Marcin Sendecki
Legnica: 14
O Legnicy miałem napisać już dawno i bez pośpiechu. Ale w najbardziej odpowiednim momencie robiłem oczywiście coś zupełnie innego. A w ostatnim odpowiednim momencie bardzo zachwycony siedziałem w tutejszym autobusie, w którym sam spędziłem tylko pięć godzin, ale różni mili ludzie, których spotkałem, siedzieli w nim od godzin dwudziestu i mieli siedzieć jeszcze ze dwa dni. A potem celebrowałem powrót do nadspodziewanie mroźnego miejsca zakwaterowania. A potem byłem odrobinę niedysponowany.
I oto dochodzi szósta po południu czasu lokalnego, i w Legnicy jest siedem godzin później, i Artur zapewnia mnie, że choć deadline mamy dawno za sobą, to ciągle niecierpliwie, ale i cierpliwie poniekąd czeka na tekst. Próbuję napisać więc coś w niejakim pośpiechu. I nie jest to może zupełnie pozbawione sensu, bo i Legnica zawsze odbywała się w pośpiechu. Ale o tym już może kto inny, bo są to sprawy wszystkim choć odrobinę zorientowanym wiadome.
W 1996 nic wiadome nie było. Nikomu nie przychodziło do głowy, że Europejskie Spotkania Młodych Pisarzy, czy jak to się tam nazywało, zamienią się w Fort, potem Port, i że w końcu nawet Legnica zamieni się w zupełnie inne miasteczko. Ale o tym może Tomek Majeran, który w 1996 (czy to był na pewno 96?) był na miejscu, więc wszystko pewnie dobrze pamięta.
A wcześniej, musiała to być jeszcze zima 1996, jeśli nie mylę się w rachunkach, Artur zaprosił mnie do Legnicy na, strach powiedzieć, naradę. Po czym, jak mniej więcej wiadomo, ruszyła dość dziarska seria spotkań pod tytułem barbarzyńcy i nie, wraz z nią (czy od razu?) pojawiły się miłe niskonakładowe wydawnictwa i tak dalej, i tak dalej, ale o tym już może kto inny.
Mariusz Grzebalski
Z portu do portu
Przez kilka ostatnich lat byłem stałym gościem portowego festiwalu jako jego uczestnik bądź jako widz. Nie zdarzyło się, żebym wyjeżdżał z Legnicy z poczuciem niedosytu. Za to zawsze wracałem stamtąd z nowymi książkami i bagażem interesujących doznań. Z oczywistych powodów najlepiej pamiętam edycję z 2001 roku, którą miałem przyjemność rozpocząć wspólnym wieczorem autorskim z Krzysztofem Siwczykiem. Czytaliśmy z łódki zainstalowanej u dołu schodów, które wiodły na scenę ze szczytu widowni Teatru im. Heleny Modrzejewskiej. Sala była pełna ludzi. Na miejsce schodziliśmy przy dźwiękach „Tako rzecze Zaratustra” Richarda Straussa.
Nie lubię słowa promocja, kiedy mówi się o książkach, szczególnie o książkach poetyckich, jestem jednak przekonany, że legnickie prezentacje ustanowiły w tym zakresie coś w rodzaju wzorca dobrego smaku. Bywało, że nie do końca odpowiadała mi frazeologia oficjalnych komunikatów Biura, wpisująca się w znany skądinąd paradygmat informacji o słynnych autorach oraz ich świetnych książkach. Nie zdarzyło się jednak, żebym miał poczucie uczestnictwa w czymś fingowanym, czym rządzi interes „urzędników od kultury” albo zimno kalkulowany plan finansowy. Legnicki festiwal był – i w tym widzę jego szczególne znaczenie – miejscem autentycznych spotkań. Spotkań poetów z czytelnikami, różnorodnych sposobów uprawiania i publicznego prezentowania poezji oraz – co wbrew pozorom nie jest bez znaczenia – poetów z poetami.
Niewątpliwe tych ostatnich nie da się powtórzyć we Wrocławiu. Były jedyne, ponieważ były pierwsze. Sporo z zawartych w Legnicy znajomości przekształciło się w trwałe więzy koleżeńskie, czemu znakomicie przysłużyła się nieoficjalna część portowych imprez.
Jednak już zawsze Legnicę będę kojarzyć przede wszystkim z mieszkaniem Marzeny i Artura Bursztów na ulicy Księżycowej, w którym Biuro miało przez te wszystkie lata swoja siedzibę. Myślę, że właśnie ono najlepiej pokazuje, na czym polegał legnicki fenomen. To, że w niewielkiej miejscowości, mając do dyspozycji bardzo ograniczone środki, Artur założył wydawnictwo, które z czasem zyskało ogólnopolską rangę, a jego działalność w znaczący sposób wykroczyła poza standard wypracowany przez tego typu podmioty. Bez dużych pieniędzy, bez zaplecza lokalowego i sprzętowego. Bez pani sekretarki i specjalisty od marketingu. Bez medialnej tuby. A jakże profesjonalne!
Prywatne mieszkanie służyło za pracownie komputerową, przygotowalnię poligraficzną, magazyn i punkt wysyłki wydawnictw. Kiedy z perspektywy czasu patrzę na pracę, którą w nim wykonano, nie jestem w stanie przecenić samozaparcia i mobilności pomysłodawcy, a jednocześnie głównego realizatora portowego projektu. Projektu, który w moim przekonaniu jest modelowym przykładem działalności non-profit w sferze kultury.
Ale żegnając Legnicę, żegnam nie tylko miasto i formułę, która wielu z nas pozwoliła zostać, że użyję słów Piotra Sommera, „tubylcami poezji”. Żegnam również odbiorców, bez których my, autorzy, istniejemy tylko potencjalnie. Wrocławskiemu portowi, koleżankom i kolegom życzę równie wyrobionej i oddanej publiczności jak legnicka.
Jak wiadomo, w każdym porcie wiele się dzieje. Każdy port ma swoje biuro, które reguluje życie marynarzy z cumujących w nim statków. Cieszę się, że w towarzystwie znakomitej załogi miałem przyjemność wielokrotnie cumować właśnie w Legnicy.
Jerzy Jarniewicz
Przyszli Irlandczycy
„Confetti Belfastu” (jest taki wiersz Carsona) kończy się – po polsku – „kanonadą znaków zapytania”, czemu w irlandzkiej angielszczyźnie odpowiada a fusillade of question marks. Jakże odmienne są te znaki przestankowe od kanonady frenetycznych wykrzykników, które padły już nie ze sceny, ale z widowni, zamykając we wrześniu 1998 roku wieczór autorski dwóch Irlandczyków, Ciarána Carsona i Michaela Longleya. Obaj panowie zjechali do Legnicy z Belfastu, dając początek długiej serii corocznych spotkań z tym, co – nie bawiąc się w geopolityczną poprawność (Anglik, nie Anglik?) – nazwaliśmy wkrótce „poezją z Wysp”, a co zaserwowali nam szczodrze Douglas Dunn i Craig Raine w 1999, R.S. Thomas (pośmiertnie) w 2000, Don Paterson i Ciarán Carson (ponownie) w 2001, Mark Ford i Stephen Romer w 2002, Simon Armitage i Glyn Maxwell w 2003, a wszystko to z wielką pomocą naszego przyjaciela z warszawskiego British Council, Cathala McCabe’a. Wieczór irlandzki Carsona i Longleya – którym asystowaliśmy wraz z Piotrem, przysiadłszy gdzieś w rogu sceny – był anglojęzycznym debiutem Legnicy, nie ograniczył się jednak do języka Douglasa Fairbanka i Sida Viciousa. Po kilku przeczytanych wierszach („gdyby język mówił, o czym wie głowa, nikt nie byłby nikomu bliźnim”), Ciarán niespodziewanie dobył zza pazuchy flet, zagrał na nim kilka nut i zaśpiewał w starym celtyckim języku Irlandii. Sens słów gdzieś nam umykał, choć Ciarán tłumaczył treść piosenek, w których za każdym razem ktoś gdzieś na zawsze wyjeżdżał, z kimś się na zawsze żegnał, od kogoś na zawsze coś pożyczał. Piotr, który siedział obok mnie, szepnął ścichapęk coś po rosyjsku, gdzieś w powietrzu usłyszałem zagubiony czeski zaimek, rzucony zresztą w odpowiedzi na jakiś dolnoniemiecki pytajnik i wiadomo było, że wieczór nie skończy się w żadnym z konferencyjnych języków Europy. Kiedy w Masce sporządzano już bilans dziennych zysków i strat, w bocznej salce naprzeciwko toalet, siedział jeszcze Ciarán nad szklanką szarlotki, przechrzczonej zresztą, chyba przez Adama, na carsonkę, choć może nie była to carsonka, ale tomik wydanych właśnie w Legnicy polskich przekładów jego wierszy pod zacinającym się sugestywnie tytułem Tak, tak. Siedział więc Ciarán przy stoliku, siedział nie sam, siedział naprzeciwko i śpiewał w irlandzko-polskim duecie: non, je ne regrette rien. Nie pytałem go, na ile poważna była to deklaracja, ale jestem pewien, że niczego z tego wieczoru Ciarán nie regrette, gdyż po trzech latach przyjechał znowu do Legnicy, tym razem z grającą na skrzypcach żoną.
