Marek Prochaska
Stanisław Bereś, Katarzyna Batorowicz-Wołowiec: Czy pamięta pan okoliczności poznania Rafała?
Marek Prochaska: W 1959 roku wylądowaliśmy razem na obozie żeglarskim w ośrodku ZHP w Wiśle Wielkiej, gdzie robiliśmy kurs na żeglarza. Był to ośrodek podlegający Komendzie Wojewódzkiej ZHP w Katowicach. Rafał był z Mikołowa, a ja z Cieszyna. Tam spotkaliśmy się pierwszy raz.
Kogo pan jeszcze pamięta z tego obozu?
Aleksandra Lipińskigo, Ozgowicza, Lenkiewicza, Skórzybuta z Gliwic… Dawno to było…
Jak długo znaliście się z Rafałem?
Od 1959 do 1964 roku. Dokładnie. W ciągu tych paru lat widywaliśmy się bardzo często, ponieważ właściwie całe wakacje siedzieliśmy w ośrodku na Goczałkowicach, a oprócz tego przez cały sezon mieliśmy tam jeszcze spotkania sobotnio-niedzielne. Dwa lata później, czyli w 1961 roku robiliśmy razem kurs sternika jachtowego, więc spędziliśmy razem dwa tygodnie na Mazurach. Tam akurat pływaliśmy na Dezetach [1], czyli po prostu łodziach żaglowo-wiosłowych, ale nie znaleźliśmy się na tej samej. Trochę się więc rozmijaliśmy, ale i tak często się spotykaliśmy, bo nasze łodzie dochodziły do tych samych przystani, biwaczysk i innych postojów. Były jeszcze także okazjonalne wspólne pływania.
Spotykaliśmy się zawsze w trakcie wakacji w ośrodku, nie twierdzę, że spędzaliśmy tam całe wakacje, bo na pewno nie, natomiast widywaliśmy się wtedy bardzo często. Sezon zawsze zaczynał się pierwszego maja, wtedy się wodowało łódki, ale jeszcze wcześniej przyjeżdżało się skrobać, malować i przygotowywać je na początek sezonu. Wtedy oczywiście też się spotykaliśmy, podobnie jak po sezonie, kiedy trzeba było łodzie ściągnąć z wody, hangarować i przygotować na sezon zimowy.
Natomiast w 1962 roku byliśmy razem z Rafałem na rejsie bałtyckim na słynnych „Czerwonych Żaglach”. To były dawne szalupy „Batorego”, przerobione na jachty pełnomorskie. Tym razem także nie dostaliśmy się na tę samą jednostkę, ale wciąż spotkaliśmy się: a to w Gdyni, a to na Helu, potem w Sopocie i w kilku innych miejscach. Nasze jachty po prostu chodziły tymi samymi trasami, nieraz tuż obok siebie.
W takich sytuacjach łatwo zauważyć, czy ktoś pajacuje…
Nie, nie, nie… Rafał był spokojnym, opanowanym, rzetelnym i budzącym zaufanie człowiekiem. Można się było zdać na niego.
Na żaglach zdarzają się sytuacje, że ktoś się boi, pęka…
W trudnych sytuacjach zachowywał się rzeczowo i w sposób bardzo opanowany. Żartował ze mnie nawet, że mnie zmogła morska choroba. To było w Sopocie. Wiem, że dawał sobie świetnie radę.
Czy te „Czerwone Żagle” nadawały się do poważnego żeglowania po morzu?
Teoretycznie tak. Praktycznie była to tragedia. One były gorsze niż kuter, bo rzucało nimi we wszystkie strony, a na pokładzie było dziesięciu chłopa, i to na niewielkiej przestrzeni.
Niech pan powie, jakie trasy robiliście z Rafałem w tej samej ekipie?
Wspólnie byliśmy na tym jednym morskim rejsie, w sierpniu 1962 r., który trwał dwa tygodnie. Wyjście było z Gdyni, przy bardzo ciężkiej pogodzie. Mimo zakazu uciekliśmy po prostu z portu. Wiała szóstka [2], ale nasi dowódcy jachtów, ustalili, że nocą pryśniemy. Tak też zrobiliśmy. Doszliśmy na Hel, a potem stamtąd było już właściwie tylko ciężkie sztormowanie, bez jakiegokolwiek wchodzenia do portów. Nie mogliśmy wrócić na Hel, bo z powrotem znaleźlibyśmy się w strefie granicznej i rozliczyliby nas jako powracających z morza, natomiast można było ewentualnie próbować wchodzić do innych polskich portów. Niestety Łeba ma przeciwprąd, bo kanałem portowym idzie rzeka Łeba, która wyrzuciłaby nas z powrotem w kierunku morza, a Ustka była już wtedy rozwalona przez sztorm. Plątaliśmy się więc między Malmő a Helem. Dwa tygodnie to trwało. Ostatecznie wylądowaliśmy na Helu z powrotem i wróciliśmy przez Sopot do Gdyni.
Nie zachodziliśmy do portów, ponieważ chcieliśmy wykorzystać tzw. klauzulę pływań morskich, jak to się wtedy ładnie nazywało. Wbijano nam w książeczki morskie specjalne pieczątki, które się załatwiało w Katowicach. To było zezwolenie na rejs morski i opuszczenie granic PRL, ale nie równało się paszportowi. Dawało ono możliwość wchodzenia do zagranicznych portów, ale tylko do ich strefy, bez wyjścia na ląd. Czyli człowiek, mógł jedynie spoglądać jak małpa zza ogrodzenia, jak wygląda kraj, do którego przypłynął.
Czy w czasie sztormów odczuwaliście strach?
Nie. Musze przyznać, że to jest tak jak w szpitalu przy ciężkiej chorobie – człowiek zaczyna się oswajać z sytuacją i nawet gdyby miało się zdarzyć najgorsze, z czasem staje się rzeczą normalną. Jakby spływały z niego wszystkie lęki, strachy, fobie, obawy, a on godzi się z sytuacją. Były to ciężkie przeżycia, ale raczej psychiczne niż fizyczne. Zredukowane żagle do minimum i cały dowcip polegający na tym, żeby sztormować, dryfować i ewentualnie poprawiać kurs. Żeby jakoś się trzymać.
Cały czas byliście więc przemoczenie i zziębnięci?
Zimo było na pewno. Wiał przenikliwy wiatr, fala, jeżeli szła, to wiatr zdmuchiwał ją do wysokości połowy, a reszta to była pędząca mgła. Oczywiście to powodowało, że było i wilgotno, i zimno, i mało przytulnie. Natomiast to nie oznaczało to jakiejś ciężkiej, fizycznej pracy.
Czy to była pierwsza wasza wyprawa na morzu? A te wcześniejsze na jeziorze Goczałkowickim, jaki miały charakter?
Tak, na morzu Rafał i ja byliśmy pierwszy raz. Wcześniej kadra starała się dawać nam w kość, bo byliśmy młodymi adeptami sztuki żeglarskiej. Musieli pokazać, kto tu rządzi i na czym to wszystko polega. A potem my przejmowaliśmy ich rolę, bo w momencie uzyskania patentu sternika jachtowego, musieliśmy, jak to nazywaliśmy, odrobić pańszczyznę. Stawaliśmy się wtedy instruktorami nowicjuszy. To było coś w rodzaju „fali”, ale nie złośliwej, nie mającej na celu sprowadzenie ich do parteru, ale nauczenie dyscypliny i posłuszeństwa w sytuacjach, które mogły być groźne.
A na jakich łodziach najczęściej pływaliście na jeziorze?
To były Omegi, Cyranki, a na początku tzw. „harcerki”, na których się zaczynało naukę żeglowania. To były takie łódeczki z jednym żaglem, specjalnie skonstruowane dla początkujących. Cały dowcip polegał na tym, żeby wyrzucić ster i manewrować bez niego.
Jak chłopcy traktowali dziewczyny i odwrotnie?
To wszystko opierało się na zasadzie koleżeństwa, podporządkowanego normom obowiązującym na wodzie, czy ogólniej, w harcerstwie. Dziewczyn było wśród nas bardzo mało, zwłaszcza na początku, i one wręcz miały się niczym nie wyróżniać. Wymagania były te same i, broń Boże, żadnych forów dla nich. Pewnie, że zawsze się je trochę faworyzowało, ale teoretycznie rygory miały być dokładnie takie same.
Czy Rafał był człowiekiem kontaktowym czy nadętym? Brat-łata czy ktoś, kogo trudno polubić, bo coś gra, udaje?
Coś z tego nadęcia w nim było. Na pewno był człowiekiem, który doceniał swoją wartość. Podczas naszych spotkań na żaglach nie było to specjalnie mocno przez niego akcentowane, ale było widać, że zna swoją wartość.
A to powodowało mur, dystans?
Nie. Zresztą na żaglach niewiele było miejsca na osobiste zagrywki czy eksponowanie swoich walorów, bo wszystko było podporządkowane jednej idei i jednemu celowi, po który tam przyszliśmy. Każdemu zależało, żeby zdobyć uprawnienia – to było najważniejszym celem.
Czy o Rafale dało się powiedzieć, że jest miły?
Nie.
A jakie słowo panu przychodzi do głowy?
Trochę melancholik, z domieszką choleryka. Taka ciekawa kompozycja.
A jak się denerwował, to czuło się, że może zachować się agresywnie?
W tamtym towarzystwie, na żaglach, nigdy nie było chamstwa. Nie padały nawet żadne grube słowa ani nie było zachowań, które można by określić jako chamskie, naganne, prymitywne czy prostackie. Tam obowiązywały jasno określone zasady: koleżeństwo, pomoc, przyjaźń i wzajemny szacunek. To wszystko było podporządkowane jednej, najważniejszej rzeczy, czyli pływaniu.
Większość jego kolegów mówi o jego wybitnym intelekcie. Czy pan też to zaobserwował?
Przecież myśmy mieli wtedy po czternaście czy szesnaście lat! W tym wieku człowiek nie błyska intelektem podczas wakacji, szczególnie na żaglach, gdzie nie prowadzi się filozoficznych rozmów i nie zgłębia tajemnic żywota. Nas wtedy zajmowało coś zupełnie innego.
Koledzy potwierdzają, że potrafił cytować przez pół godziny Manna z pamięci, co by sugerowało, że miał godny uwagi kapitał lektur. A wiedza może się ujawniać w różnych przypadkowych sytuacjach.
Ja także uważam się za człowieka, który miał podobny kapitał lektur, ale to akurat nas nie łączyło. Powtarzam, myśmy zupełnie czymś innym wtedy żyli. Dla nas istotną rzeczą było pływanie, remontowanie łódek, wodowanie ich, itd. Nie było nawet czasu na to, żeby siadać i rozprawiać o istocie żywota.
A jak go pan pamięta w momentach, które wymagają sprawności fizycznej i męskiej zaradności? Jak on się sprawdzał w takich sytuacjach?
Bardzo dobrze. Wręcz szydził ze mnie, gdy dopadła mnie choroba morska. (z uśmiechem) Potem jednak jego też to spotkało…
Jak pan zapamiętał Rafała?
Był sympatyczny, koleżeński i opanowany. Dodatkowo bardzo rzetelny w tym, co robił. Z czasem zbliżyliśmy się do siebie. Wszystkie nasze spotkania były bardzo sympatyczne.
A potem zaczęliście razem studia?
W 1963 roku, w lipcu, spotkaliśmy się na egzaminach wstępnych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po wakacjach wylądowaliśmy w tym samym akademiku, „Żaku”. Dzięki temu, że moi koledzy, Jurek Kronhold i Wojtek Witas, znaleźli się na jednym roku z Rafałem, a ja go znałem wcześniej, nastąpiło między nimi zbliżenie. A ja stałem się katalizatorem. Tylko że wtedy Rafał się zmienił, nie był już tym samym człowiekiem, którego zapamiętałem z żagli, stał się dziwny.
