie nam jeszcze na głowy. Było by
niedobrze wracać do domu z oskarżeniem
o dewastację nieba. Przyspiesz kroku,
ta cegła obrasta sadzą. Rzęsy się tlą.
Bilet (calando)
– O czym myślisz?
że mój sen jest kształtem światłowodu więc jest
i dworcem rękawiczką kokardką lub jabłkiem
fragmentem martwej natury z twoim spojrzeniem
bo nie ma cię na zewnątrz więc tylko we mnie
– Jestem tam?
jesteś jak sakralny głód spokrewniony ze śmiercią
jak konieczność krążenia wokół definicji światła
i jak garść prostych słów podprowadzona na szkle
pod konieczność zmian dla kompozycji warg
– To dobrze?
bez obrazy ale dobrze byłoby stworzyć wrażenie
pustki tak oszczędnej w treści że nawet przeczucie
końca napawałoby lękiem o względność wyobrażeń
jaki dają twoje nagie plecy i nagi szept na skórze
– Więc śpijmy już kochanie.
zwykłym
Był taki dzień po którym ślizgaliśmy się jak ważki
po brzuchu Adriany Sklenaříkovej (najdłuższe nogi
lub najdłuższa droga) Pytałaś mnie o moje fascynacje
urodą czeskich modelek które złocą się w pilsnerze
nie zważając na własne zdrowie Liczy się kompozycja
jaką osiągają chmury zaraz po zgaszeniu gwiazdy
co najmniej formatu Andrija Szewczenki Tak się topi
w słowach tak moczy się nogi w ujściu źrenicy gdzie
jadę wspomagać twój trzeci dzień bez znieczulenia
jest nadzieja że poprawi mu się zaraz po wniesieniu
kwiatów albo po zdjęciu zrobionym przez zagięty
łokieć Tu nie wolno palić listów bo woźna pilnuje
drzwi nadzoruje przepływ kurzu choć mamy marzec
dochodzący do perfekcji w przycinaniu palców i nic
z tego nie wiadomo bo wszyscy mówią i mówią a
przecież jutro będzie wtedy i tylko wtedy
piłaś ze mną czarną kawę a to potrafi przygasić
przestrzeń Zobacz: wabię przygodę krzyczę na rekiny
i wyjmuję ości z twoich warg brudząc pęsetę Wiesz
jak to jest gdy człowieka budzi krzyk Te nakłucia są
konieczne jak to że masz prześcieradło na biodrach
Drzesz się
Bianka Rolando
Pieśń zerowa
Usprawiedliwienie
Niech zaczną się tajemne i skryte mruczanki
z witaminami, z minerałami, z kleikiem ryżowym
dla ciebie, pachnący mlekiem cielaku
byś był jeszcze bardziej syty niż zwykle
Obiecuję nie stać na paluszkach u nóg
nie dotykać czupryną wielkiej kazalnicy
Jej mroczne sapanie słychać już z daleka
Wszyscy mają podniesione wysoko oczy
dostrzegają rozwiązania sklepień żebrowych
Pani w drugiej ławce popuszcza mocz
stary niedźwiedź mocno śpi, my się go boimy
Oto wschodzi nowa gwiazda na Południu
jej ciemność oblewa mnie lukrem
skleja moje ruchy, czyni je monumentalnymi
Pani ortodontka ostrzegała mnie przed słowami
które psują od swej słodyczy zdrowe zęby
Moje końskie uzębienie prawidłowo spoczywa
w smyczy z nierdzewnego drutu, pociągnij dalej
pogryzę swój język do mięśnia, do anatomii
Zostanę przysypana magicznym proszkiem
bym mogła skryć swe bliki i odbicia od ciebie
gruba warstwa niech skryje moją głowę
niczym pokrywa śniegowa będzie ciężka
niespodziewanie wywoła katastrofy konstrukcyjne
Oby ich ogrom przeraził ekipy budowlane
zastanawiające się nad tym, jak temu zapobiegać
Pan majster radzi – szlifierki używamy ostrożnie
by nie ranić jaśminowych i pachnących rąk
Pogłaszcz, no pogłaszcz mnie, no jeszcze boleśniej
Wydrapałam resztki komfortowego naskórka
spod kolan, spod łokci, z szyi, z ramion, z pleców
Drapałam się boleśnie, ale i z bolesną przyjemnością
do czarnej krwi, do białej kości
Czerwone ślady po tych wycieczkach są obecne