Wydawało się, że jego irlandzki przyjaciel, siwowłosy Michael Longley, którego z racji postury można by uznać za żubra z północnoirlandzkich mateczników (gdyby w Irlandii żyły żubry, a Belfast otaczały mateczniki), narzuci spotkaniu olimpijski ton. Ale gdzie tam! Michael kontrapunktował dostojeństwo swojej konstytucji celnymi komentarzami nasyconymi klarowną jak górska woda ironią. A drugiego dnia, mimo że w wypełnionej po brzegi sali nad Maską pozostały tylko nienumerowane miejsca na podłodze, wcisnął się na koncert Świetlickiego i Trzaski i, jak mi się zwierzył, miał wrażenie, że jest na koncercie w jednym z nocnych klubów w Belfaście. Mimo pozorów (Świetlik z Trzaską na Shankill Road?), nie było to złudzenie: od piątku Legnica mówiła Belfastem. Seo do slainte!
Dariusz Sośnicki
Tak było
Port przenosi się do Wrocławia. Może Legnica nie zniknie teraz całkiem z literackiej mapy Polski, ale na pewno będzie musiała się zadowolić nieporównanie skromniejszym statusem i wspomnieniami z czasów, gdy była metropolią. Bo była. Jest co wspominać. Miała swoją polskojęzyczną drużynę i odwiedzali ją goście z innych części Europy. Byli wśród nich naprawdę znakomici pisarze. Widziałem ich na scenie Teatru im. Heleny Modrzejewskiej, słuchałem ich wierszy, nie może być mowy o pomyłce. Prawie każdy z nich wyjeżdżał stąd z nową książką. I zaraz studenci literatury w różnych miejscach świata musieli wciągać te książki do swoich bibliografii i wymieniać Legnicę obok Londynu, Belfastu, Pragi, Lublany i Nowego Jorku.
Bohdan Zadura
Dwie Legnice
Jechałem na zachód, żeby znaleźć się na wschodzie. Cedrykowie, Lubienieccy, Szczorsowie, Tulejkowie – Legnica, Bolesławiec, Stare Jaroszewice, Warta Bolesławiecka… Pierwszy raz gdzieś w latach siedemdziesiątych, samochodem, kiedy jazda samochodem sprawiała mi przyjemność – jeśli można mówić o przyjemności prowadzenia pod czujnym okiem żony i teściowej, nie odrywających wzroku od czerwonego paska szybkościomierza i nie przyjmujących do wiadomości, że im krócej jest się na drodze, tym prawdopodobieństwo wypadku jest mniejsze. Nie pamiętam już, jaka była bezpieczna szybkość w pojęciu większości tej pięcioosobowej społeczności uwięzionej na dobrych osiem godzin w blaszanym pudełku, ale miałem znane sobie od urodzenia poczucie, że jestem w zdecydowanej mniejszości. Jeśli na skali szybkościomierza było 160, to przecież zostało ono tam umieszczone nie dla ozdoby, nie, demon szybkości aż tak bardzo mnie nie kusił, 100 kilometrów na godzinę absolutnie mnie satysfakcjonowało, no, 90 też właściwie było do przyjęcia. Dojechaliśmy do Wrocławia, miałem mieć za sobą (przed sobą) autostradę. Nawet kobiety powinny wiedzieć, że autostrady są po to, żeby jechać szybko. Moja pierwsza w życiu autostrada, jakby to powiedzieć? Najgorszy odcinek drogi na całej 550 kilometrowej trasie.
To nie miały być naleśniki, naleśniki to łatwizna. To miały być pierogi. Każdy głupi potrafi usmażyć naleśniki. Choć nie na każdej patelni. Pierogi wymagają dużo więcej i biegłości w palcach, i cierpliwości, i charakteru. Przy smażeniu naleśników można palić papierosy, można czytać haiku, a nawet trochę dłuższe wiersze, można z doskoku oglądać telewizję. Odrobinę gorzej z telefonami, bo te łatwiej jednak odbierać przy pierogach; nic się nie spali, najwyżej ciasto zrzednie. W pewien sposób naleśniki są odtwórcze, samopowtarzalne, na pewnym etapie zmechanizowane (w końcu po coś wynaleziono mikser).
To miały być pierogi i wino. Tak to sobie wymyśliłem rok wcześniej, w 1997 roku. Że pisanie wierszy jest czymś na kształt lepienia pierogów czy robienia wina. I ubzdurałem sobie, że jak pierogi mogą komuś smakować, tak samo mogą smakować komuś wiersze. Że się dzieli z ludźmi tym, co się umie robić. Coś dla ciała i coś dla ducha. Szaleństwo pięćdziesięciolatka, który postanowił nakarmić publiczność. No to ile tych pierogów by trzeba było ulepić? Tysiąc? 150 lepiłem już za jednym podejściem, ale tysiąc? W trakcie spotkania autorskiego? Gotować na scenie? Ile by to musiało trwać. Pierogi odpadły. A wino, wino było w piwnicy. Też go nie powinno zabraknąć. Tylko co, gąsior wieźć pociągiem? Przelewać do jakichś plastyków? Odpadło wino, parę dni przed Fortem. Gdyby wino mogło być ze sklepu, to pierogi mogłyby być z garmażerki. Zostały naleśniki.
Smażyłem je w domu w przeddzień wyjazdu, im bliżej końca, tym z mniejszym entuzjazmem. W folię aluminiową i do torby. Żółty ser, szynkę i paprykę kupi się w Legnicy. Ile? – pyta Artur. Skąd mam wiedzieć, ile na wagę? Nie pomyślałem. W kawałku, czy pokrojone? Jasne, że pokrojone. 150 plastrów szynki, 150 plastrów sera, z piętnaście czerwonych papryk. Plaster szynki, plaster sera, trochę papryki i w kopertę. I w kopertę. Czy się zdąży? Niby taka prosta rzecz poskładać, a też trwa. – Marcin ci będzie pomagał – mówi Artur. Butla gazowa. Dwie butle? Dwie patelnie? Świetny pomysł był z Marcinem. Nie pamiętam, co czytałem, pewnie Noc poetów, bo długo, a pamiętam okrzyk z sali: – Marcinie, tu też by się coś zhamkało! A czy mogą być wegetariańskie?