To znaczy, co robił?
Na samym początku studiów wszystko jeszcze wyglądało normalnie: korzystał z bonu stołówkowego, chodził na zajęcia, ale nagle któregoś pięknego dnia, jesienią, przyszedł w gumofilcach i jakiejś kufajce. Pytam: – „Rafał, co ci się stało?” – „A wiesz, wymieniłem sobie ubranie”. Potem okazało się, że pozbył się też bonu stołówkowego, bo mu nie opowiadało takie jedzenie, więc postanowił żywić się na mieście. Na koniec zrezygnował z akademika. Pytam się go: – „Gdzie nocujesz?” – „A wiesz – odpowiadał – wsiadam w pociąg do Zakopanego i się prześpię, a potem wracam z powrotem i idę na zajęcia”. Na tym właściwie skończyła się nasza znajomość. Co było z nim dalej dowiadywałem się od Jurka Kronholda, potem z prasy, z radia, a na końcu z filmu pt. Wojaczek.
Może pan jeszcze dokładniej opisać tę zmianę?
To był bardzo sympatyczny, koleżeński i fajny człowieczek, wydawało się, poukładany. Taki akuratny. Natomiast w Krakowie nie potrafiłem już zrozumieć jego zachowania, bo było dla mnie zupełnie nieracjonalne, dziwne, nie pasujące do rzeczywistości i nie wnoszące niczego sensownego do jego sytuacji. Nie potrafiłem go już sklasyfikować. Wolałbym uniknąć sformułowania, że stał się człowiekiem, który nadawałby się do psychiatry, ale taka myśl zaczęła we mnie kiełkować.
Jego zachowanie stało się dla mnie niezrozumiałe. Nagle, zamiast normalnego człowieka, stanął przede mną osobnik ubrany w kufaję, z przylepionym do wargi petem, z którym łaził przez cały czas. A na dodatek w gumofilcach… Nie wiadomo właściwie, po co to robił, co on demonstrował w ten sposób, czemu to miało służyć. Zamiast pójść normalnie do łóżka w akademiku, który miał zapłacony i należał mu się, wsiadał do pociągu, ryzykując wywalenie z niego, bo bez biletu jeździł, i w ten sposób nocował. Dla mnie to było zupełnie dziwne.
W akademiku żyje się, nazwijmy to, kolektywnie. Czy zdarzały się wam nasiadówy z alkoholem i wzajemnymi zwierzaniami?
Było nas w pokoju pięciu. Oczywiście, że zdarzało się, że przychodził ktoś jeszcze z zewnątrz, zresztą podobnie jak myśmy łazili po różnych pokojach, ale wspólnych imprez z nocnym zwierzanie się sobie nie było. Na pewno nie w tym gronie. Oddaliliśmy się wtedy od siebie zupełnie. Dla mnie Rafał stał się już człowiekiem, nie powiem, że obcym, ale po prostu dalekim. Zresztą on sam się separował od ludzi, szukał samotności. Z tego, co mi mówił, czy ewentualnie o nim się mówiło, wolał chodzić po różnych spelunach i podrzędnych knajpach. Gdzieś tam, że tak powiem, fraternizował się z „ludem”.
Rafał dużo pił, nie wiadomo jednak od którego momentu. Czy to się zaczęło na studiach? A może na żaglach już pił?
Nie, absolutnie, na żaglach nie, natomiast na studiach już chyba tak. Choć nigdy go nie widziałem tak całkiem uwalonego. W Krakowie nie mieliśmy jednak ścisłego kontaktu. To były raczej sporadyczne, okazjonalne spotkania, bo jeśli właził do pokoju, to na pięć minut, coś tam powiedział, odpowiedziało mu się i na tym koniec. Nie było już takiego przyjacielskiego stosunku między nami jak wcześniej.
Czy Rafał bywał agresywny?
Tak, bywał. W sytuacji, kiedy zwracało mu się uwagę, tzn. kwestionowało jego sposób bycia i zachowania. To budziło w nim natychmiastową agresję.
Jaką to przybierało formę?
Słowną, werbalną. Broń Boże, do niczego więcej nie dochodziło.
Jest wiele relacji, które potwierdzają, że używał siły.
Jestem daleki od stwierdzenia czegoś takiego. Nie chciałbym go źle oceniać, bo wydaje mi się, że to była po prostu poza, która miała coś symbolizować, znaczyć, czego nie byłem w stanie odczytać. Natomiast inna rzecz, że on nie zgrywał się przede mną. Zachowywał się w stosunku do mnie normalnie, natomiast jeżeli kwestionowało się jego zachowanie, wygląd, postępowanie, reagował agresywnie. Ale powtarzam, to była wyłącznie agresja słowna.
Czy zdarzało się, że dzielił się z panem albo z kolegami swoją poezją?
Ze mną nie. Ale Jurkowi Kronholdowi pewnie coś pokazywał.
Ale wiedział pan, że Rafał pisze?
Tak. Ale wywnioskowałem to z pewnej sytuacji, której stałem się mimowolnym świadkiem. Była taka dziewczyna, nie pamiętam jej imienia, ale nazywała się Krawczyk, córa instruktora, który nas ćwiczył na żaglach na Jeziorze Goczałkowickim. Dostała się na polonistykę równolegle z Rafałem. Pokpiwał z niej, że zamówiła sobie specjalny album, opatrzony złotym napisem: „Mój Kraków”, w którym zamierzała pisała wiersze. Szydził, że co ona może pisać za poezję, jak się na niej nie zna. Właśnie wtedy dotarło do mnie, że Rafał poszedł na polonistykę, bo widział siebie jako poetę.
Czy w tych akademikowych czasach Rafał wzbudzał zainteresowanie swoją osobą na tyle, że koledzy o nim rozmawiali?
Tak. W naszym pokoju było czterech chłopaków z polonistyki i ja jeden spoza. Wszyscy komentowaliśmy oczywiście dziwne zachowania Rafała.
Czy ktoś z was miał teorię, dlaczego on się tak zachowuje ?
Nie, to były po prostu koleżeńskie drwinki, nie mające na celu sprawienie komuś przykrości – zwykłe komentarze szczeniaków na temat szczeniaka, który pozuje.
Co pan studiował?
Ja studiowałem filologię rosyjską, z którą pożegnałem się po pół roku, kiedy zorientowałem się, że po uniwerku wyląduję w szkole… Po czym i tak wylądowałem w szkole, czyli dopadł mnie los.
Na jakiej ulicy znajdował się akademik?
Na 3 Maja. Przy tym akademiku jest znana, stara rotunda. Idzie się od Collegium Novum, ulicą Piłsudskiego, w kierunku Kościuszki do tzw., małych Błoni, a vis a vis nich jest właśnie akademik.
Kiedy dowiedział się pan, co działo się z Rafałem dalej, był pan zdziwiony?
Nie. Pasowało mi to do niego. Nie spodziewałem się jednak, że to wszystko tak daleko zajdzie. Na początkom oceniałem bowiem jego zachowanie jako szczeniacką pozę, chęć zwrócenia na siebie uwagi, no, może trochę zabawy w egzystencjalizm, która zresztą, moim zdaniem, mu nie wychodziła. Wszystko to było mocno przerysowane.
Czy w waszym otoczeniu byli ludzie, którzy się podobnie zachowywali?
W ten sposób nie, i tym bardziej było to dla mnie zastanawiające.
Co pan o nim wtedy myślał? Pajac? Palant?
Pajac – tak, palant – nie. Normalny człowiek, mający szerokie horyzonty i równo pod sufitem, nagle struga z siebie pajaca. Usiłowałem zrozumieć, że każdy szuka swojego pomysłu na zadziwienie świata i może akurat to był ten pomysł, ale on mi absolutnie nie pasował i nie rozumiałem, czemu miał służyć.
Rafał kilka razy w życiu podejmował próby samobójcze albo się ciął. O takich rzeczach koledzy wiedzą i komentują. Docierały do pana takie echa?
Echa tak, ale to już były komentarze na ten temat już po jego śmierci. W okresie naszych relacji absolutnie tego nie rejestrowałem. W tym czasie, kiedy byliśmy blisko siebie, Rafał był normalnym, zwykłym, fajnym chłopakiem, przed którym, wydawało mi się, rysowały się bardzo ciekawe perspektywy.
Wrocław, lipiec 2007.
Teresa Ziomber
Stanisław Bereś, Katarzyna Batorowicz-Wołowiec: Jak poznała pani Rafała?
Teresa Ziomber: W lutym 1966 r. zaczął się pojawiać w Empiku dziwny, wysoki człowiek, z niezbornymi ruchami. Pierwszy raz – w trenczyku a la Colombo i z wystającym z kieszeni numerem „Poezji”, w którym były jego debiutanckie wiersze. Siadywałyśmy z moimi koleżankami-teatromankami zawsze przy tym samym stoliku i na widok tego młodzieńca chichotałyśmy. A on pojawiał się coraz częściej i siadał tak, żeby nas widzieć. Koleżanki powiedziały, że jemu chodzi o mnie. Ciągle mi się przyglądał, obserwował. Któregoś dnia, przechodząc obok naszego stolika, podrzucił kartkę. Był na niej cytat z Kafki: I może nie to jest miłość, że jesteś mi tym, co najdroższe. Miłością jest to, że ty jesteś tym nożem, którym w sobie grzebię. Wydawało mi się to bardzo zabawne, ale któregoś dnia podrzucił mi na stolik kolejny list. W momencie, kiedy go przeczytałam, przestałam się śmiać i nie śmiałam się już przez następne trzy i pół roku, bo tyle mniej więcej trwała nasza znajomość.
Listy, które do mnie pisał przez cały ten okres, a było ich około stu, podsycały nasz związek. Były w nich intymne wyznania, ale także zwykłe relacje z prozaicznych, codziennych zajęć. Świadczą o tym, jak bliską mu byłam osobą, ale jednocześnie jak trzeźwo, wbrew powszechnej opinii, Rafał potrafił myśleć o życiu. Jego listy były tak pełne sprzeczności jak ich autor: z jednej strony spazm miłosny i poezja, a z drugiej – zwykłe, codzienne sprawy.
Czy może pani określić, jaki typ relacji was łączył? Czym żyliście, poza miłością oczywiście?
Najprościej można by to nazwać związkiem chłopca z dziewczyną. Nie było to nawet narzeczeństwo, ale łączyła nas wielka namiętność. Lektura poezji Rafała może prowadzić do wniosku, że nasze życie seksualne musiało ociekać jakimś niezwykle wyrafinowanym erotyzmem, ale tylko w pewnym sensie to prawda. Spotykaliśmy się codziennie i często przez cały dzień, aż do wieczora, wzniecaliśmy w sobie pożądanie, chęć bycia ze sobą. To były niemal nieustające gody, ciągłe uwodzenie. Rafał miał na to swój sposób – listy, a ja wykorzystywałam typowo babskie zagrania np. biegałam od stolika do stolika w bardzo krótkiej spódniczce, tak się nachylając, żeby było widać bieliznę. Dziewczyny lat 60. też miały swoje sposoby, żeby uwodzić mężczyzn.
Czy byliście namiętnymi kochankami? Chodzi mi o temperaturę zbliżeń.
Spędzając cały dzień razem, konsekwentnie budowaliśmy napięcie. Był to rodzaj gry wstępnej, która w nocy kończyła się bardzo namiętnie. Bywałam u niego na Stolarskiej, później na Lindego, a on u mnie na Małachowskiego. Działaliśmy na siebie jak zdrowi młodzi ludzie.
Nasze uczucie miało niejedną twarz. Rafał był bardzo ciepły, delikatny i czuły. Natomiast ja czasami zachowywałam się agresywnie – groziłam mu wiele razy, że odejdę i pewnie czasami podnosiłam głos, ale nic więcej. Nigdy w stosunku do mnie nie był brutalny.