Nic nie pomaga, próbowałam alantanu, cukru pudru
nic nie złagodzi tych objawów, żadna tajemna maź
Mimo swej kruchości oraz tendencji do cukrzycy
uczyniłam swe kroki hałaśliwymi i monumentalnymi
Rehabilitacja obślinionej i bezwładnej Bianki
Nie ma już wózka inwalidzkiego, ni pomocnej dłoni
droga jest tylko na oślep
Trudno wymacać jakieś znajome, przyjazne kształty
znaleźć jakąś barierkę
Jestem straszliwie zakudlona, zakundlona
Oczy porasta cierpki zarost zapomnianej
na policzku rośnie warkocz mojej siły Samsona
po moim grzbiecie biegają drogocenne pchły
Weszłam po skrzypiących z delikatności schodach
na stary, zapomniany strych pełen bibelotów
Kiedyś były tak dobrze rozpoznawane z daleka
teraz wszyscy zapomnieli ich przyjemnego widoku
Takie dekoracyjne, takie dodatki do wszystkiego
po prostu świetne się nadają na black garden party
Idę z wypukłą piersią pełną nie mleka, ale stali
przyporządkowaną mi przypadkowo i śpiesznie
przez świat natury, kotów, gruszek, lepkich much
Naturalna odporność wzmacniana przez składniki
w mleku nowej matki o chłodnym spojrzeniu
Nie spodziewaj się ciepłego, rozpoznawalnego
to wszystko dla tych, którzy mają tylko dziąsła
nie potrafią dobrze i prawidłowo przepychać dalej
Moja konstrukcja tak delikatna, wrażliwa
będzie niezniszczalna, wiekuista i trwała
Będą się o nią rozbijać kutry rybackie pełne węgorzy
jak o górę lodową lub nie zanotowaną na mapie rafę
Padlinożerne ryby będą miały zdziwiony wyraz pyska
nad wyraz, nad słowo
Moje podbrzusze miękkie kute jest w niezwykłym stopie
z kowalskim zacietrzewieniem wykuwane w piwnicach
Technologowie z Uniwersytetu w Chicago
nigdy nie dojdą, z jakich składników jest ten stop
mimo licznych badań i wielości papieru do drukarki
będą uśmiechać się niepewnie, spoglądając na siebie
Oto idzie przed wami Bianka, wasza prywatna bielanka
sypie w niezwykłej obfitości czarne kwiaty
z zawieszonym na szyi koszyczkiem
Rozsypuję ich kadzielniczy swąd pod wasze stopy
by ośmielić wasze kroki i uczynić je odtąd innymi
Pieśń pierwsza
Strojne przygotowania
Cierpkie wilcze jagody o kolorze nieprzeniknionym
w mojej rozwartej jamie ustnej niczym perły macicy
turlają się, rozsadzają się przez wewnętrzne ciśnienia
mają niezwykłą moc trucia i atakowania śluzówki
Być może istnieją sanktuaria Matki Bożej z żylakami
od zbyt ciężkich reklamówek reklamujących pustki
gdzie przez pomyłkę komuś śnią się niewłaściwe sny
Przygotowałam się odpowiednio do pisania pieśni
Nocne rzucania kamieniami w zwierzęce skowyty
Stroiłam się, zerkając na małe, schowane lusterko
takie kosmetyczne, takie żeby nikt nie widział
Wkładałam różne wersje ubrań, chcąc robić wrażenie
niebieskie spodnie, czarna bluzka, biały stanik
Nic jednak nie pasowało w mojej garderobie
z radością odkryłam, że wszystkie moje ubrania
są za małe na mnie, co za miła niespodzianka
Stanęłam naga, bardzo narażona przed sobą
Spoglądałam ciekawie, uśmiechałam się cynicznie
wobec siebie, wobec mojego własnego podglądactwa
W moich włosach zaszczepiłam dyskretne sadzonki
byłam bardzo tkliwą ogrodniczką dla moich pasożytów
jak dziwne zwierzę w głębi ciemnych kolorów
z drobnymi żyjątkami narośniętymi na nim
naturalnie, bez dekoratorstwa, bez designu
Tylko niech one zdobią moją niezręczną nagość
Jest wśród nich parę niezwykłych okazów, spójrz
moje słodkie narośla, moje guzy schowane
Ze względu na tę uroczystą, podniosłą okazję
założę tylko dziecięcy śliniaczek, bo będę się ślinić