Te naleśniki przylepiły się do Fortu. Miały być, przepraszam, głębokie, stały się medialne; w końcu łatwiej do gazety napisać, że poeci smażyli w Legnicy naleśniki, niż napisać, jakie wiersze czytali.
To byli prości ludzie, mówili, jak słyszeli, a jak słyszeli, to można było poznać po ich mowie. Po ich mowie można było poznać, że kończyli rosyjskie szkoły powszechne, że mieli za sąsiadów Ukraińców i Białorusinów, że zanim znaleźli się na zachodzie, zaliczyli Kazachstan. Po ich mowie można było poznać, że oglądają brazylijskie seriale i telewizyjne programy informacyjne. Pani Margaret Thatcher była dla babci panią Kaczor. Ach, jakim przekształceniom ulegały w ich ustach na przykład nazwy leków! Nie można było z nimi pogadać o literaturze, to kiedy Bohdan ma ten wykład? – pytali mnie, a ja wiedziałem, że mógłbym mieć kłopoty z wytłumaczeniem, co to jest wieczór autorski. Ale można było tylko słuchać. Babcia, kiedy jeszcze mówiła, pamiętała imiona, co tam imiona, pamiętała daty wszystkich ślubów w rodzinie i daty urodzin wszystkich swoich wnuków i prawnuków i daty śmierci, bo jak się żyje prawie sto lat, to i tragedie muszą się przydarzyć. Można było słuchać i o wyprawach na węgierskie i jugosłowiańskie bazary, nie mówiąc już o legnickim targu, który prosperował za przyczyną Armii Czerwonej, i o kolejarskich czasach Kostka, kiedy choć w jednym bloku ZSRR to była zagranica. I kiedy jeszcze, poza babcią, byli na chodzie, można było jechać gdzieś pod Bolesławiec na jagody, których zbierało się całe wiadra. A jeść i pić było trzeba, bo tu nie było przeproś.
Zanim nie przenieśli się na Stryjską, do bloku po Armii Czerwonej, mieszkali przy Czarnieckiego. To przelotowa ulica, a kamienica przypominająca warszawską Pragę z okolic Brzeskiej. Zakaczawie? Któreś tam piętro, sracz na półpiętrze dla dwóch pięter. Dziecko myło się (było myte) w metalowej misce (wodę grzało się na gazie). Widok z kuchni (tam przy lufciku paliłem papierosy) na jakieś ceglane mury, zwieńczone tłuczonym szkłem. Rawicz? Z drugiej strony widok na okna, ze starymi kobietami jak dzień długi wysiadującymi w oknach. Trochę w lewo skwerek z rachitycznymi drzewami, postojem taksówek i szpitalem (dermatologicznym). Dziwny zapach w powietrzu, nie tylko w mieszkaniu, ale w całym mieście. Miasto upstrzone baretkami na obcych mundurach, oficerowie noszący plastykowe torby z zakupami. Tabor samochodowy, jakby do Legnicy wróciła z Czechosłowacji armia, która jechała tam przez Puławy w sierpniu 1968 roku. Bezpańskie psy i bezpańskie dzieci. Mnóstwo starych ludzi, o laskach, o kulach. W parku też, dokąd chodziłem z dzieckiem na spacery. Koszmarny sen ortopedy. Sen Karola Marksa o Manchesterze (do czegoś piję, piję do wiersza „Odwiedziny krewnych”). Pewex lepiej zaopatrzony niż w moim mieście. Zwykłe sklepy lepiej zaopatrzone, w Legnicy kupowało się herbatę (Assam, na wagę). Było, i było. Tak było. Zasnąć, nim inni zachrapią. Lata osiemdziesiąte. Niedaleko parku pogotowie ratunkowe. Po śmierci ojca na zawał bałem się zawału, więc na wszelki wypadek kręciłem się w pobliżu.
Za jakiś czas zacząłem tu przyjeżdżać pociągiem. Sam. W pierwszych latach w Kielcach dosiadał Krzysztof Jaworski. W 98 w Legnicy byli Longley i Carson, jakieś dziwne poczucie bliskości z Longleyem. Zazwyczaj wracałem albo nocnym pociągiem do Lublina, albo przez Warszawę, wtedy przez Łódź. W Śródmiejskim Forum Kultury z zaskoczenia, po dwóch piwach, czytałem wiersze Longleya?
Dzięki Fortowi Legnica odmłodniała? Stare znajome po roku? Gabrysia, Agnieszka? Dzięki Portowi Legnica wypiękniała? Poczucie bliskości? Ktoś się cieszy na twój widok? Nawet jeśli to złudzenie, to piękne.
Teraz pierwszy raz przychodzi mi do głowy, że znałem w Legnicy dwie Weroniki. Babcię swojej żony, Weronikę Cedryk, i pierwszą córkę Artura. Tę pierwszą od starości, tę drugą – choć zobaczyłem ją dużo później – od niemowlęctwa. Czasy się zmieniają, nie tylko dlatego, że ta druga ma już starszą od siebie tamtej siostrę, Dominikę. Czasy się zmieniają, bo w tamtym 98 roku do głowy by mi nie przyszło, że może nie wypada, żeby mała dziewczynka rzucała ci się na szyję. D.J. Enright o czymś takim napisał wiersz.
Babcia Cedryczka, jak na nią mówiono, umarła w styczniu 2000 – do 100 lat trochę jej zabrało, jeden z jej zięciów – Józef Lubieniecki ze Starych Jaroszewic (nie wiem czemu, mówili na nie Stare Jasiowce) dużo wcześniej (palił więcej niż ja, słuchał Wolnej Europy), drugi Kostek, w sierpniu 2003. Kolejny zięć, a mój teść, we wrześniu 2003. To za sprawą Konstantego Tulejki te dwie Legnice się spotkały – któregoś roku, może 97, kiedy i Artur wyszedł po mnie na stację, i on.
Marcin Świetlicki
Czwartki
Lektury wzięte w podróż: Choromański „W rzecz
wstąpić”, Bloch „Psychoza” i Tkaczyszyn-Dycki
„Przyczynek do nauki o nieistnieniu”, wszystko
z przeszłości, bo podróż zazwyczaj
to jest cofanie filmu, zwłaszcza kiedy jedzie
się tyłem do kierunku, czwartek, miesiąc kwiecień,
niektóre liście już się decydują,
niektóre jeszcze się zastanawiają.
Oprócz książek w plecaku jest prezent od Ewy
– płyta z hamburskich koncertów the Beatles,
brakujący element. Jeszcze zanim peron
– to papierosa, potem się obejrzeć,
zobaczyć, rzadko, coraz rzadziej się
dostrzega, a tu – proszę – zobaczyło się.
Sklejam urwany film, otwieram
list zaklejony.
* * *
ja nie wierzę że miasta to nie ludzie miasta to ludzie miasto
legnica to artur burszta nic więcej mnie z miastem legnica nie
wiąże oprócz burszty jego żony i córeczek co cudowne są jeżeli
burszta nie legnica to kocham wrocław burszta jest jak armia
radziecka przyszedł i odszedł przychodzimy i odchodzimy z legnicy
pamiętam bursztę bursztową i ich córeczki już tam nie pojadę bo
nikt mnie nie zaprosi
2003
Tadeusz Pióro
Psie Pole
Psie Pole
Majeran nadbił Jaworskiego, lecz nienasycone psy
dostały manto od machiny wojennej Grześka Wróblewskiego.
Marta Podgórnik pokazała zauroczonym oportunistom
co to melodeklamacja i zmogła fortecznego tyrana
z języczkiem. Kafka rozłożył na łopatki Raine’a, lecz
cóż, Miloš Doležal rozniósł obu na szablach tak, że mieli się
z pyszna. Baran zadał śmiercionośny cios Ciemniakom
i ich wiernym pieskom i zjadł Patersona z rogami.