Miłość fizyczna w poezji Wojaczka jest przedstawiana w sposób bardzo dosadny, fizjologiczny: krew, sperma i pot. Skąd taki rozdźwięk pomiędzy rzeczywistością a poezją?
Część wierszy oraz Sanatorium i proza, która wyszła w Utworach zebranych, faktycznie ociekają wydzielinami fizjologicznymi, ale pisał także piękne wiersze miłosne, takie jak „Ona mówi, że ją miłość boli” – utwór, który najbardziej kocham.
Mnie nie dziwi, że teksty pisane w tym samym czasie, mogą mieć tak różny sposób obrazowania. Myślę, że Rafała i jego poezję trzeba oceniać poza dobrem i złem.
Co taki miły i wrażliwy chłopak jak on robił na dworcach, w podrzędnych knajpach, czyli w miejscach, gdzie mógł spotkać ludzi, nazwijmy to, nieprzystających do niego intelektualnie?
Obawiam się, że intelektualnie nie przystawał do niego nikt, a co do miejsc, w których bywał… Jestem pewna, że robił to z premedytacją. Spotykał się z menelami, bo była to jego publiczność, przed którą grał. Bywałam z nim w takich miejscach, przecież byłam jego dziewczyną. Nie chcę jednak, żeby to brzmiało tak, jakby w tym czasie odbywały się tylko pijackie ekscesy z naszym udziałem. Owszem piliśmy, ale nie tak, żeby się nie kontrolować. Trudno uzasadnić, co taki człowiek jak Rafał robił w takich miejscach. Z całą pewnością nie był menelem, a pił tylko wtedy, kiedy miał na to ochotę i w bardzo przemyślany sposób, bo nie robił tego nigdy kiedy pracował. A system pracy narzucał sobie wyjątkowy: zdarzało się, że pracował bez przerwy 72 godziny, robiąc przerwy wyłącznie na herbatę i zjedzenie czegoś.
Zastanawiam się, czy z tego, co mówię, na pewno wyłania się postać człowieka nie do uchwycenia, nie do nazwania i nie do zdefiniowania, bo on właśnie taki był. Pan Bogusław Kierc określił go kiedyś jako morze sprzeczności i miał absolutnie rację. Nawet teraz, kiedy próbuję powiedzieć o nim coś konkretnego, wymyka mi się.
Czy Wojaczek był alkoholikiem?
Trudno mi powiedzieć. Badacze i jego znajomi często podkreślają jego pociąg do alkoholu. Rzeczywiście pił dużo, ale wydaje mi się, że to było skrupulatnie przez niego kontrolowane. Uważał, żeby nie przekroczyć granicy, która mogłaby być wejściem w alkoholizm.
Większość osób, które znały Rafała, podkreśla, że uprawiał stałą autokreację. Ile w tym było świadomego budowania legendy, a ile zwykłego dziecięcego zwracania na siebie uwagi?
Myślę, że Rafał tworzył swoją legendę już od okresu dojrzewania. Już jako dorastający młodzian wysłał swoje wiersze do „Życia Literackiego” do Krakowa. Jeden z nich brzmiał: Czy widział kto mrówkę ciągnącą źdźbło historii? Dostał odpowiedź: – Nie, nikt nie widział, proszę pana[1]. Był to rodzaj specyficznego debiutu, choć oczywiście ten tekst nigdzie się nie ukazał. Chodzi mi jednak o to, jak konsekwentnie parł do tego, żeby być poetą. W jego listach też łatwo dostrzec, że najważniejsze było dla niego pisanie, a dopiero potem ja. Kiedyś u Chacińskiego, latem 1968 r., Rafał przy kolejnej mojej groźbie zerwania, wskoczył na parapet okna, które było otwarte i po prostu z niego wypadł. To było drugie piętro. Całe zdarzenie ma dosyć zabawną pointę. Przyjechało po niego pogotowie, ale kiedy go wypuścili, okazało się, że wyszedł z tego tylko ze zwichniętym palcem u nogi. Wszystko, co z nim związane, było tragiczne i komiczne jednocześnie.
Czy pani te jego szantaże traktowała poważnie? Czy myślała pani o tym, że on może zrobić sobie rzeczywiście coś złego?
Rafałowi nie można było wierzyć, między innymi dlatego, że on to robił nieustannie. Taka wiara prowadziłaby do obłędu. Poza tym to były także teatralne gierki, rodzaj kreacji. Straszył mnie i śmieszył jednocześnie. Oczywiście często był to śmiech histeryczny, ale w jego zachowaniach była jakaś błazenada.
Śmierć jest stale obecna w poezji i listach Wojaczka. Czy on się z nią na co dzień obnosił, czy była w paradoksalny sposób częścią jego życia?
Jego młodość nie mogła się inaczej skończyć niż tragiczną śmiercią, ponieważ musiał w końcu wpaść w jedną z pułapek, które sam na siebie zastawiał. Wiadomo, że okoliczności jego śmierci wskazują na to, iż był to kolejny teatrzyk, niestety tym razem z nieszczęśliwym zakończeniem. Zostawił spis tego, co i w jakich ilościach zażył, potem rzucił w ścianę popielniczką, spodziewając się, z pewnością, że ktoś przyjdzie[2] … Trudno powiedzieć, do jakiego stopnia był uczciwy w tych groźbach popełnienia samobójstwa. Myślę, że to, które zakończyło życie Rafała, w jego mniemaniu nie miało być ostatnim.
Jest w tym pewna sprzeczność. Z jednej strony mówi pani, że pisane mu było zakończyć życie młodo, z drugie określa pani jego samobójstwo jako przypadek.
Może rzeczywiście jest w tym jakaś sprzeczność, ale on naprawdę nieustannie i na własne życzenie wymykał się życiu, flirtował ze śmiercią. To musiało skończyć się tragicznie, choć wydaje mi się, że jeszcze nie wtedy.
Trzy i pół roku, które byliście razem, to także bardzo intensywny okres twórczy dla Rafała. Czy pisał w pani obecności?
Byłam bardzo blisko jego pisania. Często zdarzało się, że pisał, kiedy spałam. Zaraz po przebudzeniu dawał mi do czytania. Bywało, że niektóre jego wiersze poprawiałam, głównie skracałam, o co mnie zresztą prosił, ponieważ bardzo się bał, żeby nie były przegadane.
Czy Rafał był dobrym człowiekiem?
Na tak postawione pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Rafał potrafił być bezwzględny np. w braniu pieniędzy od ojca czy w stosunku do swojej żony. Myślę, że on nie oglądał się za siebie. Będąc z nim, chyba najbardziej bałam się właśnie tego, że ze mną także postąpi okrutnie i nie obejrzy się nawet za siebie. Jednocześnie najlepszą cechą jego charakteru była wspaniałomyślność. Nigdy nie zacietrzewiał się w gniewie, nie był pamiętliwy.
Jak Wojaczek odnosił się do środowiska literackiego?
Miał respekt przed Stanisławem Barańczakiem, a Ewę Lipską traktował jak swoją rywalkę na niwie poetyckiej. Wtedy jeszcze w Klubie Związków Twórczych odbywały się tzw. „Czwartki literackie”. Bardzo często zdarzało się, że Rafał przychodził tam, stawał na progu, kiwając się, po czym wygłaszał jakąś obraźliwą mowę, odwracał się i wychodził. Potrafił lżyć swoich kolegów po piórze, ale jednocześnie, jak chciał, bywał niewiarygodnie pokorny i ułożony, szczególnie podczas rozmów z Tymoteuszem Karpowiczem, przed którym niemal klękał.
Czy rzeczywiście w nim była taka potrzeba zadawania ludziom bólu i sprawiania przykrości?
Trudno powiedzieć, czy on miał taką potrzebę. Myślę, że z natury był raczej dobroduszny. A jego agresywne zachowania wynikały z tego, że po prostu chciał zaistnieć i mieć świadków.
Myślę, że grał, mając jednocześnie świadomość, że nie ma nic do stracenia. Kiedy więc kogoś wypchnął przez okno czy sam wyszedł przez szybę, to widocznie była w nim taka potrzeba, żeby zaistnieć. Nie widziałam nigdy Rafała napastliwego czy agresywnego, takiego znam tylko z relacji. Nie umiem więc powiedzieć, dlaczego wobec ludzi potrafił się tak zachowywać. Wobec mnie nigdy nie był agresywny.
Z pewnością będąc przez tak długi czas z Rafałem, była pani świadkiem niejednej sceny, w której ujawniał swoją skłonność do samodestrukcji, samookaleczeń. Czy pani to nie przerażało?
Rafał całe ciało miał poznaczone bliznami, które świadczyły o tym, że się samookalecza. Miał sznyty na rękach i dużą bliznę na szyi. Wydaje mi się, że on w ten sposób przenosił wewnętrzne cierpienie na ból fizyczny.
Czy wygląd zewnętrzny miał dla niego znaczenie?
Z jednej strony był higienistą – ładnie pachniał, miał zawsze czyste włosy, a z drugiej strony, kiedy wpadł w tak zwany cug, wyglądał jak złachany pies.
Rafał był leczony psychiatrycznie. Czy w jego codziennym zachowaniu coś wskazywało na to, że jest chory?
Myślę, że Rafał był absolutnie zdrów psychicznie, a co więcej posiadał wielką samoświadomość. Aczkolwiek mógł powodować, że ludzie się za nim oglądali, ponieważ miał „pląsający” krok i te swoje 192 cm wzrostu.
Jego zachowanie rzeczywiście wzbudzało zainteresowanie i nawet zdarzało się, że ktoś zakręcił palcem kółko na czole. Absolutnie nie zgadzam się jednak z tym, że Rafał robił pewne dziwne rzeczy nieświadomie. O chorobie psychicznej można mówić wtedy, kiedy osoba traci kontakt z rzeczywistością. Tymczasem on, jestem tego pewna, ten kontakt miał bardzo dobry. Aczkolwiek był na Kraszewskiego[3] i tam otrzymał rozpoznanie: obserwacja w kierunku SCH, czyli schizofrenii. Wyszedł jednak bardzo szybko. Myślę, że to była jedna z jego ról. W dzienniczku, który tam pisał, zanotował, że czuje się wyróżniony pobytem w szpitalu psychiatrycznym. No, można i tak…
Czy Rafał był człowiekiem dynamicznym, ruchliwym, czy zdarzało mu się, że się zapadał w siebie?
Denerwowały mnie jego stany melancholii czy zamyślenia, więc próbowałam z tym walczyć, ponieważ uważałam, że to wszystko jest grą. Nie ufałam temu, kiedy siadał ze wzrokiem wbitym w buty albo w sufit. Jego napięcia zbywałam prostym: – Rafał, przestań się wygłupiać. Stanowczo chcę powiedzieć, że nic w jego zachowaniu nie wskazywało na to, że jest chory. Inny tak, ale nie chory.
Jako para młodych ludzi nie spędzaliście czasu jedynie w łóżku lub w knajpach. Gdzie bywaliście, z kim się spotykaliście, kim byli wasi przyjaciele?
Spotykaliśmy się na ogół w Empiku, Klubie Dziennikarza, Klubie Związków Twórczych. Dość często odwiedzaliśmy Chacińskich. Po niemiłych początkach zaprzyjaźniłam się z Małgorzatą. Teraz jednak wiem, że Rafał bywał także często u Bogusia Kierca.
Poza tym Wojaczek wszędzie mi towarzyszył. Bywało nawet tak, że kiedy jechałam do Bytomia, to „podwoził mnie” pociągiem do Brzegu albo Opola, a potem wysiadał i wracał. W 1968 r. byłam w sanatorium w Kudowie Zdroju. Przyjechał tam, wynajął pokój i znowu byliśmy razem. Spędziliśmy również razem wakacje, które zafundowała nam pani Wojaczkowa. Oczywiście, żeby móc z nim wyjechać, musiałam szpetnie okłamać rodziców.
Czy Wojaczek rozmawiał z panią o żonie?