od dużej ilości słów, nadmiar może mnie pobrudzić
Brudasek będzie opowiadał
Prosto do kąpieli, marsz
Prosto do chloru, marsz
Moja ucieczka przed detergentem zaczyna się
Mogłabym zapuścić sobie długą, gęstą brodę
czesałabym ją, zmieniając codziennie stylistykę
to w prawo, to w lewo
Merdałabym nią jak długim ogonem uznania
starcze doświadczenie zaklęte w końskim włosiu
To naprawdę robi cyrkowe wrażenie
ilu jest chętnych na takie rozwiązanie
Stoją cierpliwie w długiej kolejce, doczekując się
Przenoszą ciężar ciała z jednej nogi na drugą
delektując się rozdawanymi za darmo drinkami
Moja broda pasowałaby stylistycznie do powagi sytuacji
Mój złagodzony wzrok osiadałby na pobliskiej ławce
ze zmęczenia, już nie mogłabym iść dalej, jeszcze
dalej, i jeszcze przejść przez płot, i jeszcze przez ten
dziurawiąc swoje nylonowe rajstopy z przeceny
Więc udaję się na dziką wyprawę do źródeł Amazonki
jako tako dogadam się pewnie z każdym ludem
pogryzą mnie jakieś łacińskie muszki przeszkadzajki
Moją samotną przeprawę zrelacjonuje chrząszcz
Dostanę po buzi od jakiegoś nazistowskiego przybłędy
Wsłuchując się w zwiastujące dźwięki odmętów
maczetą będę ciąć ostro zarośniętą od dawna ścieżkę
Szeleszcząc złowieszczo i delikatnie
ze śliniakiem i ze spinkami we włosach przez las
będę szeptać o Niebie, Piekle, staroświeckim Czyśćcu
Wysoko drażniący środek do czyszczenia toalet
stoi z boku obok niszczącego wszystko proszku
wraz z brudem zginie wszystko
Obsikane dookoła, tylko nie tam
Rozluźnij nozdrza teraz
Pieśń druga
Rebus I
Został mi zadany pewien rebus, nie do rozwiązania
Niestety nigdy nie był ani czytelny, ani oczekiwany
Czy był napisany w języku łacińskim, czy fińskim
a może jakiś tajemny dialekt kretów w czasie nocy?
Rebus ciągle tkwił spalony, w tłuszczu pływając
wbity jak nóż harcerski dla zabawy w ziemię, we śnie
Potykałam się ciągle o niego, przeklinając
jego przypadkową namolność i tępe ostrze
Do tego te obrazki w środku niego, do rozwiązania
Nic nie rozumiałam z ich kształtów, ze znaczeń
mimo że uzbrojona byłam w wiedzę o abstrakcji
Nic nie pomogło mi zbliżyć się do tego, co znałam
One ciągle śledziły, śledziły każde moje drgnienie
śledziły moją wycieczkę do sklepu spożywczego
Nerwowo odwracałam się do tyłu, czując się obserwowana
w poszukiwaniu tajemniczego sprawcy moich niepokojów
Ich nierozpoznawalność i niemożliwość zrozumienia
była niezwykle strojna, kusząca dla znudzonego
a ich powłóczyste treny ciągnęły się, ciągnęły
świadczyły o ich niezwykłym dostojeństwie i randze
To wszystko zaplątało się w moje krótkie włosy
Jako kobieta muszę się regularnie czesać z pokorą
by wszyscy znali mój jasny i dobry wizerunek
Chciałam się rozczesać, z radością rozpoznać
swoje oblicze w lustrze, ale się już nie rozpoznałam
niestety już nie, na zawsze będę już rozczochrana
Rebus został mi zadany, a rozwiązanie nie może go dotyczyć
już nie ma żadnych gotowych rozwiązań w zestawach
w zestawach z warzywami z plantacji czyśćcowych
Chóry, zastępy krzyczą w odpowiedzi jednocześnie
każda jest inną właściwością, każda jest właściwa
więc posłucham nieuważnie tych wiekuistych stworów
Niech w chórach, bo tak raźniej, niech krzyczą, niech fałszują
Niech zaczerwienią się na widok publiczności
Niech ich gigantyczne płomienne oblicza będą nieśmiałe
schowane za moim mięsistym ramieniem, podziwiajcie
Pieśń trzecia
Oblubieniec na drodze