Śląska szkoła życia nie potrafiła oprzeć się delegacji
z Wysp Brytyjskich, która starła ją na puch.
Sommer rozbił Fantomasa w drobny mak, a Sosnowski
obrócił Zawadę w perzynę. Pychę Biedrzyckiego
poskromili Wilczyk i Dycki. Zakusy Pióry
ukrócili Carson i Longley namiętnym pocałunkiem,
lecz grający na cztery ręce Douglas Dunn wrzepił
tęgie baty zapalczywym chłopcom ze szmaragdowej wyspy.
Zanim Hamkało zdołał osiodłać Jarniewicza potomek Larkinów
przytarł rogów Irlandczykom i Krynickiemu. Zadura
owinął sobie wokół palca Honeta, któremu Podsiadło
też zadał bobu. Marcin Świetlicki wziął za frak Wilczyka,
lecz radość krótko trwała, bo Anna Podczaszy rozgromiła
go do szczętu. Fiedorczuk ucięła łeb Piotrowi Sommerowi,
ale Kobierski pokonał ją jej własną bronią. Fantomas
spacyfikował Barana, wbijając go na pal, Gutorow
poił Podsiadłę piołunem, piekąc go na wolnym ogniu
podczas gdy Siwczyk stłukł Foksa na kwaśne jabłko.
Grzebalski dał Susce fangę w nos i kamień na kamieniu
nie pozostał z całego misterium. Wiedemann zalał
sadła za skórę poetom czeskim, których złapała czkawka.
Bohdan Zadura, wzięty w dwa ognie przez Irlandczyków
pojechał do Puław po bimber. Vasa
wziął w kocioł Macheja, Piórę i Majzla,
Podgórnik wpędziła Honeta do trumny – słowo po słowie
jak się należy – a Siwczyk tylko darł pasy
z Sosnowskiego. Po srogiej rąbaninie
Majeran skrócił Kafkę o głowę
Pióro zmiótł z powierzchni ziemi Foksa, Ślązacy
zaszlachtowali i wykrwawili warszawiaków, Dycki
położył trupem Fiedorczuk i długo nurzał się we krwi
swojej ofiary, Baran postawił włosy na sztorc i ruszył
na Sommera, lecz skończyło się to kolejnym poematem.
Pewnego dnia Burszta nakrył Legnicę białym prześcieradłem
i położył nogami w stronę wybuchu.
13 września 2000
Wojciech Bonowicz
Chwała
Podobno jesteśmy światową potęgą w dziedzinie poezji. Ale wydawców, którzy w to wierzą, mamy jak na lekarstwo. Może nawet niektórzy chadzają do kościoła poezji w niedziele. Ale cóż z tego? Wiara bez uczynków jest martwa – powiada Pismo. Wstydliwie zapalamy Bogu poezji świeczkę, a molochowi prozy usypujemy wysokie kopce z ogarków.
Chwała więc tym nielicznym, którzy jednak uwierzyli i swą wiarę przekuli w czyn. Jest w Polsce kilka miejsc, w których jeszcze publikuje się zbiory wierszy. Projekt legnicki, który tu chwalimy, wyróżnia się na ich tle ambicją, by poezję współczesną, teraz pisaną, nie tylko wydawać, ale też – komentować oraz popularyzować. Przyznam, że jako autor odczuwam pewne zażenowanie na widok pocztówek z moją własną twarzą lub płyt z nagranym moim głosem. Ale już pocztówki z twarzami koleżanek i kolegów wcale mnie nie zawstydzają, a nawet dają w myślach pewną przyjemność.
Arturowi Burszcie udało się stworzyć coś, co egzystuje intensywnie na styku realu i wirtualu. Z jednej strony – jeździmy z nim pod strzechy, na spotkanie młodzieży z gimnazjów, szkół zawodowych, liceów czy sympatycznych pań i panów z klubu Pozytywka. Z drugiej – nasze książki i wiersze są dostępne o każdej porze dnia i nocy z najodleglejszych zakątków kraju, kontynentu i świata. W odróżnieniu od szeregu akcji literackich, które pojawiły się w ostatnim dziesięcioleciu, projektowi legnickiemu udało się pozostawić materialne ślady w postaci książek.
Chwała tym, którzy uwierzyli i przekuli.
Tomasz Majeran
Gdzie jest Sendecki?
Dzwoni Artur i mówi, że tylko ja albo Sendecki. Ja mówię, że lepiej Sendecki, a Artur, że nie wie, czy go złapie. To ja mówię, żeby ktoś inny, bo niewiele pamiętam, a Artur, że nie ma nikogo i mam wziąć antologię 14.44, bo na końcu są programy, to sobie przypomnę. A czemu tylko ja albo Sendecki? – chwytam się brzytwy. Bo wyście byli od samego początku. No tak. Czyli mam sobie powspominać, bo Artur nie może złapać Sendeka. Mam nadzieję, że go w końcu dorwie.
*
Głupia sprawa. Naprawdę niewiele pamiętam. Trochę anegdot, ale z datami, to już całkiem cienko. Najbardziej podstawowych faktów nie pamiętam, za to kilka drugorzędnych historyjek owszem, jak najbardziej. Za żadne skarby nie mogę sobie na przykład przypomnieć, kto mnie zaprosił na I Niemiecko-Polskie Spotkania Młodych Pisarzy. Nawet nie wiem teraz, czy naprawdę były pierwsze, a nie drugie albo trzecie nawet. Chyba Romek Praszyński. Głupia sprawa, naprawdę nie pamiętam. Na pewno nie Sendecki, bo jego poznałem dopiero na tej imprezie. Nie przypominam sobie zresztą, żeby Sendecki kiedykolwiek i gdziekolwiek mnie zapraszał, co nie znaczy, że mnie nie zapraszał. Mam nadzieję, że Burszta go dorwie.
*
Miłośników warstwy faktograficznej zmuszony jestem odesłać do poematów Tadeusza Pióro i Bohdana Zadury. W żadnym razie do liryki Sendeckiego.
*
Na początku byłem cokolwiek zdziwiony, że Niemcy, którzy uczestniczyli w Niemiecko-Polskich Spotkaniach Młodych Pisarzy, są tak bardzo młodzi i – hm – niewyrobieni literacko. To, co dla nas (dla nas – czyli polskich uczestników Spotkań – np. Sendeckiego) było oczywistościami nie wartymi dyskusji, dla nich było odkrywaniem nowych literackich kosmosów. Weźmy przykład: przekłady.
Spotkaniom towarzyszyły warsztaty, podczas których Polacy tłumaczyli Niemców, a Niemcy Polaków. Zabawa dość karkołomna, bo żaden z polskich literatów nie znał wystarczająco dobrze niemieckiego, ani tym bardziej żaden z niemieckich literatów – polskiego. Po angielsku i na migi dowiadywaliśmy się, co poeta chciał powiedzieć, a następnie „tłumaczyliśmy”. Jeżeli te przekłady mają cokolwiek wspólnego z oryginałami, to chyba tylko dlatego, że w zabawie dzielnie pomagały nam zupełnie przystojne germanistki, które organizatorzy zapraszali na naszą imprezę. Owocem warsztatów była antologia, której tytułu nie pamiętam.
*
17 października 1996 roku wieczorem spotykam w Bolesławowie najprzystojniejszą z germanistek. Na kolację były placki po węgiersku, na Podhalu znane jako placki po zbójnicku, a na Węgrzech i wśród zbójników chyba całkiem nieznane.