Właściwie nigdy… Choć nie, chyba przesadziłam. Ona w 1966 r. pojawiła się u niego na Stolarskiej w mieszkaniu. Z relacji Rafała wiem, że groziła mu samobójstwem. Jak widać każda znajomość z Rafałem ocieka próbami samobójczymi.
Czy wiedziała pani o jego dziecku?
Rafał nigdy tego dziecka nie widział, a obowiązki alimentacyjne załatwiała za niego mama. Młodość jest okrutna, zaborcza, agresywna. Mnie to specjalnie nie interesowało. Był ze mną. Wiedziałam, że tamten związek jest skończony. Nastąpił rozwód, który zresztą jego mama załatwiła chyba tak, że nie musiał być nawet na sali sądowej.
A czy pani była zazdrosna o Rafała?
Raz mi się przydarzył przypływ zazdrości, kiedy w Empiku pojawiła się pewna bardzo ładna Żydówka, która w sposób jednoznaczny uwodziła Rafała. Staliśmy w trójkę, oni rozmawiali, a ja poczułam, że jestem zazdrosna. Ona była bardzo inteligentna. Wtedy poczułam się zagrożona.
Czy Wojaczek rozmawiał z panią o swoich relacjach z braćmi? Na pewno pani ich poznała.
Starszego brata, Piotra, to on po prostu… nie, nie chcę powiedzieć, że nienawidził. Rafał nie operował takimi kategoriami. Nie wiem, jak to określić. Kiedy przyjechał do Wrocławia, był taki pomysł jego rodziny, żeby zamieszkał na Krzykach właśnie u Piotra, ale bardzo szybko się pokłócili i nic z tego nie wyszło. Rafał uważał go za strasznego mieszczucha. No, przy Rafle rzeczywiście był. Poznałam go. Kiedyś byliśmy u niego na przyjęciu. Rafał wyciągnął piersiówkę i nalewał do niej alkohol ze stołu. Wspominam o tym tylko dlatego, żeby było widać, jak różne światy reprezentowali. Nie mogło być porozumienia między nimi.
Z Andrzejem natomiast był bardzo zaprzyjaźniony. Nawet zadedykował mu jeden tomik. Miał do niego stosunek życzliwy i przyjazny. Mówił o nim: mój młodszy brat. Często się spotykali w Mikołowie. Byli prawdziwymi braćmi, w każdym tego słowa znaczeniu.
Wiadomo, że Rafał wybił szyby w domu Piotra. Opowiadał pani o tym? A może mu pani towarzyszyła?
Nie, nie towarzyszyłam mu, ale opowiadał mi o tym i wierzyłam mu. W Rafale tkwiła jakaś dziecinna niechęć do tego człowieka, a może zazdrość o to, że tamten ma dom i życie, do którego on nie ma dostępu.
Czy Rafał miał kłopoty materialne? Czy był biedny?
Odpowiem nie wprost. Kiedyś siedzieliśmy razem w restauracji: Rafał, Magda Nosek i ja. Magda jadła obiad, a kiedy wyszła, jeszcze zajrzała do nas przez szybę. W tym momencie Rafał podstawił sobie pod nos jej talerz i zjadł resztki, które zostawiła. Naprawdę nie musiał tego robić. Ojciec regularnie przysyłał mu pieniądze, matka jedzenie, a on już wtedy publikował i otrzymywał stypendium dla młodych poetów. Nie można więc powiedzieć, że był biedny. Nie można oczywiście też powiedzieć, że był bogaty, ale z całą pewnością mógł żyć godnie i nie musiał zjadać resztek.
Wasz związek zakończył się niedługo przed śmiercią Rafała. Jaka była przyczyna zerwania?
Rozstaliśmy się w 1969 r., wczesną jesienią. Poszło dość gładko, dlatego że w życie Rafała weszła już Grażyna Lisowska, a ja poznałam swojego późniejszego męża. Nie było więc żadnych histerii, ku naszemu obopólnemu zresztą zadowoleniu.
Wydaje mi się, że ani on, ani ja nie traktowaliśmy tego związku na serio. W każdym razie ja na pewno nie. Rafał z całą pewnością nie był odpowiednim kandydatem, już nawet nie powiem do małżeństwa, ale w ogóle do związania się z nim. Jak każda kobieta, chciałam mieć prawdziwy dom, ale doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że z Rafałem to nie jest możliwe. On żył z dnia na dzień, jakby nie miał przed sobą żadnej przyszłości.
Nigdy nie jest tak, że związek rozpada się z dnia na dzień. Coś musi się dziać, są jakieś znaki, że w powietrzu wisi rozstanie. Jak to było z wami?
Ten związek po prostu zaczął stygnąć, gasnąć i oboje wiedzieliśmy, że nie da się go pobudzić do życia. Nie było w nim już takiej emocji i namiętności jak wcześniej.
Pytanie o koniec naszego związku, uświadomiło mi w tej chwili, że widziałam jednak Rafała, nazwijmy to, agresywnego. Choć wolę o tym myśleć jako o scenie zazdrości. Otóż, po tym jak zatrudniłam się w RSW[4] jako korektorka, powiedział do mnie któregoś dnia: – Praca mi Ciebie zabrała. I prawie miał rację. Tam bowiem poznałam przyszłego męża, a po jakimś czasie między nami coś zaczęło się dziać. Któregoś dnia, kiedy nasz związek z Rafałem był już właściwie skończony, do biura, w którym pracowałam, wtargnął Wojaczek. Swoje kroki skierował prosto do biurka Jana, którego wcześniej nawet nie widział. Z miejsca wzięli się za bary, co wyglądało groźnie, bo było to dwóch dużych facetów. I… nic się nie wydarzyło. Rafał po chwili wycofał się grzecznie, więc do skandalu nie doszło. Szczegółów nie pamiętam, niemniej zdaje mi się, że nigdy później już nie rozmawiałam z Wojaczkiem.
Niewątpliwie jednak było między wami duże uczucie, namiętność. Zatem dlaczego nie próbowała pani zmienić Wojaczka?
Rafała nie dało się posadzić na kanapie i założyć mu kapci. Nigdy by się na to nie zgodził. Prawdę mówiąc, nie próbowałam go zmieniać. W związku, który ma przed sobą przyszłość, snuje się jakieś wspólne plany, są w nim realne podstawy do tego, żeby ze sobą być i, że tak powiem brutalnie, za co być. Nasz związek taki nie był, chociaż w 1968 r. złożyliśmy dokumenty w USC[5]. W przypływie złości na Rafała, co mi się zdarzało dość często, wycofałam jednak te papiery, podarłam je i obsypałam go nimi. I tak definitywnie zakończyły się nasze plany małżeńskie. Nie pamiętam już dokładnie, ale na pewno nie przepuścił wtedy okazji do pokaleczenia się… Nigdy potem nie wracaliśmy już do tematu ślubu.
Zresztą naszym rodzicom też się to nasze chodzenie ze sobą nie podobało. Jego ojciec ostrzegał go ponoć, co Rafał w gniewie mi powtarzał, że go zniszczę. Kiedyś moja mama odwiedziła panią Wojaczkową w Mikołowie. W czasie rozmowy powiedziała, oczywiście w trosce o moją przyszłość, że bycie poetą to nie jest żaden zawód.
Czy zdanie waszych rodziców miało dla was znaczenie? Mając dwadzieścia parę lat niekoniecznie słucha się uwag rodziców, a w szczególności, kiedy dotyczą one miłości.
Byłam panienką z dobrego domu, bardzo podporządkowaną rodzicom i nie wyobrażałam sobie zrobienia czegoś wbrew ich woli. To było prawie czterdzieści lat temu i wtedy dwudziestokilkuletni człowiek był jeszcze dzieckiem. Trochę inaczej niż to jest dzisiaj.
Czy była pani na pogrzebie Rafała?
To był 1971 rok, więc byłam już wtedy mężatką i spodziewaliśmy się dziecka. Mąż nie chciał pójść ze mną na pogrzeb Rafała, więc i ja nie byłam. W moim późniejszym życiu Rafał był tematem tabu. Od momentu kiedy się rozstaliśmy, zaczęłam zupełnie nowe, uporządkowane życie. Kiedyś nawet, w akcie desperacji, postanowiłam wyrzucić wszystkie jego listy, tak strasznie chciałam zerwać z przeszłością. Na szczęście córka mnie powstrzymała.
Jak pani myśli o swoim związku z Rafałem po prawie czterdziestu latach?
Uważam, że było to coś niezwykłego. Poza małżeństwem i narodzinami córki, coś najważniejszego. Znowu sobie zaprzeczam, ale naprawdę tak było. Całe lata nie zaglądałam do listów od niego, ale potem, gdy rozstaliśmy się z mężem w 1992 roku, wróciłam do tej przeszłości z Rafałem i teraz wydaje mi się, że to naprawdę było coś wyjątkowego.
Kiedy wyprowadził się mój mąż, naszły mnie myśli samobójcze. To nie miało związku z Rafałem. Wtedy właśnie przyjechał do mnie Tadeusz Lewandowski z Warszawy, który chciał napisać książkę o Wojaczku. Nigdy się nie ukazała, ale fakt, że ktoś przyjechał i chciał rozmawiać o Rafale postawił mnie na nogi. Wyszłam wtedy z psychicznego dołka i zarzuciłam myśli samobójcze.
A nie myślała pani o tym, żeby opisać wasz związek?
Zaczęłam pisać książkę pt. Zapiski z domu wariatów. Tytuł jest nieprzypadkowy – w pewnym okresie życia byłam stałą bywalczynią zakładów psychiatrycznych. Jest to rodzaj dziennika, przeplatanego retrospekcjami, w których szczególne miejsce zajmują te o Rafale. Pierwszy jej rozdział został opublikowany w „Wysokich obcasach”[6], ale całość jest jeszcze nieskończona.
Czy chorowała pani w okresie, kiedy była pani z Rafałem?
Nie, wtedy byłam zdrowa jak rydz. Zaczęłam chorować dopiero po rozstaniu. Rozpoznania były różne, ale chyba najtrafniejsze to depresja.
Pani Tereso, dlaczego nigdy nie próbowała pani wyegzekwować prawa do poezji Rafała, choć dysponuje pani jego własnoręcznie napisanym testamentem? Czy może go pani pokazać i zacytować?
Testament brzmi (odczytane): Postanowienie. Wszelkie prawa do moich książek należą do Teresy Ziomber. Bytom, ul. Podgórna 2/6. Rafał Wojaczek, 17 sierpnia 1968 r.
Nie skorzystałam z prawa do uprawomocnienia tego testamentu, ponieważ bardzo często choruję i jestem wtedy wyłączona z życia. Nie mogłabym tego przeprowadzić, ponieważ nigdy jeszcze nie byłam wystarczająco długo w dobrej formie, a wiadomo, że taka sprawa ciągnęłaby się latami. A dodatkowo… Nękają mnie skrupuły wobec córki Rafała – Dagmary.
W jakich okolicznościach powstał ten testament?
Byliśmy u mnie w domu i kolejny raz powiedziałam Rafałowi, że nie widzę przyszłości dla naszego związku. Wyjął wtedy kartkę i napisał. Być może miał to być rodzaj szantażu – sygnał, że jeżeli odejdę, to on sobie coś zrobi, dlatego musi spisać testament.
Czy ten obraz Wojaczka, który wyłania się z filmu Majewskiego jest prawdziwy?
Ten film nie jest dobry. Nie zawiera przesłania, które ja staram się teraz przekazać: że Rafał był jedną wielką sprzecznością. W tym filmie jest nijaki. Przykro mi, że tak jest, ponieważ sama zagrałam w tym filmie epizodyczną rolę kobiety z dworca.
Wojaczek często wsiadał w pociągi, autobusy i gdzieś jechał. Ciężko ustalić, dlaczego tak robił. A pani wie?