On ma maślane stopy pełne prochu, pełne maku
Rozpływają się w żarze taniego asfaltu
położonego tu tylko lokalnie, na chwilę
Słyszę, jak stukają jego brokatowe obcasy
Jak wyglądam, czy jestem dostatecznie piękna
czy zauważy mnie w niezwykle ciemnym lesie
Mój speszony wzrok sarenki zza krzaka
Chodź ze mną w bardzo ciemne błądzenie
bez ścieżek, bez górskich szlaków, bez niczego
Stanę tak oniemiała, uderzona jego blaskiem
drażniącym boleśnie nocne spojrzenie
Będę bezbronna, bez żadnej ukrytej kieszeni
pachnąca dzikimi odmętami leśnych dotyków
głaszczą, głaszczą moją dziką skórę
Nadchodzi, a jego wzrok przenika ukrywane
pod paznokciami drobne tajemnice nieczystości
Myśliwy bez nienawiści w oczach, w powiekach
Jego głos słychać z dala, jest przenikliwie cichy
Ze wzruszeniem dopytuje się o mnie u znajomych
pokazując im moje nieaktualne zdjęcie
Już tęskni za szorstkim, za ściernym ciałem
Wszyscy będą go mieli za bezpiecznego szaleńca
Jego zazdrość zawieszona na wieszaku w szatni
Układy współrzędnych, niech on będzie zerem
Teraz jest bardziej X niż Y, później bardziej Y niż X
Gołębie roznoszące tyfus już zwiastują kroki kolosa
Jego naiwne ciało pachnie ciastem drożdżowym
pełnym ciepła, wewnętrznej, radosnej pulchności
Spotyka mnie liżącą swoim różowym języczkiem ranę
Prawdziwe łobuziary łażą cały dzień po drzewach
nie schodzą na ziemię, tylko boleśnie spadają
na kolana, na kolana
Spojrzy na mnie bez pożądania, bez przywiązania
Podejdziemy do siebie w połowie drogi do Miąskowa
Na czarnym podłożu rzeczy wszelkiej pozdrowi mnie
pod naporem tak banalnie niezwykłego gestu rozpadnę się
na kawałki
Pieśń czwarta
Love will tear us apart
Oto efekt pryzmatu, jednak lekcja fizyki
Zjawisko całkowitego wewnętrznego odbicia
pozwala użyć pryzmatu jako idealnego elementu
odbijającego światło, mam kąt wynoszący 62°
kąt między ścianami, gdzie skryłam resztki
Odrobina miłosierdzia ubranego w plastikowe kwiaty
rozszczepiła mnie na kilka barw, na kilka właściwości
już nie mogłabym być tylko jako Bianka
Muszę już chóralnie, oralnie, muszę piszczeć już
w trzech postaciach, w trzech wygodnych zapachach
Stoję na złotym trójnogu przed tobą, żeby się nie potknąć
Jestem teraz jeszcze bardziej zwichrowana niż zwykle
Moje czarne patyczki w konstrukcji koronkowej
połamały nóżki, zresztą mechanik konstrukcji to wie
były za silne przeciążenia na delikatny materiał
Można było się tego spodziewać od samego początku
Z przerażenia tą katastrofą każdy z kolorów uciekł
pośpiesznie chowając swe atrybuty w zarośla
byś nie zauważył, że wszyscy są nadzy i tacy słabi
Stałeś jeszcze przez chwilę, a potem z miną znudzoną
krok za krokiem wracałeś do domu na obiad
pozostawiając mnie tak bardzo inną, pokolorowaną
Mój pierwszy kawałek schował się w norze jako Nieme
czekał on do wieczora, by ruszyć na nocne łowy i ruję
Drugi kawałek znalazł się pod ściółką i przytulał się
uciekał do przygodnych futerek dających ciepło
Trzeci zaś sklecił sobie gniazdo z ostrej trzciny
Po pewnym czasie zostałam wywąchiwaną
Moje tropy znały już wszystkie dzikie zwierzęta
Bianka już nie jestem tu, oto moje trzy ramiona
Tylko dla twojej osobistej pociechy
przedstawiam ci: Bianca, Bruna, Blu
Robert Rybicki
Nie wiesz jeszcze, ile we mnie nie przebytych ścieżek,
ile nieodkrytych, ciemnych, czarujących korytarzy,
ile zachwaszczonych we mnie,
opuszczonych wysypisk, po których wałęsają się rozczochrane psy.