*
Dla mnie rzeczą zupełnie naturalną i nie podlegającą większej dyskusji był na przykład fakt, że jeżeli utwór oryginalny się rymuje, to przekład w zasadzie też powinien się rymować. Z niejaką konsternacją odnotowałem później, że w antologii, której tytułu nie pamiętam, znalazł się piętnastolinijkowy sonet bez rymów podpisany moim nazwiskiem. Pytam Niemców dlaczego 15 linijek, kiedy w oryginale jest 14 linijek. Dlaczego bez rymów, skoro w oryginale są rymy. Bo niemiecki jest dłuższy i kończy się czasownikami. Skubany farciarz Sendecki, on nie miał tych problemów – pisał wtedy krótko i bez rymów. Mam nadzieję, że Burszta go dorwie.
*
Potem rzecz się wyjaśniła: niemieccy uczestnicy to w większości laureaci konkursu literackiego dla uczniów szkół podstawowych i gimnazjów. Głupia sprawa, bo trudno mieć pretensję do nastolatków, że nie zawracają sobie głowy impoderabiliami. Jadą z koksem – jak jest źle, to piszą, że jest źle (bardziej wyrobieni piszą, że nie jest dobrze), gdzieś mają rytm i rym. Czułem się lekko zawiedziony, ale dzisiaj już tylko śmieję się z wczorajszego siebie, ponieważ wiem, że takie imprezy tak naprawdę kształcą nie przyszłych producentów, lecz konsumentów dóbr literackich (np. liryki Sendeckiego). Na wieczór autorski nieznanego poety z obcego kraju w Niemczech jeszcze długo będzie przychodzić 30 razy więcej osób niż w Polsce. Liczba 30 jest dość precyzyjna – podpowiada mi ją empiria. Tak też rozumiem ideę warsztatów literackich organizowanych dzisiaj przez Biuro Literackie – bardziej chodzi o kształcenie czytelników niż pisarzy. Tylko, że Artur stawia sprawę chyba znacznie dosadniej, Niemcy preferują bezstresowe wychowywanie czytelników i taki czytelnik zanim zacznie cokolwiek czytać, wyda z 5 tomików poetyckich o tym, że jest źle.
*
Wcześniej jeździliśmy trochę do Stronia Śląskiego, trochę do Berlina, trochę do Moguncji, ale potem była Legnica i Europejskie Spotkania Młodych Pisarzy. Niemcy, Czesi i Polacy. Spotkania wypadły jakoś tak podczas futbolowych mistrzostw Europy i przypominam sobie, że wspólnie oglądaliśmy mecz Niemcy-Czechy. Pan Bóg nie jest Czechem, chociaż wszyscy, nawet Niemcy, nawet Sendecki, kibicowaliśmy jedenastce znad Wełtawy. Jeden z braci Czechow płakał po meczu, a Niemcom było chyba zwyczajnie wstyd.
*
Pamiętam jak przyjechałem na pierwsze spotkania w Legnicy i trochę się przeraziłem. Burszta zwariował. Na legnickim rynku przywitały mnie agresywne plansze (wszystkie plansze są agresywne) anonsujące poetycką akademię w wykonaniu aktorów Dużej Sceny Teatru Dramatycznego. Tytuł: W tym domu nie ma nikogo. Pierwsze skojarzenie – będziemy oglądać sceniczną adaptację słynnego czeskiego serialu dla dzieci. Ale nie: pomysł i adaptacja tekstów – Artur Burszta, autorzy: uczestnicy Europejskich Spotkań Młodych Pisarzy. Burszta kompletnie zwariował, skąd on wziął ten grafomański tytuł? Rozumiem, że się integrujemy, że to eksperyment, ale tytuł to podstawa, mógłby się jakoś przyłożyć. Widzę Bursztę. Cześć. Cześć. Gadu gadu i on nagle mnie z mańki – Ale tytuł ci się podoba, nie? Nie. Jak to nie? Nie. Przecież to z twojego wiersza? Jakiego?!?! „Święty obrazek”. Ten Sendecki to jednak farciarz.
*
Moje pierwsze spotkania w Legnicy skończyły się równie dramatycznie, jak się zaczęły. Nie dotrwałem nawet do spektaklu. Postanowiono bowiem rozegrać mecz piłkarski pisarze kontra aktorzy. (Pewną niespodzianką był występ w drużynie pisarzy Marcina Sendeckiego). Takie rzeczy długo się pamięta, okularnicy wiedzą, o czym mówię. Klatka po klatce. Pięknie dośrodkowana piłka z bocznej linii boiska. Wyskok, główka, gol. Wróć. Był tylko wyskok i główka, bo w tym samym momencie pewna przystojna aktorka dramatyczna matriksowym skokiem, klatka po klatce, kopie przystojną nogą w piłkę. Spotykamy się w tym samym momencie – noga, piłka i głowa. Zawalił mi się cały świat. Jeden zamach przystojnej nogi zaprzepaścił moją literacką i piłkarską karierę. Główka boli, serce mdleje, ja przez ciebie oszaleję. Panu już podziękujemy. Odstawiono mnie do wrocławskich okulistów, może i dobrze, bo nie zniósłbym kąśliwych uwag w foyer na temat tytułu spektaklu. Nie pamiętam nazwiska owej bardzo dramatycznej aktorki. Brunetka. Dzisiaj wiem, że nie pamiętam, za parę lat dam sobie pewnie uciąć krótkowzroczną głowę, że była to Danuta Stenka albo Renata Dancewicz. Albo Carrie-Ann Moss. Miłośników warstwy faktograficznej odsyłam do poematów Tadeusza Pióro i Bohdana Zadury.
*
Dalej to już wszyscy wiedzą, nie ma co wspominać. Spotkania przerodziły się w Fort, Fort w Port, a teraz dzwoni Burszta i mówi, że tylko ja albo Sendecki.
*
17 października 2003 roku spotykam M.Ś. On jest pijany jak świnia, ja jestem trzeźwy jak świnia. On między jednym koncertem a drugim, ja między koncertem, a powrotem do domu. Siedzimy we dwóch. I nagle on, ściszając głos, żeby nie usłyszał go Janerka siedzący przy sąsiednim stoliku, mówi, mówi do mnie tak: Dzwonił do mnie Burszta i powiedział, że to już koniec, że wyjeżdża z Legnicy, że tylko on albo Sendecki, że ma napisać wiersz. On trzyma się nieźle, chociaż jest pijany jak świnia, ja trzymam się nieźle, chociaż jestem trzeźwy jak świnia. On między jednym koncertem a drugim, ja między koncertem, a powrotem do domu, który także przerodzi się w koncert. Siedzimy we dwóch. Palimy hiszpańskie papierosy. I on mówi, że mi przeczyta, że jest tam Artur, że jest Marzena, że są dziewczynki, że koniec tego miasta, że Legnica umarła. A ja na to, że Legnica jest wszędzie.
Krystyna Miłobędzka
Na żywo
Zaproszenie
do Portu Legnica 2000 dostałam w kopercie z napisem Fort Legnica. Zapraszający oznajmia, że właśnie po czterech latach pracy Fortu nastąpił konieczny moment zmiany Fortu na Port – i że ten „fortel” (tak było napisane!) ma na celu ożywienie imprezy i odświeżenie jej wizerunku. W załączeniu dotychczasowe wydawnictwa Fortu: dowcipnie i pomysłowo wydane tomiki ludzi dużo dużo młodszych ode mnie. I najważniejsze pytanie w liście: czy mam wiersze, które mogłyby zostać wydane w Legnicy? Nie miałam, zajrzałam do zaczętych kiedyś i porzuconych zapisów. W sąsiedztwie tamtych młodych książek moje teksty nagle ożyły. W Legnicy, na wrześniowej imprezie Portu byłam już autorką tomu wszystkowiersze.