Motyw pociągów przewijał się u niego często w poezji, listach i życiu. Myślę, że to niepokój go tak gnał. Taki wewnętrzny lęk, który dobrze rozumiem. Osobowości, ujmując delikatnie, neurotyczne, często czują bardzo silne lęki, które każą im przemieszczać się. Myślę, że to było z tym związane – coś go gnało.
Czy Rafał rozmawiał z panią o swoim dzieciństwie? Gdzie należy szukać źródeł tego, jakim był? Czy nie w Mikołowie?
Małżeństwo jego rodziców było bardzo pokręcone. Wiadomo, że ojciec wyprowadził się i mieszkał w Kędzierzynie, gdzie pracował. Kiedy się spotykali z żoną, zawsze wybuchała między nimi awantura. Myślę, że to wywarło jakieś piętno na Rafale.
Jego podwórko w Mikołowie to miejsce dość ponure, a on bawił się tam z chłopcami, grał w piłkę. Zdecydowanie jest to miejsce psychotyczne. Może ten świat go tłamsił?
Myślę, że największy wpływ na niego miał dom rodzinny, ponieważ napięcia między rodzicami bywały bardzo drastyczne.
Nigdy na temat Rafała nie powiedziała nawet słowa Grażyna Lisowska, która była jedną z jego ostatnich kobiet, a co więcej widziała go jako ostatnia w dniu, kiedy popełnił samobójstwo. Czy pani wie, dlaczego nie mówi?
Grażyna mieszka w Paryżu i myślę, że ten temat jest dla niej traumą, a więc nie chce o tym mówić. Może to jeszcze nie jest dla niej do opowiedzenia. Przed śmiercią Rafał chyba jeszcze wzywał pomocy, rzucając w ścianę popielniczką. Pokoje Grażyny i Rafała sąsiadowały ze sobą…
Będąc z Grażyną Lisowską, Rafał był związany także z Elżbietą Fediuk. Jak funkcjonował taki związek? Czy one o sobie wiedziały?
Po rozstaniu z Rafałem, oderwałam się całkiem od jego życia i właściwie wiem tylko to, co napotykam w publikacjach. Wydaje mi się jednak, że te dwie kobiety wiedziały o sobie. Rafał przecież nawet jeździł do Krakowa i szukał tam mieszkania. Nie wiem, czy był aż takim zdrajcą, żeby obcować cieleśnie z obiema. Aczkolwiek nie zdziwiłabym się. Rafał wszystkie doświadczenia życiowe traktował jak źródło natchnienia dla swojego pisania.
To, co pani teraz powiedziała, mogłoby wskazywać, że Rafał traktował związek z panią również jako laboratorium literackie. Już wtedy pani tak o tym myślała czy dopiero teraz?
Kiedyś powiedziałam do niego, że jestem tylko pretekstem dla jego poezji. Świadczy to o tym, że już wówczas miałam świadomość tego, iż w pewnym sensie traktuje mnie instrumentalnie, jak narzędzie. Jakkolwiek trudno się do tego przyznać, nie przeszkadzało mi to. W jednym z listów napisał nawet: Teresa to pisać, pisać to Teresa.
A czy zdarzało się pani powiedzieć do niego: – Rafał, ty mnie traktujesz jak temat swoich wierszy, a nie jak żywego człowieka?
Mówiłam mu, że mnie wykorzystuje. Tak naprawdę nie przeszkadzało mi to jednak, chyba bardziej schlebiało, że pisał o mnie i dla mnie.
Czy słyszała pani, że Rafał, być może, uważał się za inkarnację Rimbauda czy Chrystusa?
Jestem bardzo zaskoczona. Wiem, że twórczość Rimbauda wiele znaczyła dla Rafała i nawet jego tomik, zatytułowany Sezon, był nawiązaniem do Sezonu w piekle. Powstał też wiersz zatytułowany „Rimbaud”. Nie słyszałam jednak o tym, by uważał się za czyjekolwiek wcielenie… Być może odkąd się rozstaliśmy, jego degrengolada psychiczna postępowała tak szybko, że wydarzały się różne rzeczy, o których nic nie wiedziałam.
W jaki sposób Rafał zaciążył na pani późniejszym życiu?
Wydaje mi się, że w żaden. Za życie, które potem mi się przydarzyło jestem ja, i tylko ja, odpowiedzialna. Wojaczek nie miał z tym nic wspólnego. Do dzisiaj jednak brakuje mi rozmów z Rafałem, jego gierek intelektualnych i tej aury inności, którą wnosił. Potem już nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam.
Wrocław, luty 2006.
Przypisy:
[1] Odpowiedzi tej udzieliła prawdopodobnie W. Szymborska, która w tym czasie prowadziła dział poczty literackiej.
[2] Mowa o mieszkającej za ścianą Grażynie Lisowskiej, jednej z ostatnich partnerek Wojaczka.
[3] Oddział Psychiatryczny Kliniki Akademii Medycznej we Wrocławiu.
[4] Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza, wówczas ul. Drukarska, Wrocław.
[5] Urząd Stanu Cywilnego.
[6] „Wysokie Obcasy” 1999, nr 35.
Czesław Radziukiewicz „Azjata”
Kiedy do towarzystwa, z którym pan się obracał dołączył Rafał Wojaczek?
Rafał pojawił się w połowie lat 60., poznaliśmy się chyba w „Pałacyku”. Grono ludzi, z którym najczęściej spotykaliśmy się, było zróżnicowane i ciekawe. Tworzyli je: Aleksander Wołejko („Kaskader”), który ksywę zawdzięczał swojemu zawodowi, „Ksiądz” z Opola, Stanisław Kleśta („Kapsel”) z Kędzierzyna-Koźla, Józef Czaykowski („Książę”), studiujący wtedy prawo, Jerzy Lech („Wells”), mieszkający dziś w USA, Józef Brzezicki („Bolo”), który studiował na AWF, Zdzisław Jazienicki („Strzelba”) – już nie żyje, Stefan Chrost („Muńku”) – „szył” z szulerki, Zbigniew Konieczny („Bełt”), Marian Bielak („Siniak”) – był kierowcą, Włodzimierz Szubryt – też kierowca i bokser, Jerzy Haftke („Agrafka”) – drobny handlarz, bracia Motasi – także nie żyją, Bolek Nowicki – tłumacz, a poza nimi jeszcze pisarze: Chaciński, Krasnodębski, Styczeń i właśnie Wojaczek. To była skonsolidowana grupa, która stale spotykała się w „Pałacyku”, „Cyganerii” i „Czardaszu”. Każdy z nas studiował wtedy, choć pewnie żaden studiów nie skończył, poza „Bejem”, który jest inżynierem po Politechnice. W „Pałacyku” po prostu dobrze się czuliśmy i oczywiście piliśmy. Spotykaliśmy się też na jego tyłach, pod murkiem na świeżym powietrzu, gdy nie było nas stać na „lokalowe” alkohole. Rzadziej bywaliśmy w Związkach Twórczych i w „Bałtyku”. Nigdy się nie umawialiśmy, ale wystarczyło przejść się codziennie tą samą trasą, by bez problemu znaleźć swoich.
Jak Rafał odnalazł się w waszym towarzystwie?
Nie było z tym żadnego kłopotu, bo dobrze się z nim piło, choć był trochę szajbnięty. Miał odchylenia psychiczne – manię samobójczą, ciął się. Kiedyś po jakiejś imprezie zostali u mnie w domu z Unoldem, takim plastykiem, a ja wyszedłem do pracy. Pędziłem wówczas wino, więc wychodząc powiedziałem do nich, żeby go nie ruszali, bo jest jeszcze niedojrzałe. Oczywiście, kiedy wróciłem do domu zobaczyłem, że wypili wszystko, a na podłodze widniały spore plamy krwi. Najpierw myślałem, że pobili się między sobą, ale okazało się, że to Wojaczek się pociął. Nic poważnego sobie jednak nie zrobił, po prostu mu odbiło.
Wiadomo, że Rafał prowokował też awantury. Czy pamięta pan takie sytuacje?
Byliśmy raczej zgraną ekipą, więc między nami nie dochodziło do poważnych spięć. Pamiętam, że Rafał kiedyś poszarpał się z „Bejem”, ale to nie było typowe mordobicie, lecz raczej nieporozumienie.
Co piliście?
Najczęściej pijaliśmy tanie wina za „Pałacykiem” albo grzańce z cynamonem i goździkami w „Pałacyku” na dole. Któregoś dnia wyszedłem ze znajomą z kina „Klubowego” (dzisiaj w tym miejscu jest Teatr Lalek) i na ulicy spotkaliśmy Rafała. Powiedział, żebyśmy poszli z nim na dworzec, bo ma coś dobrego. Tam zaczął nalewać nam jakiś alkohol, a potem podał do wypicia. Okazało się, że to salicyl. Zawahałem się, ale moja towarzyszka wypiła, więc ja też. (śmiech) Nie był dobry, więcej nie próbowałem.
Czy Rafał dużo pił?
Dużo i często, ale zdarzało się, że przez tydzień, dwa w ogóle nie pokazywał się na „szlaku”. Wtedy zdaje się nie pił. Normalnie w towarzystwie pił, bo chciał, może nawet musiał… Wydaje mi się, że Rafał był alkoholikiem.
Skoro większość z was jeszcze studiowała albo imała się tylko dorywczych prac, to skąd mieliście na picie?
No, to zależy. Jednak jakieś tam pieniądze się zarabiało. A poza tym stawiał ten, kto miał. Rafał natomiast nie stał mocno z kasą. Wiem, że brał pieniądze od ojca, ale właściwie cały czas jechał na pożyczkach.
Czy Rafał robił wrażenie zaniedbanego?
Nie, raczej ubierał się estetycznie. Zimą zawsze nosił kożuch, zaś latem, co prawda, nie chodził w marynarkach, ale ubierał jakieś kurteczki albo po prostu koszule. Był wysoki, dobrze zbudowany, z rzadką brodą. Wydawał się zdecydowany i śmiały. Całkiem nieźle się prezentował.
Czy miał wówczas jakąś kobietę?
Miał, pamiętam, że przychodziła czasem do „Cyganerii” albo za „Pałacyk”, ale nie pamiętam jak się nazywała. Nie rozmawialiśmy o kobietach wcale.
Więc o czym zwykle gadaliście z Rafałem?
Głównie o poezji. Uwielbiał odczytywać nam swoje wiersze, a my lubiliśmy go słuchać. To był równy kumpel. Wprawdzie jak sobie popił, to go trochę nosiło, ale nie odstawał w tym od innych naszych znajomych. Rozmawialiśmy o wszystkim – najczęściej o książkach, filmach i innych kolegach.
Czy Rafał był bystrym człowiekiem?
Tak, ale nie wyróżniał się inteligencją ponad przeciętną.
A czy chodziliście na jego wieczory autorskie?
Zdarzało się. Pamiętam raz, chyba na górze nad PDT, miał wieczór. Przeczytał swoje teksty, organizator zebrał pieniądze od publiczności, dał je Rafałowi i poszliśmy pić na ławkę koło Opery.
Był pan na jego pogrzebie?
Byliśmy niemal wszyscy z naszej paczki. Część przyszła już wcięta. Trochę też piliśmy na cmentarzu. Kilka kropli wódki wlaliśmy Rafałowi do grobu – „na drogę”. A później poszliśmy całą grupą do „Cyganerii” napić się, bo było nam smutno.
Wrocław, listopad 2007
Aleksander Wołejko („Kaskader”)
Stanisław Bereś i Katarzyna Batorowicz-Wołowiec: Jak pan poznał Rafała Wojaczka?
Aleksander Wołejko: Dokładnie nie pamiętam, ale pracowałem wtedy w Zakładach Kartograficznych naprzeciwko „Pałacyku”. Po pracy więc zawsze najpierw tam szedłem. A spotykała się nas tam spora grupa kolegów. Byli plastycy: Jasiński-Szela, Unold, Rząsa; pojawiali się pisarze, na przykład Chaciński; studenci, ale i ludzie różnych innych fachów, m.in. „Siniak”, „Azjata”. Pod koniec lat 60., wydaje mi się, zaczął tam regularnie pojawić się Rafał.