Ile przeze mnie przebiega konnic,
tratując.
Zamiast księżyca – na niebie jest klucz do drzwi,
które prowadzą do moich korytarzy,
w których zapalasz światła,
kontrakt za kontaktem.
Zapalisz ze mną?
Przyjaciele, których dźwigałem na ramieniu jak wiotkich staruszków,
prosili mnie o chwilę wsparcia jak o nóż, którym można
zagrać na przegubach
z wdziękiem skrzypka.
Ich przeżycia w odległych miasteczkach opatulone w kołdry.
Łuny kobiecych włosów świecą w oczach.
Nicosen.
Przyjdę do twoich oczu albo wyrosły od krwi.
Twoja pestka będzie kością winogron w rozpuszczonych ustach.
Śnijmy się nawzajem.
Nad pagórkami będzie zataczał koła jakby był sprężyną.
Nad pagórkami będzie fikał koziołki i trwonił usta
po zejściu ze skalnych przewiertów,
po wizycie u jej międzynóża, aby ich poczęte
zapaliło jawę. Jak anioł?
Teraz siedzę z papierosem wbitym w pysk.
Jego żar jest jednym z posunięć trójkąta, który tworzy
z oczami ciasną całość:
nie ma jej.
Zagajnik.
Przyjadę na koniu, który wrośnie z ziemi.
Przywiozę ci wytarte podeszwy i talerz z okruszkiem.
Z dala ręką zamacha diabeł z suchego igliwia,
będzie kiwał do naszych przekleństw, pełnych nienawiści.
Płonąc już, będzie wiedział o nas wszystko. Będzie się wpatrywał w nadciągające wiadro wody,
w nerwowy, chybotliwy trucht
dźwigającego,
niby to czekając na pomoc,
niby to zwiastując
nowe przygody.
Szczątki kosmosu.
Kosmos zaczyna się od żabich
perspektyw. Kosmos czyli sufit,
nic czyli komentarz. Co było,
zjadło obrus, na którym nas
rozsmarowano i włożono w
mikrofale bytu, abyśmy tam
zmienili się w soczewkę dla
stęsknionego oczka z chmur.
Widziałem, ale czy to istotne?
Wyłaniam się z łożyska,
odcięta pępowina zmienia
się w pas u klamki albo
krzyk śledzonego przez niewidzialnych,
którzy wyglądają jak poblask
na foliowej torebce i pytają,
czy wiem, ale wiedzą inni
za mnie, ci z promocji
chleba w Afganistanie.
Widziałem, ale to szczegół?,
słomki traw, na których roztkliwia
nas sieć zarzucona przez pająka,
i złowiona muszka z milionem
bezradnych spojrzeń w jajeczka
kilka metrów dalej. Gdzieś
wyje pociąg rozkosznie gniotąc
szyny. Dyrektor okłada pejczem
call-girl, albo na odwrót. śniłem
jak śnią ci, którym wypalono oczy,
przez przypadek, kosmos nie
przyszedł, choć czekałem, Bóg
się nie złowił, rano mówiło
do mnie ustami radia, kawa
wspominała okręt. A skończyła
się całość twarzą wystrzeloną
w noc i pieniądze.
Paweł Sarna
Czerwony, czerwony
Dorocie T.
Jest zmierzch czerwony pory suchej. Noc będzie chłodna.