Spotkania
znajomych ze znajomymi, znajomych z nieznajomymi, piszących z piszącymi, piszących ze słuchaczami, języka angielskiego z językiem polskim, autorów z tłumaczami, poezji śpiewanej z mówioną, muzyki z poezją, żywej osoby autora z własną poezją, żywej osoby autora z tymi, którzy zechcieli go słuchać – w ogromnej, jeszcze chyba XIX-wiecznej hali. Przy wejściu – sprzedaż książek i koszulek z nadrukowanymi wierszami zaproszonych poetów (najbliższa ciału: koszulka z nadrukowanym własnym wierszem!). Jeszcze – piękny „Dziennik Portowy” poświęcony w całości tegorocznym spotkaniom i autorom w nich występującym (pismo formatu A 4, 164 strony, cena 15 zł). Na następnych spotkaniach portowych: longplay z wierszami i wieczorem autorskim Miłobędzkiej, pocztówki z fotograficznym portretem Miłobędzkiej (fot. Elżbieta Lempp); te same podarunki dla innych zaproszonych Autorów… I wreszcie: On, Artur B. – człowiek, który się temu wszystkiemu przyśnił. Albo – któremu się to przyśniło.
Podróż
na spotkania autorskie poza Legnicą zdarzyła mi się w marcu następnego roku. Dzierżoniów, Lądek, Stronie Śląskie, Bystrzyca Kłodzka, Wałbrzych – trudne dla mnie godziny prawdy. Konieczność żywej obecności autora, który jest właśnie taki, jaki jest: ten stary, ta młoda, ta się zacina, tamten marudzi. Książka staje się w takich chwilach tylko załącznikiem do autora – uwierzytelnianym jego gestem, uśmiechem, grymasem. Bardzo się takich godzin zawsze boję. Pomagała mi współodczuwająca, żywa obecność Artura B., którego samochodem odbyłam tę męczącą trzydniową wycieczkę. Podobał mi się jego pomysł „żywej sztafety poetów”. Otóż każdy z bohaterów organizowanych przez niego spotkań autorskich zapowiada kolejne spotkanie autorskie. Zapowiadałam wtedy spotkanie z Anią Podczaszy, mieszkanką Legnicy, która dzięki Arturowi Burszcie debiutowała książką danc na legnickich spotkaniach 2000 – książką, która wkrótce została nominowana do nagrody Nike.
Marta Podgórnik
Legnicki spleen
Panta rhei… Artur Burszta zdecydował się na przeprowadzkę. Trudno sobie w ogóle wyobrazić, że nie będzie już Legnicy. To znaczy „Legnicy”. Nazwa miasta stała się w końcu symbolem nie tylko działań kulturotwórczych Biura Literackiego, nie tylko książek, festiwali, portalu internetowego, ale też w jakimś stopniu całego zjawiska młodej poezji. Co najciekawsze, stało się to w mieście, które nie mogło się pochwalić ani ugruntowaną tradycją literacką, ani prężnie działającymi grupami twórczymi, ani imponującym zapleczem finansowym i organizacyjnym (może stąd zresztą niezależność i otwartość?). Legnica pojawiła się na kulturalnej mapie Polski wraz z przedsięwzięciem Artura Burszty, na długo przed sukcesami głośnych dziś przedstawień Jacka Głomba. Na pewno pozostaną w tym mieście ludzie związani z Biurem Literackim, organizatorzy, sponsorzy i uczestnicy kolejnych festiwali. Na szczęście dla nich nie będą musieli daleko wybierać się w odwiedziny. Wrocław to miasto tradycyjnie przychylne kulturze, pełne artystów, zasobne. I trochę się jedynie obawiam, że w tym dostatku zgubi się gdzieś wyjątkowość legnickiego przedsięwzięcia, jego niejednokrotnie partyzancko-misyjny charakter. Cóż, rozwianie tych wątpliwości przede mną, a tu zostałam poproszona o tekst retrospektywny. I zaraz nasuwa się pierwsze spostrzeżenie, że nie sposób by mi było pisać o Legnicy w oderwaniu od właściwie wszystkiego innego, w tym najważniejszej dla mnie książki Paradiso, poglądowych zakrętów, rozczarowań, odkryć, prywatnych przyjaźni i animozji, wyborów, także tych pozaliterackich. Legnica przez kilka lat współwyznaczała rytm „życia młodoliterackiego” niezależnie, czy się do Legnicy jeździło, czy się u Burszty wydawało książki, czy i w jakim tonie komentowało się dokonania i potknięcia Biura. Legnica stała się instytucją, do której można się było odnosić, porównywać, na którą można się było złościć, obrażać, doceniać lub lekceważyć…
Działalność Fortu, a następnie Portu Legnica powinna była spowodować masowe oblanie się rumieńcem wstydu przez potężne, zramolałe wydawnictwa i instytucje powołane do wspierania i promocji literatury, lecz niech wystarczy nam fakt, że niektóre z nich dostrzegły zjawisko, a Legnica stała się dla niektórych autorów swego rodzaju pasem startowym.
Mimo otwartości na medialną aranżację przedsięwzięcia, karkołomnych niejednokrotnie pomysłów inscenizacyjnych, i ryzykownego organizatorskiego rozmachu, Artur Burszta i jego doradcy nie ulegli pokusie rozcieńczenia wina coca-colą i poziom merytoryczny tak samego festiwalu jak i wydawnictw pozostał wysoki, dzięki czemu parafka Biura Literackiego mogła funkcjonować niczym gwarant jakości. W dobie decentralizacji i rozproszenia, także towarzyskiego, zgromadzenie pod jednym szyldem tak wielu uznanych autorów i obiecujących debiutantów przy tak niskim odsetku pomyłek stanowi duży sukces i zapowiedź pogodnej przyszłości. Ale miało być o przeszłości…
Będzie krótko. Najbliższy jest mi festiwal z 2000 roku, który inaugurował przemianę Fortu w Port. I chociaż źródła tej przemiany były nie do końca romantyczne, dla mnie alegoryczne zastąpienie oblężonego fortu przyjaznym, otwartym portem zbiegło się w czasie z premierą mojej drugiej książki i wypłynięciem wielu legnickich publikacji na szersze wody. Miałam przyjemność otwierać ten Festiwal wspólnym z Darkiem Foksem spotkaniem autorskim i był to dla mnie niezapomniany wieczór, jeden z wielu niezapomnianych wieczorów, które czynią literacką profesję a i życiową monotonię znośniejszą.
Wszystkie pobyty w Legnicy wspominam zresztą równie dobrze, a nic w tym dziwnego, bo choć doceniam w pełni starania organizatorów w celu zapewnienia gościom godziwych warunków pobytu, tak w jego literackim jak i turystycznym wymiarze, prawdziwy komfort budowało mi znakomite towarzystwo i atmosfera święta, która zawsze towarzyszyła spotkaniom. Nie odczułam tu nigdy napięcia charakterystycznego dla dużych, kilkudniowych imprez. Rad nierad, Artur Burszta brał nerwowe koszty na siebie, pozwalając autorom na dość swobodny kontakt z rzeczywistością, publicznością i programem, dzielnie znosząc dużą dozę improwizacji, by nie rzec dezynwoltury. Ta rozluźniona dyscyplina wpływała jednak w kapitalny sposób na przebieg spotkań, z których wiele zasługuje na miejsce w pokoleniowym Greatest Hits (którego wydawcą, jeśli kiedyś powstanie, będzie na pewno Artur Burszta).
I to właśnie ta (zaprowadzana czasem na siłę) rodzinna atmosfera pozostanie dla mnie znakiem wodnym legnickich festiwali. Trudno pominąć tu aspekt wypoczynkowy, i nasuwające się nieodparcie skojarzenie ze szkolną wycieczką. Słynny wspólny pociąg powrotny z Legnicy do Wrocławia nieraz stawał się areną happeningów rozbawionego (kulturalnie) towarzystwa, a powracający do rzeczywistości literaci przywodzić mogli osłupiałej załodze pociągu na myśl kibiców wracających z wygranego meczu.