Dlaczego nazywano pana „Kaskaderem”?
Bo niedługo później zostałem zawodowym kaskaderem i tak przez dwadzieścia lat ciągnąłem. Teraz jestem na wcześniejszej emeryturze, bo w moim zawodzie są takie przywileje.
Spotykaliście się tylko w „Pałacyku”?
Nie. Poruszaliśmy się po tzw. „trasie”. Od „Pałacyku”, poprzez „Cyganerię” i „Centralną”, rzadziej Związki Twórcze, aż do dworca, gdzie w „Bombonierce” nieraz spędzaliśmy całą noc, udając pasażerów. Tam była też restauracja „Dworcowa”, gdzie kelnerzy podawali alkohol w butelkach po oranżadzie, bo nie wolno było pić na dworcu. Przynosili do stolika obiad i oranżadę, więc w ten sposób na stole mogła stać oficjalnie wódka i żaden milicjant nie mógł się przyczepić. Spotykaliśmy się także za „Pałacykiem” na murku.
A zdarzały wam się problemy z milicją?
Zawsze były z nimi jakieś problemy. Wystarczyło, że stało nas więcej niż trzech na ulicy, a od razu się przyczepiali i nas legitymowali. Kiedyś siedzieliśmy większą ekipą za „Pałacykiem”. Rafał też był. Nagle wjechała tam tyłem suka milicyjna. Wysiadło chyba z sześciu milicjantów i porucznik. Nas siedziało zaś tam na murku pewnie z dziesięciu. Porucznik zebrał od nas dokumenty. Zaczął czytać: „Inżynier, artysta plastyk, architekt…” itd. Był bardzo zaskoczony, że ludzie po studiach na murku piją alkohol. Zwinęli nas do suki i zawieźli na komisariat na ulicę Łąkową. Trzymali nas tam parę godzin. Nie wiedzieliśmy w ogóle, dlaczego to zrobili, bo przecież żadnej awantury nie było ani bicia się. Nikt z nas jednak nawet nie stawiał się przy zwijaniu.
Co najczęściej piliście?
Na dole w „Pałacyku”, w kawiarni „Arka”, najczęściej piliśmy grzańce, na górze piło się inne wina. Sam wolałem wódeczkę, ale pijało się po prostu, co było. Za „Pałacykiem” najczęściej wina patykiem pisane: „Kier”, „Malaga”, albo piwo. Na co kto miał pieniądze i co akurat chciał.
Jakim facetem był Rafał? Lubiliście go?
Rafał podobał mi się przede wszystkim dlatego, że był inny. Większość z tych ludzi, którzy się tam spotykali, była przeciętna, a Rafał był nieprzewidywalny i nieco dziwny, choć nie umiem tego wyjaśnić. Potrafił wygarnąć komuś, jeśli coś mu się nie podobało, ale zdarzało się, że był łagodny jak baranek. Miał takie momenty, że przez dwie godziny siedział zamyślony, jakby smutny i nic nie mówił, tylko słuchał i kiwał głową.
A zdarzało się, że zachowywał się agresywnie?
Awantury i chryje nie były jego sposobem na okazywanie emocji. Czasami jednak coś komuś powiedział do słuchu. Był postawnym, dużym facetem, więc nie pozwalał sobie, żeby byle kto mu podskakiwał. Ale nie był chuliganem, awanturnikiem czy łobuzem. Raczej był łagodny. Nigdy nie widziałem, żeby kogoś uderzył.
Dużo pił?
Raczej tak, ale nie tak, żeby się upić. Nie chodziło mu o to, żeby wypić litra, upodlić się i wywrócić. Chciał po prostu być stale pod wpływem alkoholu. Dlatego nosił przy sobie buteleczkę salicylu. Kupował, powiedzmy, duże piwo i wlewał sobie do niego kilka kropel, żeby je wzmocnić.
Próbował pan spirytusu salicylowego?
Próbowałem raz, właśnie z Rafałem. Wydali mu wówczas pierwszy tomik wierszy i chciał, byśmy uczcili to w Związkach. Zaprosił mnie i „Siniaka”. Po drodze zatrzymaliśmy się przy ławeczce, gdzie Wojaczek wyciągnął buteleczkę salicylu. Nie wypadało mu w takim dniu odmawiać. Spróbowałem, ale to było ohydztwo. Najgorsze, że w tych buteleczkach była maleńka dziurka, więc nie dało się jej jednym haustem wypić, tylko trzeba było powoli sączyć. Na szczęście w Związkach piliśmy już normalną wódkę, nawet jakieś jedzenie było.
Kiedy wróciłem do domu, mama zapytała mnie, dlaczego tak pachnę kwiatami. Skłamałem oczywiście, że byłem u kolegi i ogoliłem się. Prawda jednak była taka, że trudno się pozbyć zapachu salicylu. Dodatkowo chyba przez dwa dni kleiły mi się nieprzyjemnie zęby. Więcej nie tknąłem tego świństwa.
Czy Rafał pił jeszcze jakieś inne „wynalazki”?
Pamiętam, jak któregoś dnia za „Pałacykiem” powiedział do mnie: „Olek, idź do PDT‑u i kup mi wodę fryzjerską”. Więc ja mu na to, żeby sam sobie poszedł, ale on wtedy przyznał się, że nie może, bo ostatnim razem ekspedientka zapowiedziała, że mu już jej więcej nie sprzeda. Poszedłem więc i poprosiłem o wodę fryzjerską, a sprzedawczyni na to: „Ale jaką?”. Zaskoczony zapytałem: „A jakie są?”, na co ona zaczęła wymieniać: „Lawendowa, brzozowa, bzowa…”. „Wytrawną niech pani da!” – rzuciłem. Strasznie śmiały się te ekspedientki. (śmiech) Takie rzeczy, jak widać, Rafał też pijał.
Czy Wojaczek opowiadał o środowisku literackim?
Bardzo mało. Właściwie nigdy chyba nie słyszałem, żeby coś mówił o kolegach literatach. Na pewno był zaprzyjaźniony ze Stasiem Chacińskim, też pisarzem. Nawet zdaje się trochę pomieszkiwał u niego i często razem pili. Tak naprawdę wydaje mi się, że Wojaczek miał swój świat i ani środowisko literackie, ani żadne
inne go nie obchodziło.
A czy środowisko pisarzy i wasze krzyżowały się ze sobą?
Trudno to do końca określić. Zdarzało się, że się mieszały, bo przecież w tych samych lokalach się spotykaliśmy, nieraz też z pisarzami piliśmy wódkę. Ogólnie jednak rzecz biorąc, to oni mieli swój „szlak” od Empiku, przez Związki Twórcze i Klub Dziennikarza, a my swoją „trasę” od „Pałacyku”, poprzez „Cyganerię” do „Centralnej”.
Czy Rafał miał pieniądze?
Zdarzało się, że miał, ale raczej rzadko. Nie miało to wtedy zresztą dużego znaczenia, bo na „trasie” zawsze stawiał ten, kto miał. Nigdy nie było sytuacji, żeby ktoś przyszedł i nie pił z braku kasy. Większość z nas pracowała.
Czy Rafał opowiadał wam kiedykolwiek o swojej rodzinie?
Niewiele. Na pewno nie miał najlepszych relacji z bratem Andrzejem. Nie byli skłóceni, ale także nie przyjaźnili się blisko. O matce zawsze mówił natomiast ciepło, z sentymentem i miłością.
Czy poznał pan jakieś dziewczyny Rafała?
Znałem go parę lat, ale z żadną dziewczyną za rączkę czy na randce go nie widziałem. Nigdy też nie rozmawialiśmy o kobietach. Czytałem oczywiście w Sanatorium to, co napisał o tej pielęgniarce, ale dopiero po jego śmierci. Rafał był bardzo dyskretny w tych sprawach.
A czy zastanawiał się pan nad tym?
Gejowaty nie był, to wiedzieliśmy na pewno, więc nie było się nad czym zastanawiać. (śmiech)
Kto według pana był jego najlepszym kumplem?
Nie wiem, czy on w ogóle miał jakiegoś bliskiego kolegę. Dużo czasu spędzał z Chacińskim… Wiem też, że czasem chodził do Kierca, ale nie wiem, czy to była przyjaźń, czy tylko załatwiał u niego jakieś swoje sprawy związane z pisaniem.
Czy zauważyliście u Rafała jakieś zaburzenia psychiczne?
Nie, skąd! Nikt z nas nie uważał, żeby on był stuknięty czy jakimś psycholem. Był inny, ale akceptowaliśmy go i lubiliśmy. Miał tylko skłonność do samookaleczenia się, choć ja nigdy tego nie widziałem. Kumple opowiadali jednak, że czasami, gdy zostawał u kogoś na noc, potrafił się pociąć. Wydawało mi się, że to był jego sposób na rozładowanie emocji. Nigdy jednak nie robił tego publicznie, nie popisywał się.
A jak zareagowaliście na wieść o jego samobójstwie?
Prawie w ogóle nie gadaliśmy na ten temat. Byliśmy po prostu bardzo zdziwieni. Tydzień wcześniej pił z nami i gadał. Nic nie wskazywało na to, że coś jest z nim nie w porządku… A tu raptem… Pamiętam, że zebraliśmy się wszyscy, jego znajomi, i składaliśmy się na kwiaty. Był też jeden taki, który chodził i zbierał pieniądze na wieniec, ale zerwał się z tą kasą. Za te pieniądze jeszcze parę dni urzędował! (śmiech)
Był pan na pogrzebie Rafała?
Nie byłem, ale wiem, że połowa z naszych przyszła tam już wcięta. Później piłem za pamięć Wojaczka z naszymi w „Cyganerii”. Do dzisiaj jeszcze zdarzają nam się rozmowy o Rafale z kumplami z ekipy. Lubimy powspominać te czasy, bo to była nasza młodość. A Rafał nie był przecież byle kim.
Wrocław, listopad 2007
Kazimierz Jasiński-Szela
Stanisław Bereś, Katarzyna Batorowicz-Wołowiec: Czy pamięta pan pierwsze spotkanie z Rafałem?
Kazimierz Jasiński-Szela: Wojaczek pojawił się w moim życiu nie wiadomo skąd i kiedy. Nie pamiętam dokładnie, jak się poznaliśmy, bo wiadomo jak się wtedy żyło w PRL‑u… Wrocław oznaczał dla nas wówczas: Kalambur, Pałacyk, Klub Dziennikarza, Klub Związków Twórczych. Wokół tych miejsc obracaliśmy się i prawdopodobnie, w którymś z nich poznałem Rafała.
Czy wasza znajomość się pogłębiała z czasem, czy od razu poczuliście swój swego?
Prawdopodobnie dobraliśmy się towarzysko zgodnie z zainteresowaniami, ponieważ wtedy bardzo modnie było być poetą, literatem, ogólnie rzecz biorąc, twórcą. To były czasy, kiedy te zawody były szanowane i cenione, choć nieraz chodziliśmy głodni i pijani. W ten sposób hodowaliśmy tę naszą poetycką biedę. Wojaczek należał do tych osób, które ceniły sobie surowy tryb życia: spanie na podłodze i niedojadanie. Miało to w tamtych latach wydźwięk poetycki i biograficzny. Rafał budował w ten sposób swoją legendę, na którą, według mnie, w pełni sobie zasłużył.
Mówi pan, że Rafał chodził głodny i źle ubrany. Czy nie miał pieniędzy?
Nic wtedy na to nie wskazywało. Na pewno nie musiał chodzić głodny. Rafał po prostu lubił akcentować, że jest biednym, młodym poetą, niemal w stylu młodopolskim. Kreował się w ten sposób.