Widziałaś? Chwasty
uwiły swe gniazda. Coraz więcej kamieni –
kamień na kamieniu powija.
A dalej jest komin, stos drewna na opał. Jest ogień.
Wystarczy rozniecić. Są okiennice otwarte,
którym się zatarły zawiasy. Zobaczysz,
jak się rozpędza młyn rzeki. Kamienie
otworzą się i zakwitną.
Od kiedy znów wieje, wreszcie
masz dłuższe włosy. Ta noc
będzie chłodna.
Dom oświetli Ojciec.
Wszyscy będą ci bliscy
Dalej jest drewniane miasto gdzie domy czekają otwarte.
Którejś nocy kobiety przestaną tkać sieci.
Mężczyźni zwołają się.
I wejdą pomiędzy trawy rozchylając jak uda.
A później gdy zstąpią do rzeki ogłoszą
że skończył się Post.
I wyjdą na brzeg objuczeni.
I śmiać się będą. I będą patroszyć
i wróżyć pomyślność.
A zdobycz największą podniosą wysoko.
Otwartą jak dom
poniosą.
I śpiewając zakopią
pośrodku drogi
którą przejdzie
Wędrowiec.
śpiewając
przekleństwo
bać się będą.
Będą czekać.
To wzgórze nazywa się Moria
Zawsze ma wzgórza nad sobą ( …poniedziałkowe ma jasną
cerę, wtorkowe ma dużo wdzięku…), płonące wzgórza,
przeczuwa ich zapach (…środowe jest pełne niedoli,
niedoli, czwartkowe zajdzie daleko, daleko…), a usta ma pełne
siarki wyssanej z piersi (…piątkowe kochać nie umie,
nie umie, sobotnie będzie pracować, ach, ciężko…), za sobą
ma wzgórza i ostry smak kobiet, i śmiech, co dźwięczy
i zlewa się w jeden dzwon (…ale dziecię
zrodzone w Dzień Ojca jest urodziwe, pogodne,
szczęśliwe, ach, śpij spokojnie, mój synu) , i byłby gotów,
wspiąć się – wraz z Ojcem na Wzgórze – by ujrzeć ostrze,
które się wznosi.
Widzi ulicę o świcie i światło neonów na nocnej warcie,
i są po części: światło, które ogarnia, i światło, które uderza.
Tren
Jeśli pozwolisz
pocieszę się
w ten sposób
teraz mogę
modlić się do Ojca.
Listopad ’99
I powiedziane jest
św. Pawłowi Szyckiemu
Na końcu najgorętszej drogi po jakiej ci przyszło się czołgać
napotkasz kobietę która umawiała się z tobą czasem
że od teraz będziecie dla siebie coś znaczyć. I spotkasz
najdalszych krewnych co pławić będą swe dzieci
w blaszanych baliach. I zanim zapytasz czy wierzą
w nawrócenie czarownic i mężów ich i wrednych bękartów
spluną na ciebie a każdy przez lewe ramię.
I zanim powiesz że niedaleko stąd wylała rzeka
na takie miejsce jak tu i takich
odeślą cię skąd przyszedłeś. I będą mieć rację.
I jest napisane: Przez tę granicę nie będziesz przemycał
siebie. I nawet jeśli nie dotyczą cię tutaj żadne obrzędy.
I zaczniesz wierzyć w anioły.
I dowiesz się że dwa spośród wszystkich są miłosierne.
I płochliwy jest Anioł Eutanazji.
I leniwy jest Anioł Anestezji.
Julia Szychowiak
Po
Moja róża ze śliny i mgły,
księżyc jak pępek jeziora.
Bóg rzucony na wodę, niemy chłopiec.
Rano
Gdzieś to już widziałam. Choćby tu,
twarz jak niezamieszkane podwórko.
Weź nuty pulsu i spójrz,
pod szyciem skóry jest miąższ słodki
i krew, krew cała ze szkła.
Sobie
Człowiek zza szyby to nie ten, z którym
siebie mylisz. Makulatura twarzy, włos
na języku i czujesz niepokój.
Pragnę wydostać się, odzwyczaić
od pokrewieństw.
W ciągu paru chwil zrozumiałam
puste kościoły i rzeki, którym
nigdy nie brak oddechu w płucach.