Niewiele było w tym wszystkim koturnowej powagi, za to wiele spontaniczności i autentycznych wzruszeń. Myślę, że ktokolwiek uczestniczył w legnickich spotkaniach z większym zaufaniem i zainteresowaniem śledzi teraz dokonania współczesnej literatury, nie utożsamiając jej już z absurdami szkolnego schematu ani gazetowymi listami bestsellerów.
Jak najdalsza od grupowania i niechętna tak podziałom jak porozumieniom, muszę przyznać, że gdyby istotnie istniała „legnicka mafia”, to mimo wszystko czuję się jej częścią bardziej, niż jakiejkolwiek innej.
Andrzej Sosnowski
Bye, bye, we love you
Wspomnienia o Legnicy? Niemal nic nie wiem o początkach Legnicy w 1996, gdyż po raz pierwszy byłem tam rok później, a ów rok później opisał Bohdan Zadura w utworze „Bitwa o Legnicę”, więc właściwie dwa lata mam już z głowy. Dalej? W „Dramatach i baletach legnickich” Maciej Malicki daje wyobrażenie o wydarzeniach 1999–2001 (może niebawem ukażą się jeszcze inne echa i reminiscencje). Mimochodem można zauważyć, że jeśli istnieje taka całkiem zajmująca dokumentacja w poezji, prozie i dramacie, to…, cóż, w sumie niezbyt często się to zdarza przy okazji zjazdów literackich. O ile jednak pamiętam, w Legnicy nie odbył się żaden panel dyskutantów i moderatorów i nie został wygłoszony ani jeden referat. „Słowo wstępne” było ograniczone do minimum i nie zdarzały się laudacje. Nie padło ani jedno słowo o kondycji czy sytuacji – i tu można zostawić wolne miejsce dla malkontentów, którzy zechcą dorzucić: a szkoda.
A rozmawiać z Markiem Fordem – o Raymondzie Rousselu – w Legnicy? Rzecz przedziwna, z gatunku spraw na jawie nie do przewidzenia, a przecież jedna z wielu, jeśli nie z bezliku legnickich przygód charakterystycznych.
W Legnicy chodziło się po bardzo krótkich trasach: z kawiarni Maska na Kominka (noclegi), z Kominka do Maski, z Maski na scenę lub widownię, ze sceny lub widowni do Maski, z Maski na Kominka (bądź do hotelu Qubus, kiedyś Cuprum; w 1997 nieco dalej, do dawnych koszar radzieckich przy ulicy Pancernej), czasem na zasłużony posiłek do restauracji Tivoli. W kwietniu 2003 gościnniejszy od Maski okazał się Pacykarz. Dłuższe spacery uchodziły za niebezpieczne (legniccy chuligani pobili Wiedemanna). Jednak jeden mój nocny spacer (1997) był raczej idylliczny i może nieco proroczy – kiedy dotarłem do torów, zacząłem oddalać się w kierunku Wrocławia (zamieszczam tę „informację” jako przypisek do wiersza Bohdana Zadury). W pewnej chwili zreflektowałem się i zawróciłem.
Legnica wyraźnie zdarzała się też poza Legnicą, a nie mam tu na myśli oczywistości w rodzaju autorskich tras Biura Literackiego, „sanatorium” w Kudowie czy poetyckich warsztatów w Kołobrzegu. Przykładowo: na wspaniały bal, który Marcin Baran wydał w listopadzie 1997 w Krakowie, przyjechał Artur Burszta i przywiózł kilkadziesiąt egzemplarzy książeczki z wierszem „Cover”. Z Tadeuszem Piórą wykonywaliśmy utwór „Hot Club” w Łodzi i Warszawie (w Łodzi z towarzyszeniem koncertującego pianisty łódzkiego, w Warszawie z Arkadiuszem Kremzą i Adamem Wiedemannem w duecie na jednym syntezatorze), mając w pamięci premierowe i optymalne wykonanie legnickie z 1998 (z Wiedemannem na pianinie i Darkiem Foksem za barem przy szkle). Teraz dość już tych wspomnień. Ponieważ mają one zawsze charakter po trosze lub całkiem pożegnalny, przytoczę tu jeszcze pożegnalny, postfestiwalowy, peronowy wierszyk „We Love You”, zainspirowany sposobem, w jaki Filip Zawada zwracał się do legnickiej publiczności („I love you”) w 1999, oraz zakończeniem ostatniego koncertu formacji Ziggy Stardust and the Spiders from Mars (David Bowie, 1973): To jest już w ogóle nasz ostatni koncert, nie tylko w trakcie tego tournee. Bye-bye, we love you.
Piotr Sommer
Okręt
Legnica to był duży nakręt, przyjacielskość i kupa radości. Mnie się chyba zaczęło od Szeherezady Jaworka (czułem, że dałbym wielki popis, gdyby mnie tylko obsadzono) i od poety fizycznego, Petra Vásy (z powodu różnicy języków też nie wypadało się dołączyć). W udziale przypadł mi jeden naleśnik Bohdana. Stół był z lekka nieformatowy, a wynik meczu ponoć ukartowany z góry. Chyba nie będzie już okazji rozegrać innej partii. Pewnego razu Artur zaciągnął nas wszystkich do Urzędu Miasta. Był zdaje się zdania, że jeśli tylko kierownik od kultury znajdzie wolną chwilę, to tak się wzruszy naszą kulturą wewnętrzną, że jak ręką odjął skończą się kłopoty. Dostaliśmy nawet kawę z cukrem i ciasteczkiem, tyle że my, w zasadzie byliśmy bardzo kulturalni. Arturze, czy od tej kultury było mniej kłopotów? Marcinów zamustrowało co niemiara: jeden, drugi, trzeci, potem czwarty. Lubiłem pierwszy biały T‑shirt ze wszystkimi nazwiskami, a potem dwa czarne, ze Zbyszkiem i Adamem. Jeszcze Jurek miał swój, ale przyjeżdżał, z Łodzi, chyba w czarnym golfie. A myśmy przyjeżdżali punktualnie co rok o 14:44, i wyjeżdżali, mniej systematycznie. Grzebala było mało, Edziego to ominęło. W Legnicy została moja kobieta z tektury. Andrzej zgubił buty? Maciek zgubił buty? Pożegnania były długie, potem się skróciły. Ciąg dalszy będzie pewnie inny.
23 X 2003
Artur Burszta
Osiem lat w trzydziestu zdaniach
Nie zapomnę, jak pierwszego dnia błądziłem po legnickim Koperniku szukając Księżyca, na którym dostałem służbowy przydział.
Nie zapomnę, jak sprowadzono mnie, bym wymyślił „Nowy Świat”, bo byłem niezły spec od organizacji kultury, a nie literatury, Pisuarów wziąłem sobie na dokładkę.
Nie zapomnę, że zanim cokolwiek zacząłem, znałem jedynie Tomka i Marcina, niewiele upoważniało mnie, bym zajmował się literaturą.
Nie zapomnę, jak zimą 96 przyjechał pociąg z Sendekiem, kupiliśmy reklamówkę żywca i w pół nocy wymyśliliśmy barbarzyńców i nie.
Nie zapomnę, jak Podsiadło był nieufny, powiedział „mam na Ciebie teczkę”, a potem, gdy zjechał na dwa dni na Księżyc z Lidką i Dawidem, przy jakimś alkoholu przyznał, że był to tylko mój list opublikowany w starym Non Stopie.
Nie zapomnę, jak na potrzeby programu telewizyjnego z Tomkiem wyłączyliśmy na dwie godziny jedyny wówczas w mieście samoobsługowy spożywczak.
Nie zapomnę, jak pewna Pani Dyrektor zauroczona Sosnowskim wspomniała autora, który miał czelność na wieczorze „dolewać wódki do kawy”, nie wiedząc, że Andrzej zrobił to samo, tyle że była to whisky.