Jak nazwałby pan łączący was typ relacji?
Określiłbym to chyba jako bardzo mocne koleżeństwo. Rafał z wielu rzeczy mi się zwierzał. Opowiadał, gdzie i z kim był oraz co robił i przeżył. Przypuszczam, że miał do mnie ogromne zaufanie. Bardzo dużo opowiadał o swojej matce. Często jeździł do niej do Mikołowa i chyba dużo z nią rozmawiał. Mówił mi: „Moja mama wszystko wie, nawet o tobie”. Zwierzał jej się z wszystkich swoich wrażeń, z tego, co go dręczyło.
Czy to była dla pana ważna znajomość?
Rafał był mi naprawdę bliską osobą. To dzięki niemu poznałem moją żonę. Zauważyłem, że w tym samym domu, w którym wynajmował pokój, przy Lindego 12, mieszka – razem z jego koleżanką – bardzo ładna blondynka. Dziewczyny się przyjaźniły. Zapytałem więc Wojaczka, czy mógłby mnie z nią poznać. Nie doczekałem się jednak odzewu. Aż któregoś dnia wpada do mnie z tą właśnie dziewczyną. Miałem akurat w tym czasie jęczmień na oku. Udało mu się przyciągnąć do mnie Jadwigę, ponieważ opowiedział jej wzruszającą historię o malarzu, który traci wzrok i jest w związku z tym strasznie przygnębiony. Poprosił ją, aby pomogła mu pocieszyć strapionego artystę. Taki oto fortel obmyślił Wojaczek. Tak poznałem Jadwigę, która do dzisiaj jest moją żoną.
Jest pan autorem okładek do dwóch tomików Rafała. Jakie były okoliczności ich powstania?
Kiedyś siedzieliśmy u mnie z Unoldem[1] i Wojaczkiem, który poprosił, żebym mu zrobił okładkę do drugiego tomiku[2]. Chciał, żeby była skromna. Chodziło mu jedynie o kółeczko japońskie. Wziąłem farby, kawałek brystolu, nakreśliłem koło i zapytałem, czy ta wielkość mu odpowiada. Powiedział, że może być, ale żebym zamalował je na czerwono. Zrobiłem to, ale i nie wypełniłem go do końca. Pokazałem Rafałowi. Spodobało mu się. Powiedziałem więc Unoldowi, żeby zaprojektował litery do tytułu, a on niewiele myśląc naszkicował ich krój. Resztę czcionek wycięliśmy z gazet. Powstawanie tej okładki trwało naprawdę krótko. Potem jakiś interpretator dopatrzył się w niej nawet symbolu hostii.
Natomiast okładkę do Którego nie było[3] zrobiłem już po śmierci Rafała. Zaproponował mi to niedługo przed samobójstwem. Pani Janina Wieczerska z Ossolineum, gdzie wyszedł ten tomik, zwróciła się do mnie w tej sprawie, ponieważ dowiedziała się, że taka była wola Wojaczka.
Z kim jeszcze przyjaźnił się Rafał? Czy ważni byli dla niego ludzie i jak ich traktował?
Rafał na pewno nigdy nie miał wrogów. Wszyscy go lubili. To był człowiek, z którym przyjemnie było przebywać. Bardzo życzliwy, wolny od zazdrości i zawiści wobec ludzi. Niezwykle tolerancyjny w stosunku do znajomych i kolegów. Nigdy ich nie oceniał, nie poprawiał i nie doradzał…
Czy Rafał wypowiadał się głośno o wrocławskim środowisku literackim?
Zawsze bardzo dobrze i z wielkim szacunkiem mówił o Tymoteuszu Karpowiczu. Jeśli chodzi o innych literatów, to raczej wypowiadał się… (wahanie) nieentuzjastycznie.
Czy był pan świadkiem jego samookaleczeń?
Kiedyś przyszedł do mnie po nocy spędzonej w izbie wytrzeźwień i chciał się wykąpać. Rozebrał się i stanął za szafą, gdzie miałem tylko zlew z zimną wodą. Nie widziałem, co robi. Ale ponieważ długo się nie pojawiał, zajrzałem tam. Wojaczek, z przeciętą rękę na przegubie, spuszczał sobie krew do zlewu i śmiał się. Powiedziałem mu, że jest moim kolegą, bardzo go lubię, ale jestem wrażliwy na takie zachowania i żeby przy mnie tego nie robił. Przy okazji zobaczyłem jego ciało – całe było poznaczone bliznami. Uznałem jednak, że to jest jego sprawa.
Czy myśli pan, że takie zachowania wynikały z jego wewnętrznej potrzeby, czy raczej były kolejną grą, kreacją?
Wydaje mi się, że te jego cięcia i okaleczenia były zawsze na pokaz. Nie przypuszczam, żeby takie rzeczy robił bez świadków. To był jedynie element skrupulatnie budowanej legendy. Prawdopodobnie i ja byłem po prostu jednym ze świadków.
Żona opowiedziała mi, że któregoś dnia Wojaczek po kłótni ze swoją ówczesną dziewczyną postanowił się zabić. Poszedł do łazienki i z miną absolutnie poważną próbował się powiesić na sznurku, wiszącym nad wanną, który chwilę wcześniej zerwał się pod ciężarem mokrego ręcznika. Dziewczyny pękały ze śmiechu, więc Wojaczek obraził się i wyszedł z domu, trzaskając drzwiami.
Czy Rafał cierpiał duchowo, czy odczuwał coś na kształt bólu istnienia?
Rafałowi zdarzały się stany smutku, może nawet melancholii. Pamiętam, że często wtedy nucił „Modlitwę (Francis Villon)” Bułata Okudżawy. W takich momentach zawsze ta piosenka wpadała mu do głowy i nucił ją aż do znudzenia…
Rafał leczył się psychiatrycznie. Czy w jego zachowaniu coś wskazywało na to, że wymaga pomocy specjalisty?
Wiedziałem o tym, że leczył się psychiatrycznie, ale jednocześnie w jego zachowaniu nie było niczego, co wskazywałoby na to, że jest chory. Dla mnie był zwyczajnym, normalnym człowiekiem. W naszym towarzystwie nie on jeden pisał wiersze, więc specjalnie go to nie wyróżniało… Prawdopodobnie Rafał czuł się wielkim poetą, ale dla nas był zwykłym kumplem.
Czyli nikt z waszego towarzystwa nie widział, że Wojaczek potrzebuje pomocy?
Myślę, że wszyscy pozwalali mu żyć, tak jak chciał. Nikt nie podejmował podobnych prób, ponieważ uznaliśmy, że to jest jego sposób na życie. Był poetą, miał swój styl bycia i zostawiało się go w spokoju. Nikt z jego kolegów nie widział powodu, żeby zmieniać Rafała.
Co go bawiło, a co denerwowało?
Uwielbiał „ołtarzyk”, który zbiłem ze starych szuflad i powiesiłem na ścianie w mieszkaniu. Do dzisiaj wisi w mojej pracowni. Wojaczek z dużym namaszczeniem traktował swój debiutancki tomik[4]. Kiedy przyniósł mi go z dedykacją, trochę z przekory, a trochę, żeby mu zrobić przyjemność, postawiłem go na środku tego specyficznego tryptyku i zrobiłem dyplom, którego treści już dokładnie nie pamiętam. Niemniej padały w nim górnolotne słowa na temat geniuszu poetyckiego Rafała. Ów dyplom stanął obok tomiku. Wojaczek, kiedy pojawiał się u mnie, często klękał przed tym „ołtarzem” ku swojej czci i wyglądał jakby się modlił. Strasznie mnie to bawiło, ponieważ wyglądało na to, że Rafał traktował serio coś, co w moim zamyśle, miało być wyłącznie kpiną z jego rozbuchanego ego.
Naprawdę nie znosił natomiast przeciwstawiania mu się. Bardzo boleśnie odczuwał jakąkolwiek krytykę na swój albo swojej poezji temat. Potrafił wtedy być bardzo stanowczy, podnieść głos albo zwyczajnie się obrazić. Lubił przede wszystkim pochwały i uznanie.
Ponieważ moja żona, z którą się przyjaźnił, mieszkała w tym samym domu co Rafał i interesowała się poezją, była pierwszym odbiorcą „świeżych” wierszy Rafała. Zdarzyło się, że nie spodobał jej się któryś utwór i powiedziała mu o tym. Obraził się na nią, powiedział, że jest głupia i jak się nie zna na poezji, to niech się nie odzywa. Taki był.
Czy takie domaganie się poklasku nie było irytujące?
Jego natręctwo poetyckie, jak bym to nazwał, denerwowało mnie trochę. Uważałem, że takie zachowanie jest w złym stylu, ponieważ artysta, jakkolwiek nie byłby pochłonięty własną sztuką, nie powinien się z nią aż tak bardzo obnosić, a już szczególnie nie powinien być przewrażliwiony na własnym punkcie.
Czy Rafał był człowiekiem agresywnym?
Nie, zdecydowanie nie. Wiem, że zdarzały mu się przypadki wybicia szyby czy uderzenia kogoś, ale sam nigdy nie byłem świadkiem podobnej sceny. Uważam jednak, że to także były tylko jego zabawy, mające na celu zwrócenie na siebie uwagi.
Zatem nigdy nie wiedział go pan wykorzystującego siłę fizyczną?
Była kiedyś taka sytuacja, że postanowiliśmy z żoną spędzić spokojny wieczór tylko we dwoje. Ponieważ u nas zawsze było dużo ludzi, jedni wychodzili, drudzy wchodzili, więc czasami naprawdę potrzebowaliśmy spokoju i ciszy, zwykłej intymności. Gdy więc tego dnia usłyszeliśmy pukanie do drzwi, siedzieliśmy cicho i postanowiliśmy nie otwierać. W drzwiach nie było judasza, więc nie wiedzieliśmy, kto za nimi stoi. A tu pukanie stawało się coraz głośniejsze, przeszło w walenie i nagle drzwi zostały wywalone z hukiem. Usłyszeliśmy: „Jestem!” To był Rafał. Dla niego było nie do pomyślenia, że można go nie wpuścić do domu.
Jedni pamiętają Rafała jako delikatnego, wyjątkowo wrażliwego chłopaka, inni jako agresywnego i brutalnego zabijakę. Skąd taki rozdźwięk w odbiorze jego osoby?
Nie znałem i nigdy nie widziałem Rafała brutalnego. Nie wiem, skąd takie opinie, choć oczywiście słyszałem o tym, że komuś tam wypalił papierosy czy wypił kawę. Może takie zagrania nie wszystkim się podobały.
Któregoś dnia rano wpadł do nas Rafał – wyjątkowo zadowolony. Opowiedział nam, że spędził noc u kolegi plastyka, Gienia Wójcika, a ponieważ ten nie chciał mu zrobić śniadania, więc nasikał mu w buta i uciekł. Kiedy to relacjonował, był strasznie z siebie zadowolony i rechotał ze śmiechu. Ale czy to można nazwać brutalnym zachowaniem? Zwyczajny wygłup, nic więcej.
Niektóre zachowania Wojaczka były jednak po prostu chuligańskie. Zdarzało się przecież, że uderzył kogoś pięścią lub rzucił w znajomego butelką. Jak to jest, że przy jednych tak się zachowywał, a przy innych nigdy?
Jeżeli na przykład portier nie chciał wpuścić Rafała do lokalu, to on, mając przewagę fizyczną, nie robił mu krzywdy, tylko wieszał go za szelki na wieszaku. Przecież on taki był. Jak do mnie chciał wejść, a drzwi były zamknięte, to je po prostu wyważył. Nie uważałem tego za brutalne zachowanie, choć nie mogło mi się podobać. Znałem jednak Rafała na tyle, żeby przyjąć, że przyjacielowi wolno robić takie rzeczy.