Dochodzenie
Mówienie tłumaczy nas z ciszy pozostałych,
śmiech przechodzi w kaszel, świt wyje
w gardle, sam siebie połyka.
Języku, mkniesz! Dokąd? Mam mówić?
To, co z nas wypełza, nie wróci. Martwe
nie zakwita.
Nie tak
Sierpień w kolorze żelaza, kiedy krzyże,
krzyże obejmują ciebie. Czarne dookoła.
Twoje ryby są głodne, Panie, ze szkła usypane,
leżą w ciemnym piasku, także moje słowa.
Odeszłam na moment i pusto mi po sobie.
Joanna Wajs
kiedy usiadłeś
kiedy usiadłeś żeby obrać jabłko
ktoś na chwilę zatrzymał paplaninę świata
i słyszeliśmy jak skórka spadała na dywan
w milczeniu ludzi kładły się zwierzęta
w spękaną zieleń nachylał się dom
za domem chłopiec zakopując psa
jeszcze raz go dotknął żeby się upewnić
co z biegu rzeczy uda się ocalić
władca węży / trzy wiersze
1
jest granica wyobraźni za którą wszystko staje się
nieostre
na przykład zagłębienie w poduszce
ze śladem głowy ojca
nigdy nie widziałam jak śpi
nie umiem sobie wyobrazić
jego włosów rozsypanych na kołdrze
mogę zobaczyć wszystko na poduszce w moim cichym domu
ale nie głowę śpiącego ojca
2
mogę ci opisać wszystkie te miejsca
w których mnie z nim nie było
dom nad kanałem z uschniętym pnączem bluszczu
nad parapetem kuchni zielony tynk i lwa na szczycie
z kikutem drewnianej łapy
znam również szczegóły wybrzuszenie w podłodze
gdzie wylał kawę ścięcie w obcasie buta
wyżłobienie na schodach
oprawki okularów niemal boleśnie odcinają się
od ciemnego tła stołu wszystko ma swój kontur
i wszystko rzuca cień
także ścieżka wydeptana w zbożu przez jeże
w letnie popołudnie widział ją z pociągu jadącego przez Belgię
gdy odłożył Celana z wystrzępioną na brzegu zakładką
(siedzenie w przedziale z czerwonej błyszczącej ceraty
słońce ukośnie podkreślało wersy)
słyszę też dźwięki trzask gwałtownie zamykanych książek
z których wytrząsał kurz
kroki na skrzypiącej podłodze odgłos palców
na klawiaturze sklejonej brązowym naciekiem
earl greya z cukrem
każdy rok w innym kraju coraz więcej rachunków z pralni
i prześwietlonych zdjęć utykanych między kartki
wciąż je znajduję w powieściach które mi pożycza
i mam coraz więcej miejsc do zaznaczenia w zapiskach
z jego podróży
nadal uzupełniam brakujące lata
naprawiam skażony rękopis
choć wiem że dziś znów jak kiedyś
mój ojciec
oddałby władcy węży
co ma najcenniejszego
3
list od ojca jedyny jaki przyszedł
jest jak list od diabła morskiego
nie można się go pozbyć
utopić spalić wyrzucić zawsze cię odnajdzie
i gdy się budzisz rano znowu leży obok
pachnący daleką żeglugą i polami truskawek
domagał się ode mnie przez lata współudziału; pokątnie
pokrętnie dawał do zrozumienia winę
budził nienawiść i miłość do otwartego morza
do statków które wiozą niemożliwe ładunki
stosy niebieskich czereśni
władca węży; odrzuca starą zbyt luźną skórę
i nade wszystko chce patrzeć
rachując bezbarwną źrenicą
co jeszcze mogłabym mu dać
biały miąższ jabłka ruch palców błysk noża
dzień miał się ku końcowi
szliśmy przez łąkę dzień miał się ku końcowi
i ziemia drżała pod ciężarem lata
byliśmy na zmianę bliscy i nieznani
jak nigdy dotąd
przez chwilę patrzył na nas szary zając
a kiedy zniknął w poruszonym zbożu
zabrał ze sobą co widział cokolwiek to było
suchy dym ognisk grząską zieleń stawu
i nas jeśli ważni byliśmy choć tyle
co mgły na polu
może już w jego oczach zatarł się ten obraz
– letnie popołudnie, dwoje ludzi, zboże –
a może będziemy przez wieczność przecinać tę łąkę
i nic się na podwójnym portrecie nie zmieni
choćbyśmy chcieli
Przemysław Witkowski
POWIERZCHNIOWE NAPIĘCIE
ten takt jest statyczny, przyciąga. ona tam jest,
widziałem. rusza się pod nim, te same odgłosy,
które dobrze pamiętam.