Nie zapomnę, jak następnego dnia z Andrzejem i Bohdanem siedzieliśmy w gabinecie Głomba i oglądając telewizyjne programy o barbarzyńcach wymyśliliśmy Fort.
Nie zapomnę, jak w trampkach pojechałem do Telewizji załatwić pierwsze duże pieniądze.
Nie zapomnę, jak ze Świetlickim zamówiliśmy w środku nocy taksówkę, bo zabrakło fajek, a potem na Księżycu, do samego rana, popijając z jednej butelki gadaliśmy o muzyce.
Nie zapomnę jak w lipcu 97 podczas spotkania w Kotlinie Kłodzkiej ktoś zapytał, dlaczego wieczór nazywa się Trzech poetów przeklętych, a Foks na to ledwo przyjechaliśmy, a zaczęło padać; po kilku dniach zadzwonił Foks kup Gazetę, chyba rzeczywiście jesteśmy przeklęci – kupiłem, na pierwszej stronie był zatopiony most, na nim odwrócona do góry kołami ciężarówka, a w tle zdewastowana restauracja, ta sama, w której jedliśmy po spotkaniu placki po węgiersku.
Nie zapomnę, jak namówiłem przez telefon Piotrka Sommera, by zjawił się w Forcie, w pięć minut przypadliśmy sobie do gustu, z mety planując, że za rok przyjadą Irlandczycy i wydamy cztery książki.
Nie zapomnę, jak Wróblewski przyjechał z Kopenhagi, pod Lubinem zatrzymała nas policja, a Grześ o mało nie pobił funkcjonariuszy za mandat, jaki dostałem za emisję spalin.
Nie zapomnę, jak z Tadziem Pióro pojechaliśmy na targ by kupić dywan, który wkrótce wyznaczył w naszej sypialni cztery metry kwadratowe dla Biura Literackiego.
Nie zapomnę, jak latem 98 siedzieliśmy z Bohdanem w Masce i wymyśliliśmy, że na Forcie lepić będzie pierogi; potem na Księżycu oglądaliśmy mecz, nie pamiętam, z kim graliśmy, ani jaki był wynik, a jedynie błyskotkę Szpakowskiego Matysek odprowadził wzrokiem piłkę ponad bramką.
Nie zapomnę, jak we wrześniu 99 Fort został zdobyty; w tydzień po imprezie oznajmiłem Głombowi, że to koniec, że zwalniam się z Teatru i zakładam Biuro, by uruchomić Port, bardziej otwarty i ambitny projekt.
Nie zapomnę, że jedynym wówczas kapitałem była przyjaźń z autorami, którzy jak jeden poszli za mną w ciemno, reszta to już tylko praca.
Nie zapomnę Cathala McCabe, który genialnie mówił po polsku, tylko nazwiskiem przypominał Irlandczyka – tuzin gości z Wysp, to była jego zasługa.
Nie zapomnę, jak po czterech dniach wojaży z Krynickim, wysłużonym na literackich trasach starym fiatem, zdradziłem Panu Ryszardowi, że obawiałem się, czy auto przetrzyma ponad siedemset kilometrów, a on zapytał
Nie zapomnę, jak Piotrek przyjechał na swoją serię, zaliczaliśmy po drodze kolejne salony i komisy w poszukiwaniu wymarzonych pojazdów, on wybrał używanego japończyka, ja dostałem Forda, on zaliczył w pierwszym tygodniu stłuczkę, ja – włamanie.
Nie zapomnę, jak Dyciu zabrał na objazd „siedemnaście wierszy w drodze”, nikt wcześniej nie odważył się czytać „niedorobionych” kawałków; słyszałem więc, jak wiersze dojrzewają w nowych miejscach, potem trafiły do Przewodnika.
Nie zapomnę, jak furorę na trasie zrobiła Miłobędzka, rozdała trzy setki autografów, poszły cztery tuziny książek; po wszystkim, na kolejowym dworcu podsumowałem pani Krysiu, pani jest jak Michael Jackson a ona na to no, i w dodatku nie wybielony.
Nie zapomnę, jak z kłótni z Majeranem rodziła się nasza sieciowa witryna, księgarnia, która wnet okazała się najlepszym miejscem dla portowych książek, jedyną alternatywą dla niepłacących hurtowni, księgarzy, przekonanych, że Jerzy Sosnowski i Andrzej Sosnowski to jedna i ta sama osoba.
Nie zapomnę, że bez mojej żony nie byłoby niczego; dla dzwoniących z całej Polski, w zależności od potrzeb, byliśmy: sekretarkami, dyrektorami, szefami działów promocji, kierownikami sprzedaży, agentami, sprzątaczkami, księgowymi, drukarzami, korektorami, grafikami, redaktorami…
Nie zapomnę, jak okazało się, że sprawami Biura żyją także nasze córki, to było przed koncertem Czarnych Ciasteczek w Dzierżoniowie, chłopcy ustalali listę piosenek, obok nich stała Weronika (niecałe sześć lat), w pewnym momencie, gdy na liście było już 16 kawałków i zostało ostatnie wolne miejsce, Dyduch mówi to co my jeszcze mamy, a ona na to Dominikana jeszcze.
Nie zapomnę, jak na jednym z wieczorów Bohdan czytał „Wiersz dla Marty Podgórnik” ze słowami: To dziwne, w ogóle nie ciągnęło mnie do starszaków/ Stanisław i Julian, Ryszard, Adam czy Krzysztof/ to powinna być moja grupa a ja wolę się bawić/ z Darkiem Maćkiem Tomkiem Krzyśkiem i Martusią i dalej trochę im zazdrościłem ale tylko trochę/ w końcu to oni się pocili a nie ja/ – gdy tylko skończył, wszyscy jak jeden roześmialiśmy się do łez, Bohdan też od razu załapał, przez całe spotkanie miał tuż nad sobą halogen i co dwie minuty ocierał pot z czoła.
Nie zapomnę tych wszystkich niezwykłych miejsc, gdzie przyszło mi organizować spotkania, setek ludzi, którym nasza praca była potrzebna, maszynopisów, kaset, listów (od roku piszę wiersze, mam trzydzieści gotowych tomików, jeśli chcecie, mogę przesłać e‑mailem), zamówień w księgarni z dopiskiem proszę o więcej tlenu.
Nie zapomnę, że tak naprawdę źle pisali o nas i mówili tylko Ci, którzy nigdy nie spędzili jednego pełnego dnia na festiwalu.
Nie zapomnę, jak zatelefonował Bogusław i przekonał mnie, że warto obrać kurs na Wrocław, to, co nas ostatecznie przekonało, to nie było miasto, możliwości rozwoju czy kasa, to byli niezwykli ludzie, od urzędników i dyrektorów, przez przyjaciół artystów, skończywszy na młodych ludziach z dolnośląskich miasteczek, z którymi spotkaliśmy się podczas wieczorów przed laty, a którzy Wrocław wybrali na miejsce studiów – to za nimi postanowiliśmy podążyć.
Nie zapomnę cudnych chwil, jakie sprawiła nam Legnica, która i mnie kojarzyła się z Ruskimi i miedzią, dla której stoczyliśmy Bitwę o zmianę tego wizerunku, w której przyszło mi mieszkać przez pełne osiem lat mając w dowodzie pobyt czasowy.
Nie zapomnę tych wszystkich, którzy przez lata współtworzyły Fort a potem Port, większość z nich pozostawiła w tej książce swój trwały ślad, ale są przecież jeszcze dziesiątki innych, których nie sposób tutaj wymienić, a bez których ta historia nie miałaby prawa zacząć się 2 stycznia 96, kiedy to błądziłem po legnickim Koperniku szukając Księżyca, na którym dostałem służbowy przydział…