Większością jego zachowań kierowała chęć zaistnienia w towarzystwie albo była zwyczajnym, szczeniackim wygłupem. Któregoś dnia Jadwiga z koleżanką i Rafałem szli razem ulicą. Na środku skrzyżowania przy pl. Kościuszki stał milicjant, kierujący ruchem. Na jego widok Wojaczek powiedział: „Jak chcecie, to go kopnę w dupę”. Niewiele myśląc, zrobił to, co powiedział. Efekt był oczywisty: został aresztowany i wpakowany do suki. Dziewczyny nic nie mogły zrobić. Potem opowiadał, że wywieźli go gdzieś za miasto, oberwał kopniaki i wrócił do domu pieszo.
Spotykaliście się nie tylko w tak zwanych kulturalnych miejscach, ale również np. w knajpie dworcowej czy na peronach. Dlaczego? Do czego takie miejsca były Rafałowi potrzebne?
Poruszaliśmy się we Wrocławiu po trasie, którą nazwaliśmy „szlakiem”. Zaczynał się od Pałacyku, poprzez Empik, Klub Dziennikarza i Związki Twórcze. Na tym „szlaku” wszyscy się zawsze mogliśmy spotkać. A na dworzec chodziliśmy już po zamknięciu tych lokali. Tam było piwo, ale i duże kolejki. Stało się więc za kuflem czasami nawet do rana. Oczywiście był wtedy czas, żeby porozmawiać… o wszystkim. Mieliśmy też swój nienazwany „klub” za Pałacykiem, gdzie piło się i gadało na stojąco. Przychodziło tam bardzo różnorodne towarzystwo: poeci, muzycy, malarze, drukarz, inni stali bywalcy klubów oraz zwykli menele.
Czy Rafał był alkoholikiem?
Chyba nie był alkoholikiem, ale pijaczkiem, tak jak wielu z nas wtedy. Myśmy nie stronili od alkoholu, był on jakby elementem naszego stylu życia. Przy kieliszku łatwiej się rozmawiało i człowiek stawał się bardziej otwarty.
Co pił Rafał?
Najczęściej piliśmy bełty, czyli wina patykiem pisane, bo były najtańsze. Kosztowały wtedy jakieś osiemnaście, dziewiętnaście złotych.
Rafał pijał też wodę brzozową, spirytus salicylowy czy perfumy, ale nie dlatego, że nie stać go było na coś innego. Traktował to jako rodzaj eksperymentu. Pamiętam, że przyniósł do mnie kiedyś cztery buteleczki spirytusu salicylowego i zadowolony z siebie szybko przeliczył, że to odpowiada dwóm litrom wódki. Otworzył i zaczął pić. Pomyślałem sobie, że skoro on może, to ja też spróbuję. No, ale to się nie nadawało do picia. Nie wiem, jak on to robił, bo po pierwszym łyku miałem wrażenie, że połknąłem żyletki. I dałem sobie spokój z tego typu wyczynami.
Jak Wojaczek traktował swoje kobiety?
Rafał w stosunku do kobiet był bardzo szarmancki. On w ogóle był bardzo dobrze wychowany i nigdy nie pozwalał sobie na niesmaczne dowcipy na temat kobiet. Jedyną dziewczyną Rafała, którą poznałem była Teresa Ziomber, ale rzadko miałem okazje spotykać ich razem. Niewiele też mogę powiedzieć na temat tego, jak wyglądał ich związek od wewnątrz, ponieważ specjalnie mnie to nie obchodziło.
Wiem jednak, że także w stosunku do kobiet potrafił odgrywać swoje komedyjki. Rafał kiedyś umówił się z Teresą Ziomber w Klubie Dziennikarza, gdzie była akurat Jadwiga. Przyszedł z szyją owiniętą ręcznikiem, twierdząc, że potrzebuje pomocy. Teresa bardzo się wzburzyła i poprosiła moją żonę, żeby pojechała z nim na pogotowie, ponieważ znów się pociął, a ona nie ma siły przeżywać tego po raz kolejny. Dopiero na pogotowiu Rafał odwinął ręcznik i okazało się, że na szyi miał jedynie zaschnięte strupki, które bynajmniej nie wskazywały na silne okaleczenie, a raczej na zwyczajne zadrapanie. Wojaczek jednak, nie chcąc się całkowicie skompromitować, zaczął je rozdrapywać, żeby chociaż pojawiła się krew i miał powód wejścia do gabinetu lekarskiego. Nic się tak naprawdę nie stało, chciał tylko w dziecinny sposób zwrócić na siebie uwagę.
Czy Rafał lubił otaczać się kobietami?
Na pewno nie był babiarzem ani podrywaczem. Lubił przede wszystkim te kobiety, które go kochały. Prawdziwie pragnął miłości. Jego ego potrzebowało uznania i kobiecego uczucia. Takie jest moje zdanie, ponieważ o kobietach z nim nie rozmawialiśmy.
Czy wiedział pan o jego żonie i dziecku?
Wiedziałem, bo mi powiedział, ale też nigdy nie podnosił tego tematu w późniejszych rozmowach. Myślę, że to była dla niego marginalna sprawa. Zdaje się, że to nie było małżeństwo z miłości, a on nie utrzymywał z rodziną żadnego kontaktu po rozwodzie.
Powiedział pan, że dużo rozmawialiście. A o czym? O polityce?
W naszych rozmowach polityki nie było wcale, ponieważ ona nas zupełnie nie obchodziła. Głównie mówiliśmy o dzieciństwie, o szkole, o studiach. Rafał bardzo cenił swoich rodziców i brata Andrzeja. O starszym bracie natomiast mi opowiadał, że ma inne cele, inną wrażliwość niż on, w ogóle nie wyrażał się o nim najlepiej.
A czy wiedział pan, że pomiędzy nim, a jego starszym bratem, Piotrem, dochodziło do takich dramatycznych scen jak wybijanie okien?
Tak, Rafał pochwalił się tym wyczynem. Twierdził, że zrobił to, ponieważ brat prowadził mieszczański tryb życia, miał inne zapatrywania na rzeczywistość i nie rozumiał go.
I to był powód do wrogości wobec brata?
Nie wiem, czy to była rzeczywista wrogość, taka na granicy nienawiści. Wydaje mi się, że był to raczej histeryczny bunt. Nie sądzę, żeby między Rafałem a starszym bratem były jakieś sensowne nieporozumienia.
Czy gdyby szukać miejsca naznaczenia Rafała jako twórcy, to należy ich szukać w dzieciństwie?
Nie wiem. Opowiedziałem mu kiedyś historię ze swojego dzieciństwa o tym, jak wojska rosyjskie wkroczyły do Frampola, mojego rodzinnego miasta. Zaczynała się wtedy ofensywa styczniowa. Na boisku szkolnym Rosjanie zrobili rzeźnię krów, cieląt i innych zwierząt gospodarskich. Były rozpruwane, ćwiartowane i część mięsa szła na front, kości i wnętrzności zamarzały na boisku. Oglądałem to jako dziecko. Na Rafale ta historia zrobiła ogromne wrażenie, bardzo się wzruszył. Był wyjątkowo wrażliwym człowiekiem.
Temat śmierci powraca w jego twórczości. Czy w życiu codziennym też się z tą śmiercią „obnosił”?
Rafał sprawiał takie wrażenie, jakby chodził ze śmiercią pod rękę. Zawsze akcentował to, że śmierć jest cały czas za nim, przed nim i z nim. Zdarzały mu się próby samobójcze, czasami tylko groził, że zrobi sobie coś złego. Nigdy jednak nic złego się nie stało. Pewnie dlatego tak się do jego gadania o śmieci przyzwyczailiśmy, że aż przestaliśmy zwracać na to uwagę… Aż pewnego dnia okazało się, że Rafał się zabił… To był dla nas szok.
Czy jego zafascynowanie śmiercią miało charakter twórczy i było pytaniem, co jest po drugiej stronie, czy też było jego przeznaczeniem, znakiem, że młodo umrze?
Wydawało się, że Rafał jest przygotowany na wczesną śmierć. Nie chciał pozwolić sobie na długie lata życia, pragnął tylko zabłysnąć swoją poezją i w pewnym momencie skończyć ze sobą. Nie wiem, może on po prostu nie wiedział, co dalej zrobić ze swoim życiem, może chciał wszystko zostawić w najlepszym momencie – rozkwitu własnej poezji. Chyba takie miał założenie, tak sobie to wymyślił… Rafał nigdy nie robił planów na przyszłość…
Czyli samobójstwo Rafała nie było dla pana zaskoczeniem?
Oczywiście, że było dla mnie zaskoczeniem, ale ponieważ przyzwyczaiłem się do tej jego „opowieści o śmierci”, nie sądziłem, że rzeczywiście ją zrealizuje.
Miałem takie dziwne zdarzenie po śmierci Wojaczka. Mieszkałem wtedy na Świdnickiej, w maleńkim mieszkaniu, które stanowiło punkt zborny dla naszych znajomych. Kiedy zamykano wszystkie lokale, a u mnie świeciło się światło, oznaczało to, że mogą przyjść i dopełnić u mnie pięknie-alkoholowo rozpoczętą noc. Właśnie w nocy, zaraz po wiadomości o samobójstwie Rafała wyszedłem do ustępu, który był na korytarzu. Chwyciłem za klamkę, żeby otworzyć drzwi, a one z dużą siłą i trzaskiem zatrzasnęły się z powrotem. Krzyknąłem w panice: „Rafał!” Pobiegłem do żony i powiedziałem jej, co się stało. Potem spokojnie sprawdziliśmy i okazało się, że tam po prostu zrobił się przeciąg. Ta sytuacja świadczy jednak jasno o tym, jak przeżyłem śmierć Rafała.
Do dzisiaj są wątpliwości, czy ta śmierć nie była wynikiem kolejnego „teatru” Rafała. Czy jego samobójstwo mogło być niezamierzone?
Wydaje mi się, że to była kolejna gra ze śmiercią. Tym razem się nie powiodła, bo nikt nie przyszedł na czas, nikt nie potraktował poważnie dźwięku uderzającej o ścianę popielniczki, biorąc to z pewnością za kolejną „zabawę” Rafała…
Czy jego pogrzeb był ważnym wydarzeniem dla waszego środowiska?
Zdecydowanie tak. Zjawiło się cało środowisko twórcze, wszyscy koledzy. Zapamiętałem zabawną sytuację, która się tam wydarzyła. Wojaczek był bardzo wysoki, więc i jego trumna miała jakieś dwa metry, a grób wykopano za krótki. W podniosłej i żałobnej atmosferze musiano powiększać wykop. Pamiętne stały się słowa ojca Rafała: „W życiu się nie mieścił i w grobie się nie mieści”.
Kim dla pana i pańskiej żony, Jadwigi, był Wojaczek? Kogo znaliście?
Znaliśmy Rafała Wojaczka – poetę. Człowieka, który zmagał się z czasem i swoją wrażliwością.
Żona traktowała Rafała tak jak my wszyscy, z pewną rezerwą, wręcz pobłażaniem, ponieważ absorbował nas sobą, ale nie sposób było traktować wszystkiego, co robił i mówił poważnie. Żona bardzo go lubiła, ale odnosiła się do niego trochę jak do dużego dziecka. On ją po prostu prawdziwie bawił.
Co myśli pan o filmie Majewskiego Wojaczek?
W całości nigdy go nie obejrzałem, ponieważ obraz Rafała, który jest tam przedstawiony, nie ma nic wspólnego z tym człowiekiem, którego ja znałem. W tym filmie jest chyba więcej fabuły, odłowionej sensacji niż głębi. Dla mnie za dużo rzeczy w tej produkcji nie zgadza się z rzeczywistością…
Wrocław, luty 2006
Przypisy:
[1] Leszek Unold – artysta plastyk.
[2] R. Wojaczek, Inna Bajka, Wrocław 1970.
[3] R. Wojaczek, Którego nie było, Wrocław 1972.
[4] R. Wojaczek, Sezon, Kraków 1969.