tak niewiele przeciekło przez palce, a chłód
zaczyna znów gościć. były odcienie piołunu,
a jest merkurochrom, sen o lepie na muchy,
że duszno, że ci ludzie, którzy tu przychodzili
po prostu chodzą gdzie indziej,
że zamiast otworzyć usta, tyle przydawek,
przecinków. gdzie wyznaczyć linię podziału,
jak ważne jest, żeby w odpowiednim miejscu
się przejęzyczyć, zapomnieć?
TRANSFORMACJE
dzwoniły dziewczynki sąsiadów, chlor na językach,
głos się łamał, uderzał w membrany ich oddech.
w wilgotnych wnętrzach tlił się cierpki płomień głogu
i oczekiwaliśmy pożarów, preparatów tego września,
które trzeba było połknąć.
pojawiły się pierwsze kolory w naszych zimnych ustach,
w bankach rosły złogi – właśnie stamtąd płynęły rozkazy,
przywleczono granice i rejestry.
i trzeba było zostać obywatelem, wyjść z błon i łodyg,
wsłuchać się w innych ludzi, nauczyć dialektu reklam.
i są już tak dobre kontakty, że pięknie należymy.
niewiele z tego zostało: szelest kradzionej energii,
mętne sadzawki sal kinowych i ciemne dno rzeki,
która płynie wytrwale z projektorów.
OBUDOWY APARATÓW
pod wieczór jeziora oddawały ciepło.
zaraz obok akwarium, które rozbiła mi siostra.
teraz spalanie, preparaty w gabinecie ojca.
ostrzyłem nóż i zabijałem ryby.
sąsiadka z góry co rano mówiła – bóg daje.
podglądałem ją, kiedy chodziła się kąpać.
nagradzano tych, którzy byli cicho,
bo coś już zaczynało węszyć.
do ich kroku ćwiczyliśmy oddech.
pośród drgań, rozkładów jazdy w nieładzie,
wykluwał się wtedy porządek, tamten chłopczyk
z zamkniętymi ustami ze zdjęcia.
LEKKIE CZASY CIĘŻKICH CHORÓB
zarażałem i byłem zarażany, niech świadczą:
zapach chloroformu, fioletowe oczy konia
w zaprzęgu, życie pszczół w roju i osa,
którą utopiłem w butelce.
klucz leży w kinach, w starych radiostacjach –
rzeczy nie znikają, gdy przestajesz patrzeć –
(pinezka pod paznokciem i pinezka w sercu)
dobrze przećwiczyli z nami ważne elementy
i życie jest już wszędzie – w windzie, gazecie –
fiszbiny, kształtki, zaślepki; zdrowie i przemysł
idą przecież w parze; komisariaty i stancje
są już gotowe na przyjęcie.
ale w każdym kwitnieniu są początki gnicia,
ten trójkąt w górze to już dzisiaj wakat.
martwa jest ręka, która przypinała tabliczki.
wystarczy przekręcić klucz, wrzucić monetę;
kiedy się oparzysz, zostanie pęcherzyk
i albo cię wchłonie, albo kiedyś pęknie.
OBRÓT, ZAMKNIĘCIE KOŁA
widziałem. on był. śnił się –
twarz miał jeszcze bardziej pociągłą.
puste miejsca są po jego zdjęciach.
mamy rzeczy niezmienne, inne można wyrzucić,
(gwóźdź tkwi tam, gdzie wbiła go jego ręka).
chodzi o nostalgię
– jest w tym królestwie proso i kadzidło;
pewna uczciwość, pewien brak reakcji,
zgubienie w obłoku, który czasem rzednie.
ale już czuje tężenie tych samych mięśni.
ciągle śni mi się park przed zamknięciem